Recenzja gry: Far Cry 3: Blood Dragon

Lubię gry z ciężkim poczuciem humoru. Gdy żarty są na granicy przyzwoitości, a głównemu bohaterowi daleko do stereotypowego herosa, którego szlachetność emanuje niczym światło Amaterasu wychodzącej z Niebiańskiej Jaskini. Preferuję prawdziwego madafakę, który wyznaje zasadę, że im większa giwera, tym szybciej dotrze do końca misji.
Cybernetyczny komandos i Krwawe Smoki w konwencji gier z lat 80.? "To może się udać" - pomyślałem, gdy pierwszy raz odpaliłem produkcję Ubisoftu (developer). Twórcy od początku podkreślali, że stawiają na kicz, tandetę i specyficzny klimat, który najpewniej nie trafi w gusta najmłodszych graczy. W tym przypadku ograniczenie wiekowe 18+ ma szczególne znaczenie. Nie dość, że same treści przedstawione w grze przeznaczone są dla oczu dojrzałego odbiorcy, to dochodzi do tego niezwykle nietypowe podejście do tematu shooterów, mocno odbiegające do dzisiejszych standardów. O samej fabule nie będę nawet pisał, ponieważ w zasadzie nie ma o czym. Zapamiętaj jedynie, że jesteś prawdziwym twardzielem, który gdy się rozkręci, jest niczym Tiamat. Do rozwalenia masz organizację, o niezwykle oryginalnej nazwie – Omega. Tyle musi Ci wystarczyć.
SPOOKY DOORS
Kwintesencją Far Cry 3: Blood Dragon jest bez wątpienia robienie konkretnej zadymy. Jako prawdziwy, cybernetyczny twardziel - Rex Colt - jesteś do tego wręcz stworzony. W grze nie ma przeciwnika, którego powinieneś się obawiać, szczególnie, gdy awansujesz na wyższe poziomy doświadczenia. Tak, tak, za zabijanie wrogów i wykonywanie misji dostajesz punkty EXP, dzięki którym stajesz się jeszcze potężniejszy. Zapomnij jednak o jakimkolwiek przydzielaniu punktów umiejętności, czy czymkolwiek podobnym. Zwyczajnie zdobywasz kolejne levele, a co za tym idzie, rośniesz w siłę według ustalonego przez twórców schematu. Powiększysz na przykład pasek zdrowia, będziesz skuteczniej eliminował wrogów z zaskoczenia, czy podniesiesz odporność na otrzymywane obrażenia. Do walki możesz wykorzystać całkiem pokaźny arsenał. Od standardowej „dziewiątki”, przez karabin, shotguna, miotacz płomieni, snajperkę, a na minigunie kończąc. Do tego dochodzą materiały wybuchowe oraz łuk.
Muszę przyznać, że pierwszą godzinę z Krwawym Smokiem wspominam źle. Owszem, specyficzny klimat i oryginalna oprawa wywołały u mnie uśmiech zadowolenia, ale sam gameplay zupełnie mnie nie przekonał. Zwyczajnie wiało nudą. Ogromne połacie terenu, po których wesoło hasają niby-strusie, dziwaczne prosiaki i psychicznie chore kozy, a od czasu do czasu patrol cyborgów Omegi w pewnym momencie sprawiły, że wyłączyłem grę. Na domiar złego, inteligencja wrogów stoi na poziomie glebogryzarki. Fakt, gdy zaczyna się zadyma chowają się po kątach, podrzucają granaty, nawet próbują flankować, jednak daleko im do „myślących” przeciwników. Na szczęście im dalej w przysłowiowy las, tym zdecydowanie lepiej. Właściwie wszystkie misje, zarówno te z wątku głównego, jak i poboczne, sprowadzają się do wystrzelania wszystkiego, co się rusza. Co jednak ciekawe, schemat ten doskonale się sprawdza i, o dziwo, nie nudzi się. Całości doprawiają teksty, którymi rzuca główny bohater. Za przykład niech posłuży „Mam nadzieję, że nie będę musiał zbierać tych pieprzonych flag”, gdy odkryjesz jedną ze znajdziek (tak, skojarzenia z Assassin’s Creed jak najbardziej na miejscu).