Londyn, którego nie chcesz zwiedzać
Surowość. Właśnie to słowo najlepiej oddaje ducha rozgrywki w leciwym już The Getaway. Brak HUD-a, tutoriala czy mapy może i wzmacnia nasze doznania jakobyśmy brali udział w filmie, a nie w grze, ale potrafi też zdezorientować. Trudno jednoznacznie określić czy to wada czy zaleta w tym przypadku. Po grę sięgnąłem po latach od ogrania The Getaway: Black Monday.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że pominąłem pierwszą część mafijnej opowieści. Tym bardziej jestem rad, że w końcu się nią zainteresowałem, bo w moim odczuciu pierwowzór jest lepszy aniżeli jego sequel z 2004 roku.
W grze przyjdzie nam wcielić się, co nie jest żadnym Broń cię Bóg spoilerem, w dwóch gości. Pierwszy to Mark Hammond. Mark był niedobrym chłopcem, bawił się w mafię i napady, więc skończył w więzieniu. Widzimy go jak je opuszcza, a jego żona i dzieciak padają ofiarami ataku. Kobieta w ferworze szarpaniny dosłownie pada po śmiertelnym strzale, a chłopak Alex zostaje porwany. Mark w przypływie emocji tuli się do konającej żony, a wcześniej bierze w swoje nieodpowiedzialne łapska gnata, z którego ją zastrzelono. Zostaje wrobiony w jej morderstwo, a szybko okazuje się, że porwanie Alexa nie było przypadkowe. Uprowadzono go na życzenie niejakiego Charlie’ego Jolsona – brytyjskiego mafiosy-dinozaura, starego kumpla Marka. Charlie zniżył się do prymitywnego szantażu. „Wykonasz dla mnie robotę to odzyskasz syna. Jeżeli nie, to wyląduje w rzece.” Ciężko dyskutować z takimi argumentami i Hammond chcąc nie chcąc pakuje się w szereg misji samobójczych, jak sam to później określa. Druga grywalna postać to policjant Frank Carter. Pierwszy raz kierujemy nim w połowie gry, a jego misje pokrywają się w czasie z tymi Marka. Jak łatwo się domyślić, w pewnym momencie ich losy się przetną.
The Getaway miało być odpowiedzią Brytyjczyków na wydane rok wcześniej GTA III. A nawet gdyby nie miało to wszyscy chcieliby, żeby było. Oprócz tego, że mamy otwarty świat, możemy kraść auta i strzelać to jednak nie ma między nimi zbyt wielu podobieństw. Brytyjska produkcja stawia na nieco poważniejsze podejście do gangsterki, choć nie brak tu czarnego humoru znanego doskonale fanom kultowego „Przekrętu” czy „Porachunków”. Sama historia odgrywa tu bardzo ważną rolę, a twórcy nie chcąc, żebyśmy coś z niej przegapili nie dali nam możliwości „skippowania” przerywników filmowych. Niektóre oglądamy zatem po kilka razy w zależności od tego na jakim poziomie stoją nasze giercowe umiejętności. Ogółem w grze mamy ponad godzinę filmików, które świetnie wprowadzają nas w rozgrywkę. Pełno w nich niczym nieskrępowanej przemocy czy wulgaryzmów, jak również pojawiają się cycki. Chyba każda z kilkunastu postaci w grze klnie, a rekordziści w osobach gangsterów sypią fuckami na prawo i lewo. Co prawda świat angielskich przekleństw nie jest tak bogaty, jak nasz, ale daje radę. W końcu gangsterzy to nie piekarze czy baletnice i parafrazując Reja „swój język mają”. Całe szczęście, że możemy włączyć napisy, co znacznie pomaga w odbiorze dialogów. W każdym razie to produkcja bez wątpienia dla graczy +18, która została nie tylko zbanowana w Australii, ale nawet w rodzimej Anglii wydana później w okrojonej wersji.
Oprócz surowości The Getaway pławi się też w realizmie. Brak paska życia, a uszkodzenie naszego ciała objawia się w ilości plam krwi na garniaku. Im więcej krwi tym nasze ruchy mniej zwinne. Pod koniec żywota powłóczymy nogą i łapiemy się za bok, co znacznie utrudnia precyzyjne oddawanie strzałów. Realizm realizmem, ale nie jesteśmy zostawieni po kilku strzałach na pastwę losu. Opierając się czy to o murek czy o ścianę nasz bohater leczy się. Po kilkunastu sekundach ciało regeneruje się w zadowalającym stopniu. Wszystko pod warunkiem, że nikt nam w tym procesie nie przeszkadza.
