Mity o kapitalizmie
Celowo nie nazywam tego bloga "GieeRTe", ponieważ gry nie są dzisiaj głównym tematem - tekst jedynie zahacza w pewnym momencie o gry i branżę. Dzisiejszy blog jest o pewnych mitach kapitalizmu, z którymi wypadałoby raz na zawsze zrobić porządek. Najbardziej zaciekli uznają, że to blog jakiegoś frustrata pewnie, przy niedoczytaniu do końca - zwłaszcza, że wpis krótki nie jest.
No, ale zapraszam wszystkich zainteresowanych i wytrwałych.
1989 rok
Upada komunizm, wajcha polskiego systemu gospodarczego przestawiona zostaje na kapitalizm. Celowo nie mówię "wolny rynek" - niby funkcjonowała słynna Ustawa Wilczka, ale każdy, kto się łudził, że nie będzie ona zmieniona, że rynek nie będzie z czasem regulowany na różne sposoby, zwyczajnie żył w świecie fantazji. Ustawa powstała tylko dla jednego celu - dla pobudzenia wzrostu przedsiębiorczości w państwie, by zmiana ustroju przebiegła o wiele łagodniej i sprawniej.
2018 rok
Niby żyjemy w tym systemie już ponad 29... prawie 30 lat... no prawie wszyscy, ja urodziłem się w 1992, ale mniejsza z tym... i ludzie będący obecnie w wieku produkcyjnym powinni rozumieć jaki jest ten system i jak on funkcjonuje, a jednak... JEDNAK wciąż idzie spotkać masę piewców wielkiej, jedynej słusznej ideologii o tym, że państwowa gospodarka powinna być totalnie, wręcz radykalnie wolnorynkowa. Najlepiej jakby nie było żadnych regulacji. Podatki? A na co to komu?
Sam kiedyś ulegałem propagandzie totalnego kapitalizmu, ale w pewnym momencie przyszło otrzeźwienie od życia. I to dość brutalne. I nawet nie wiecie, jak bardzo dużej kur... nerwicy potrafię dostać, gdy czytam kolejnych "uczonych" szerzących wielkie prawdy o tym jak funkcjonuje rynek.
Nie będę wymieniał ksyw, bo tu nie o to chodzi, by ich upokorzyć, tylko by przekazać pewne prawdy. Bo widzicie, powszechnie toczy się choroba zwana propagandą wolnego rynku. Na czym to polega? Na tym, że szerzona jest okrojona do bólu prawda o funkcjonowaniu systemu gospodarczego państwa. Choroba przenoszona jest na umysł wrażliwy na tego wirusa na różne sposoby - można zarazić się drogą kropelkową podczas dyskusji z zarażonym, można naczytać się głupot w internecie, albo zaczytać się w twórców literatury - wf tym wypadku dochodzi objaw nadużywania nazwiska autorów. Pojawiają się objawy w postaci wymądrzania się, poczucia bycia ekspertem w temacie, który ledwo się liznęło, wielkie poczucie niesprawiedliwości wobec otaczającego świata oraz pogardy wobec ludzi myślących inaczej. W końcu, gdy choroba trwa za długo, ofiara przekształca się w Janusza Ekonomii.
Po części istnienie tego wirusa jest usprawiedliwione.
Wadliwy system edukacyjny w kraju powoduje, że do momentu wyboru studiów młode osoby nie uczą się nic na jego temat, bo zamiast tego katuje się ich m.in. datami kolejnej z rzędu bitwy lub historią Mezopotamii, matematyką wykładaną schematycznie (a nie logicznie), nauką wszystkich dopływów Wisły i Odry, czy lekcjami religii*. Jednakże studia nie pomagają tutaj w pełni - jedni ogarną ekonomię, inni zarządzanie, jeszcze inni pójdą na jakieś studia totalnie oderwane od myślenia społeczno-ekonomicznego. Z resztą, kto powiedział, że student kierunku typu ekonomicznego ogarnie całe spektrum ekonomii dokładnie, od skrajnego komunizmu po radykalny anarchokapitalizm? Ogarnie to, co go najbardziej zainteresuje lub będzie wymagane do uzyskania zaliczenia. A jak ktoś nie ogarnie, to zaraz ktoś w realu albo w internecie wciśnie mu korwinizmy do głowy, by mogli ruszyć w ciężką podróż nawracania niewiernych.
Powyższe jest usprawiedliwione jeszcze jednym faktem - naturalną tendencją człowieka do skupiania się na sobie. Mało kogo interesuje ile i co ma kto inny, co ile kosztuje i dlaczego. No chyba, że jest się zawistnym o somsiada, jego nowe Audi w miejscu starego Passata, to wtedy ma się nos wyciągnięty ze swojego portfela i stosu rachunków i kwitów wypłat pomiędzy którymi niucha się zapach karty debetowej. Wielu się cieszy z finansowanej przez państwo opieki zdrowotnej**, wielu piewców anarchokapitalizmu ochoczo korzysta ze zniżki studenckiej, czy gwarancji producenta w razie produkt się zepsuje, ale jednocześnie domaga się obniżenia podatków i sprywatyzowania wszystkiego, co się da i usunięciu wszelkich regulacji. Zaczyna dochodzić do idealizowania postaci przedsiębiorcy i upraszczania jego wizerunku do biednego, samotnego Polaka ze średnim... tfu... małym... KHEM, mikroprzedsiębiorstwem, wielce uciśnionego przez bezlitosny Urząd Skarbowy i obciążony ZUS-ami*** niczym Jezus dźwigający krzyż w drodze do Golgoty, zapominając przy tym, że do tego grona należy wliczać również właścicieli wielkich firm i korporacji oraz ich współakcjonariuszy.
W tym wszystkim brakuje jednak systemowego spojrzenia na gospodarkę.
Widzicie, system gospodarczy to nie tylko zarobek, podatek i państwo. To zestaw naczyń połączonych i nie są one połączone w taki, czy inny sposób bez przyczyny.
Zacznijmy może od twierdzenia, że człowiek powinien być wolny i sam o wszystkim decydować, nawet o tym by uczynić coś, co postawi go wysoko pośród kandydatów do Nagrody Darwina. Na pierwszy rzut oka to super pomysł, wszak każdy człowiek powinien być wolny i sam o sobie decydować, a za jego wychowanie i nauczenie życia odpowiadają rodzice.
Już w tym miejscu mamy kilka drastycznych uproszczeń wizji świata.
Nie, nie każdy ma rodziców. I nie każdy z posiadających, ma takich, co potrafią nauczyć życia. Ba, wielu jest takich, co wychowani w starym systemie, totalnie nie potrafili przygotować swoich dzieci do życia w obecnych realiach.
Nie, za wychowanie dziecka nie odpowiadają tylko rodzice. I nie, nie odpowiada szkoła - nauczyciele mogą pouczyć, pedagog może sobie pogadać, ale nie jest to jakiś spory wpływ. Przede wszystkim dziecko wychowuje otaczające go społeczeństwo - dziecko uczy się od sąsiadów, kolegów/koleżanek, ludzi pracujących w okolicy itd. Piszę to jako człowiek z uprawnieniami do nauczania przyrody w szkole podstawowej. Biorąc pod uwagę, że w dzisiejszych czasach społeczeństwo ma wywalone na zachowanie dzieci i młodzieży obok nich, albo boją się zareagować, gdy coś jest nie tak i nie robią tego dla świętego spokoju, pojawia się kolejny zgrzyt.
Dodajmy do tego takie cuda jak to, że w erze powszechnego dostępu do wiedzy i edukacji, w erze internetu, mamy w Polsce ludzi wierzących w to, że Ziemia jest płaska i, że szczepionki są wielkim złem. Niestety, jest ich wielu. Wynika to m.in. z olewczego podejścia do uczenia się w czasach, gdy chodziło się do szkoły. No, ale ma się dyplom ukończenia szkoły, więc chyba coś się człowiek w końcu zna, tak?
Załóżmy więc, że ludzie zaczynają decydować o sobie sami. Mamy ludzi, którzy ze swojej głupoty giną. Już brakuje kawałka ludu.
Dorzućmy do tego przedsiębiorców - i tu od razu zaznaczam, skupmy się tylko na tych złych.**** Takiego interesuje tylko jego własny zysk, by za wszelką cenę zarobić. Chętnie wciśnie towar klientowi, nawet jeśli wie, że go na niego nie stać albo jest dla niego zagrożeniem. W końcu liczy się napełnienie własnej kieszeni.