W grze dano nam do dyspozycji prawdziwy i najnormalniejszy w świecie Londyn! Nigdy tam nie byłem, ale Big Bena poznaję, a słyszałem, że i inne budynki czy lokacje odwzorowano ze sporym podobieństwem. Teren jest bardzo przyzwoitych rozmiarów i stąd też brak mapy tym bardziej ranił moje serce. Poruszanie się pojazdami i dojazd z miejsca na miejsce rozwiązano w bardzo pomysłowy sposób. Prawidłową drogę poznajemy poprzez miganie tylnych świateł. Jeżeli mamy skręcić w lewo to kilka sekund wcześniej kierunkowskaz właśnie nam to sygnalizuje. Analogicznie z sytuacją prawoskrętną, a kiedy mamy jechać przed siebie to oba światła milczą jak zaklęte. Z kolei jeżeli dojechaliśmy, tam gdzie mieliśmy to oba światła jednocześnie migają. Mam mieszane odczucia co do takiego rozwiązania. Z jednej strony to świeży pomysł, a z drugiej nie zawsze „komputer” potrafi nas dobrze poprowadzić. Czasami zdaje się jakbyśmy jechali wieczność do wybranej lokacji. Dodatkowo, jeżeli ktoś stuknie nas od tyłu to auto staje się z miejsca całkowicie nieprzydatne. Misje, których w grze mamy 24 sztuki (po 12 dla każdej z postaci) składają się z jeżdżenia, a potem strzelania albo na odwrót. Czasami będziemy się też skradać i po cichu łamać karki naszym oponentom, co jest niesamowicie rajcujące. Samochodów mamy cały wachlarz, a niemal każde z nich jest w pełni licencjonowane. Są więc Fiaty, Porsche, Lexusy, Audi, Peugeoty czy Range Rovery. Wprawdzie nie są tak bogate w szczegóły jak w Gran Turismo, ale prowadzi się je podobnie. Dosyć realistyczny model jazdy sprawia, że sterowanie nimi jest co do zasady ciężkie. Żeby tego było mało to auta, bo w grze nie uświadczymy motocykli czy helikopterów, szybko się zużywają. Widać, że przyłożono się do modelu zniszczeń, bo w pojazdach pękają szyby czy wgniata się blacha tak, jak powinna. Uderzenie rozpędzonym autem w inny to gwarant tego, że z maski zacznie wydobywać nam się dym, a nasze osiągi spadną. Niestety samochodu nie wystarczy podstawić pod ścianę, żeby się zregenerował. Pojeździj nim dłużej albo uderz jeszcze raz to zobaczysz czarny dym, a na koniec płomienie trawiące auto. Samochody może nie wybuchają tak efektowne jak w GTA, ale zostanie w palącym się wraku w dalszym ciągu skutkuje zgonem.
Bardzo łatwo w The Getaway zwrócić na siebie uwagę policji. Jako potencjalny zabójca wystarczy, że Mark zwinie komuś auto, przejedzie przechodnia czy choćby pojedzie pod prąd, a policyjne autka rzucą się za nim jak rekin na świeżą krew. W zasadzie każdą z misji można wykonać na 2 sposoby. Pierwszy jest zachowawczy i nudny, tylko dla najbardziej cierpliwych i polega na jeździe zgodnie ze standardami bezpieczeństwa. Dotyczy to zatrzymywania się na czerwonych światłach czy nawet najmniejszego nie obijania się o innych towarzyszy drogi. Sposób ten oprócz tego, że oszczędza nam sporo nerwów to nie zawsze ma rację bytu. Nawet podróżując jak przykładny obywatel możemy mieć pecha i zostać zaczepionym przez bandziorów. Wtedy policja bez pytania automatycznie wkracza do pościgu za nami i cały misterny plan sami wiecie co. Poza tym część misji ograniczona jest czasem, a zatrzymywanie się w ich trakcie na pewno nie będzie działać na naszą korzyść. Z tego względu zostaje drugi, jedyny słuszny sposób – bardziej widowiskowy, w trakcie którego życie połowy Londynu zostanie zagrożone. Jeżeli już raz policja nas wyczai to praktycznie nie ma sposobu, żeby się ich pozbyć. W swoich poczynaniach są niezwykle wredni i precyzyjni. Wściekle zajeżdżają nam drogę od przodu, stukają nas od tyłu hłe hłe, ostrzeliwują czy stawiają blokady z gwoździami. Jazda z przebitą oponą, co nota bene zdarza się bardzo często, nie jest niczym przyjemnym.