W końcu w efekcie takiej działalności, odpada jakaś tam część ludności, bo zwyczajnie dali się naciągnąć, oszukać. Jeden powie, że byli naiwni, inni, że słabi, a jeszcze inni, że widocznie niewyedukowani.
Dodam przykład. Rynek nieruchomości. Developer nieobciążony regulacjami nt. norm jakie ma spełniać budynek mieszkalny zbuduje go tak jak zechce. Inwestycja ta jest wysoko kosztowa, więc oczywiście zechce zbudować to wydając jak najmniej pieniędzy. Może więc zechcieć zaoszczędzić na materiałach, sprzedać prawa do terenu i mieć serdecznie wywalone na to, co stanie się z właścicielami – wszak sami zdecydowali się na zakup, to już ich sprawa. Zakup mieszkania to najdroższa inwestycja większości ludzi, więc co potem ma począć małżeństwo, które zaciągnęło kredyt na mieszkanie i nagle im się ono zawali? Wszak bez regulacji, oni nie mogą teraz dochodzić żadnego odszkodowania. Są skazani sami na siebie. Tu dochodzimy do wniosku, że człowiek staje się zakładnikiem przedsiębiorców. Owszem, jak rozniesie się informacja o nieuczciwości takiego developera to inni potencjalni klienci się odwrócą, ale to nadal nie rozwiązuje problemu poszkodowanych.
Wracając do edukacji.
Wielcy piewcy głoszą, że edukacja powinna być prywatna. Co w przypadku, gdy kogoś nie stać na edukację? Ich rozwiązaniem jest szukanie bogatszego mecenasa i sprofilowana nauka w kierunku konkretnego zawodu. Zachodzi więc pytanie, co jeśli wybrany zawód z czasem okaże się być złym wyborem? Trudno albo niech próbuje się przebranżowić. Czy znajdzie wtedy mecenasa? Nie wiem. Ja jako mecenas 2 razy bym się zastanowił, bo skąd mam wiedzieć, że po zainwestowaniu w tego człowieka, ten mi za 2 lata nie powie, że jednak zmienia zdanie i moja inwestycja w niego nie okaże się wywaleniem kasy w błoto? Ktoś inny powie, że niech zapłaci za przebranżowienie - nie każdego zawodu można wyuczyć się samemu i obronić go poprzez portfolio, tylko czasem jednak warto mieć zaświadczenie o opanowaniu zawodu - za darmo nikt go nie wystawi.
Idziemy dalej - ludzie bogaci stanowią mniejszość i nie dadzą rady zainwestować w każdego ucznia. Wychodzi więc na to, że część zwyczajnie byłaby skazana na brak edukacji, co doprowadziłoby do utknięcia w kiepskiej pracy, a to mogłoby zaowocować rozwinięciem się podziału społeczeństwa na kasty bogatych, średniozamożnych, biednych i najbiedniejszych. Część ludzi się z tym pogodzi ledwo wiążąc koniec z końcem albo rozwijając w sobie mocną psychikę, ale będzie i część, która będzie niezadowolona, a niezadowolony tłum może doprowadzić do protestów, albo gorzej. Wystarczy prześledzić historię – wielokrotnie tłum wzniecał bunty, gdy im działo się bardzo źle. Stąd m.in. wzięła się rewolucja francuska. Nie wiem, dla mnie to nie brzmi zachęcająco.
Ragnar Nurkse i Elias Gannage przedstawili w minionym wieku swoje teorie o tzw. zaklętych kręgach ubóstwa. One dotyczą konkretnie ekonomii rozwoju państw i znalazły zastosowanie w przypadku m.in. krajów afrykańskich i Filipin, ale nie pamiętam jednak (brak dostępu do notatek ze studiów geografii społeczno-ekonomicznej, heh) kto przełożył to na czysty wymiar ludzki. Teoria mówi o tym, że jak ktoś jest biedny i osiąga niski dochód, to większość wydatków przeznacza na przeżycie. To powoduje niską liczbę kasy jaką można przeznaczyć na inwestycje. W efekcie tego człowiek nie może się rozwijać i tym samym zmieniać swojego poziomu życia, co prowadzi do dalszego życia w biedocie. Oczywiście to też jest uproszczenie, bo jest masa ludzi, którzy najchętniej nic by nie robili i wszystko chętnie dostawali z góry. Ale tych odsuwamy na bok. Tu wkraczają podatki.
Prywatna, płatna edukacja w praktyce.
Dzięki podatkom edukacja jest dostępna dla każdego, a lepszy uczeń otrzymać może stypendium, które wyda jak zechce - może wydać na głupoty, może wydać na rozwój. Przede wszystkim uczeń taki dostaje niepowtarzalną szansę na wyrwanie się z zaklętego kręgu ubóstwa. Ile talentów bywa ukrytych pomiędzy biedotą? Howard Schultz wyszedł z biednego środowiska, uzyskał stypendium sportowe na Uniwersytecie w Północnym Michigan i potem wykorzystał swoją wiedzę, by przejąć Starbucksa i rozwinąć go do rangi marki światowej - udałoby mu się to bez wykształcenia, które uzyskał dzięki stypendium? Prawdopodobnie nie. Oprah Winfrey również nie wyrwałaby się z kręgu biedoty, gdyby nie uzyskała stypendium na Uniwersytecie w Tennessee. Przykładów można mnożyć.
Zaraz ktoś rzuci, że ponoć każdy sam może nauczyć się programowania i tworzyć gry - wręcz przeciwnie.
Każdy człowiek ma inne predyspozycje - niektórzy psycholodzy twierdzą, że rodzajów psychologii jest 7. Każdy człowiek je posiada, ale one są rozwinięte u każdego w innym stopniu i pewne rozwinie naturalnie, inne przy cięższej pracy, a pewnych nie rozwinie nigdy. Poza tym umówmy się - nie każdy zostanie programistą, bo rynek ma też inne zapotrzebowania i zwyczajnie nie ma miejsca na to, by każdy kodował lub tworzył gry. Nikt mi też nie wmówi, że można np. samemu szybko nauczyć się bycia lekarzem.
A wracając do przebranżowienia się... nie każdego na takie coś zwyczajnie stać. Powiecie "Niech weźmie kredyt"? Spoko, tylko trzeba wpierw mieć zdolność kredytową. Jaką zdolność ma ktoś, komu ledwo starcza na przeżycie?
Dochodzimy więc do sytuacji, kiedy z powodu utrudnionego dotarcia do edukacji jest o wielu ekspertów mniej, niż jest obecnie. Zabraknie lekarzy - mniej pacjentów będzie wyleczonych i nie umrze. Dorzućmy do tego tych, których nie byłoby stać na szpitale, wszak medycyna wbrew pozorom nie jest tania. W niektórych krajach dzień pobytu w szpitalu kosztuje nawet 10 000 zł. Nie mówiąc już o kosztach leczenia strasznych choróbsk.
Mamy więc już duże grono ludzi, których zabrakło.
Co to oznacza?
Przede wszystkim mniej rąk do pracy. To oznacza z jednej strony zagrożenie dla pracodawcy - nie dostanie wykwalifikowanego pracownika od rynku pracy, bo albo będzie za mało osób wyedukowanych albo za mało żywych (dobra, upraszczam), albo koszt będzie za spory. Problem ten dzisiaj jest dotkliwie odczuwany przez firmy, gdy przychodzi do szukania specjalisty z branży IT.
Można mówić o efektach ubocznych jak wzrost pensji - co zaś przełoży się na ceny dla użytkowników wytworzonego produktu lub usługi. Zapłacisz więcej za chleb, bo piekarzowi trudniej znaleźć dobrego piekarza do pomocy, czy będziesz jęczeć, że hurr durr, chleb zdrożał? Zapłacisz więcej za leki, bo trudniej znaleźć biotechnologa, albo farmaceutę do produkcji? Pamiętaj przy tym, że nie masz pewności, że to Twoja wypłata wzrośnie i jeśli tak, to o ile. Ba, rynek może zmienić się niekorzystnie dla Ciebie i będziesz wówczas zmuszony do zaakceptowania zmniejszonej wypłaty albo konieczności szukania nowej pracy, bo na Twoje miejsce będzie imigrant z biedniejszego kraju. Przecież jeszcze pare lat temu fenomenem w Polsce było to, że kilku Ukraińców zarabiało niewiele i w 4 osoby potrafili mieszkać w małym mieszkaniu podczas, gdy wielu Polaków tylko chce zarabiać więcej. To co by było dopiero tutaj!