Czasami do zabawy dołączają się jeszcze bandziory ze swoimi autami i wtedy jest dopiero heca na całego. W trakcie dojazdu kilka razy będziemy musieli zatem zmienić auto z racji obtłukiwania nas przez innych. Jak jeździmy sami to jeszcze pół biedy, znajdujemy nowy odpowiednio szybki wózek czy jaki tam lubimy i jazda, ale kiedy mamy kogoś pod opieką to robi się mniej fajnie. Zmieniamy wtedy szybko pojazd, a zanim druga postać się do nas przysiądzie to obowiązkowo musi ostrzelać policję, a czasami i zginąć. Po kilku misjach byłem zmęczony już tymi policyjnymi pościgami. Z otwartymi rękoma przyjąłem więc postać detektywa Cartera. Zważywszy na fakt, że Carter jest policjantem to w trakcie jego misji jeżdżonych możemy robić, co nam w duszy gra, a nikt się do nas nie ma prawa przyczepić. Raz na jakiś czas pojawiają się nieżyczliwi nam przestępcy, ale to akurat pikuś. Możemy bezkarnie rozjeżdżać przechodniów (jeżeli oczywiście ktoś nie ma serca) i z tego względu jego misje myślę, że są nawet o połowę krótsze skoro odpada droczenie się ze służbami mundurowymi.
W strzelaniu zostawiono nam pewną dowolność. Możemy skorzystać z auto-celowania, a możemy też samodzielnie namierzać cel, choć nie wyobrażam sobie, żeby ktokolwiek z tego permanentnie korzystał. Auto-celowanie mogłoby być ciut płynniejsze, a przełączanie między celami, kiedy każda sekunda się liczy, szybsze. Broni palnych mamy dosłownie 4 rodzaje - pistolet, MP5, AK-47 oraz shotgun. I z dwóch pierwszych można pruć na dwie ręce, co przyspiesza eliminację. Shotgun to taki typ, jaki znamy najlepiej. Jeden strzał z bliska zabija na miejscu, ale prucie z niego do kilku gości czy stojących gdzieś w oddali mija się z celem. Do tego typu sytuacji świetnie sprawdza się stare i dobre AK-47. Nie ma granatów, a jest jeszcze kij baseballowy oraz policyjna pałka i to w zasadzie tyle. Dopiero po zaliczeniu któregoś z dwóch scenariuszy dostajemy dostęp do trybu Free roaming będącego jedynym bonusem w grze. Jeżeli ktoś ma ochotę pozwiedzać Londyn to będzie wniebowzięty. Inni nie bardzo, bo w zasadzie oprócz jeżdżenia i strzelania nie ma w mieście żadnych atrakcji. Szkoda, bo przydałyby się choćby jakieś wyścigi, ale jak mnie pamięć nie myli to wprowadzono je dopiero w sequelu.
Rozgrywka jest przyjemna, choć kilka elementów skutecznie próbuje nam ją „odprzyjemnić”. Kamera to istny wrzód na dupie. Nie można nią swobodnie manewrować i jesteśmy zdani na łaskę automatu od początku do końca. W misji, gdzie naszym celem jest omijanie laserowych zabezpieczeń aż się prosi o jej przestawienie. Sterowanie naszym bohaterem potrafi czasem zeźlić jak choćby w trakcie przechodzenia z jednej lokacji do drugiej, kiedy łatwo na chwilę zgubić orientację. Brak także rozglądania się za siebie, kiedy jesteśmy za kółkiem, a gwałtowne uderzenie od tylca potrafi sfrustrować. Kolejny problem to przycisk "X", który odpowiada za kilka rzeczy, co może nastręczyć nam kłopotów. Przykładowo czaimy się za gościem, którego chcemy „uśpić” od tyłu, a po wciśnięciu "X" na padzie nasz protagonista zamiast skręcić gościowi kark przykleja się do ściany obok. Pod ten sam przycisk przypisano jeszcze turlanie się i robi się niezły kocioł. Kilka innych przycisków, jak choćby prawa gałka nie są z kolei w ogóle wykorzystywane do niczego. Przyjazne nie są nam także zagęszczone autami ulice. Może zdarzyć się, że dojechałeś w określone miejsce, wychodzisz z wozu, a tu bum – uderza cię nadjeżdżający właśnie pojazd i mission failed, a nagroda Darwina rozdana. Samochody w ruchu nie myślą, żeby nam ustąpić i gnają swoim życiem. Słynne czerwone autobusy czy wielkie, ociężałe taksówki w niczym nie przypominające swoich nowojorskich odpowiedników potrafią zablokować czy spowolnić nas z sukcesem. Podobnie jak sygnalizacja świetlna czy inne niezniszczalne słupy, gdzie każdy kontakt z nimi kończy się dla nas mało sympatycznie.
The Getaway broni się przede wszystkim fabułą i klimatem bliskim brytyjskim produkcjom gangsterskim. Brak jakichkolwiek dodatkowych rozrywek po zaliczeniu gry szybko nudzi w efekcie czego dostajemy jednorazową podróż do zasyfionego, znarkotyzowanego i multikulturowego Londynu.