Dla państwa to też oznacza problemy. Mniej rąk do pracy oznacza mniej podatków i gotówki w obrocie w systemie. To zaś oznacza mniej wpływów do budżetu, więc utrzymanie biurokracji*****, edukacji mogącej wyprodukować nowych pracowników dla przedsiębiorców, czy robienie kolejnych inwestycji w rozwój infrastruktury drogowej, czy wodno-kanalizacyjnej robi się coraz trudniejsze. Z tego idzie prosty wniosek - trzeba dbać o to, by zachować jak najwięcej obywateli, bo to oni stanowią siłę kraju.
Tylko teraz dochodzi jeszcze jeden czynnik - konkurencja między państwami o obywatela i migracja zagranicę po lepszą przyszłość. Tutaj ewidentnie przegrywamy i trudno się dziwić, na Zachodzie zwyczajnie idzie zarobić więcej i siła nabywcza pieniądza jest większa, tzn. więcej można kupić. Tylko trzeba pamiętać o dwóch rzeczach:
- Podczas, gdy Zachód się rozwijał czerpiąc zyski z kolonii zamorskich i rozwoju handlu drogą morską, a później kolejnictwa i manufaktur, my przeżywaliśmy zabory, wojny i komunizm. I to nie jest kwestia taka, że o rany, Polacy tacy umęczeni, wszyscy się na nich zawzięli. Nie. Nasza lokalizacja w centralnej Europie, pomiędzy Zachodem i Wschodem, na granicy Heartlandu i Rimlandu****** jest naszą jednocześnie zaletą i największym przekleństwem,
- Kraj nie przechodzi szybko z kraju słabo rozwiniętego do średnio i ze średnio do wysoko rozwiniętego. My przeszliśmy z biednego PRL-u do Polski zaliczonej niedawno do krajów wysokorozwiniętych jako pierwszy kraj w tej części Europy. Nie bez powodu mówi się za granicą o cudzie gospodarczym Polski. Czy 30 lat temu ktokolwiek by uwierzył w to, że w Polsce ktoś kupi sobie PlayStation 4 Pro, xBoxa One X albo Macbooka?
Nie jestem PC Gamerem, ale jednak trudno się momentami nie zgodzić...
Czy to wszystko?
Nie, bo to, co opisywałem wcześniej to i tak tylko wierzchołek góry lodowej. Trzeba jednak poruszyć jeszcze jeden mit.
Niedawno padło oburzenie w moją stronę, bo uznałem, że 250 zł za grę to przesada. Tak się złożyło, że padło na "Red Dead Redemption 2". Od razu padły słowa, z pewnego punktu widzenia słuszne - że jak to? Przecież wyprodukowanie gry kosztuje coraz więcej, a Rockstar Games stworzyło kandydata na grę roku.
Cóż. A kto powiedział, że konsument ma ślepo godzić się na daną cenę, która w Polsce jest jeszcze zawyżona po drodze przez pośredników poprzez marże? Ktoś powie "Zrezygnować z pośredników, niech Rockstar Games sprzedaje w Polsce bezpośrednio" - ja odpowiem, by poczytał sobie o outsourcingu i dlaczego to bardziej się firmie opłaca niż prowadzenie bezpośrednio własnej dystrybucji w kraju gdzieś po drugiej stronie Atlantyku.
Definicja popytu mówi jasno - ile osób przy danej cenie będzie chętna zakupić towar. Przy czym nie chodzi tu o to ile ludzi ma chcicę na grę w efekcie hype'u, a ilu wyrazi chęć zakupu popartą posiadaniem możliwości zakupienia. Możliwości, czyli kupi spokojnie, albo zaoszczędzi, albo pozyska kasę z innego źródła.
Wielu ekspertów udowadniało, że rosnące ceny gier to efekt inflacji, czyli ogólnie wzrostu cen za produkty. Prawda jest jednak też taka, że jeśli przedsiębiorca widzi, że 100% ludzi kupuje jego produkt przy cenie X, a po podwyżce ceny o np. 30% kupuje 80% dotychczasowych klientów, to nie przejmie się i podwyższy cenę, bo dodatkowy przychód wynikający z podwyżki zrekompensuje mu widocznie stratę 20% klientów i jeszcze przyniesie wyższy zysk.
Jeśli ktoś coś produkuje i myśli, by z tym wejść na nowy rynek, to przeanalizować musi wiele czynników. Wśród nich jest m.in średnie wynagrodzenie i przeciętny koszyk wydatków, by móc stwierdzić, czy konsument da radę zakupić daną grę. W przypadku gier to taką decyzję podejmują producenci konsol, w przypadku gier mamy dystrybutorów, którzy decydują się na sprowadzenie danego tytułu lub nie i to na nich spoczywa odpowiedzialność przeprowadzenia odpowiedniej analizy ekonomicznej, czy im się to opłaci i na ile. Wielu "mądrych" mówi, że firmy nie obchodzi ile konsument zarabia. No, nie do końca - trochę go obchodzi, bo profesjonalnie planuje skok na skrawek jego wypłaty. Dlatego m.in. przez wiele lat (nie wiem do końca jak to jest obecnie) Polska uchodziła za tzw. kraj drugiego bądź trzeciego zrzutu - do nas trafiało to, co się nie sprzedało na Zachodzie, bo wartość tego była już na tyle obniżona, że można było Polakom zaproponować po cenie takiej, by Polak się skusił i kupił.
Z drugiej strony... co mnie w zasadzie obchodzi to, ile kosztowało wyprodukowanie i wydanie gry? Ja jako konsument mogę nie kupić gry teraz. Mogę ją kupić później, po obniżce ceny albo odkupić od innego właściciela, o ile licencja tego nie zabrania. To nie ja mam finansować swoim zakupem inwestycję w nową produkcję i wypłaty, lecz to zadaniem twórców jest nie tylko poszukiwanie rynku zbytu, zysku, ale i oszczędności, cięcie kosztów produkcji i szukanie innowacji, które może niekoniecznie wniosą coś nowego do gry, ale pozwolą obniżyć koszty działania ich firmy, a tym samym zoptymalizować swoje działania i zwiększyć ich efektywność.
Najbardziej w tym wszystkim mnie rozbawiło, gdy w jednej z dyskusji ktoś przyrównał kupowanie gry do... kupowania samochodu. Że przecież ludzie biorą kredyty albo auto na leasing... proszę o wskazanie mi kogoś, kto zaciągnął pożyczkę na grę lub spłaca konsolę w leasingu. Błagam, nie popadajmy w absurdy...
W "Red Dead Redemption 2" ja zagram, ale napewno nie teraz, tylko za jakiś czas, gdy cena gry mocno spadnie, bo dla mnie płacenie 250 zł za grę, którą przejdę raz i prawdopodobnie sprzedam, tak jak to zrobiłem z poprzednią grą, to zwyczajna głupota. Głupota, którą nauczyłem się unikać po ślepemu inwestowaniu w "God of War" i wielce polecane przez wszystkich "The Last of Us".
Wyjaśniam
Mnie nie oburza to, że ceny za gry są jakie są. I jeśli ktoś ma na języku komentarz "Nic nie jest za darmo" to tym bardziej nie zrozumiał o co mi chodzi. Ani tym bardziej nie nawołuję do rezygnacji z kapitalizmu i przejścia na komunizm (uważam, że złoty środek leży gdzieś pośrodku, a ludziom, którzy zmarnowali swoją szansę na poprawę jakości życia i sami doprowadzili się do bezdomności nie należy się pomoc od państwa).
Po prostu nie rozumiem w jaki sposób w dzisiejszych czasach powstał taki kult przedsiębiorcy i podejście, że Gracz jako konsument ma się godzić ze wszystkim, co narzucają wydawnictwa. Padają hasła typu "Nie stać cię? To kombinuj", "Nie stać cię? To zarabiaj więcej!". Tyle, że to stanowi błędne koło, bo daje się przyzwolenie producentom na podwyżki cenowe i zapominamy przede wszystkim o tym, że obecny system gospodarczy to nie skazanie konsumenta na bezwzględne akceptowanie warunków postawionych przez sprzedawców, tylko to też druga strona musi kombinować, by zaoferować konkretną wartość w odpowiedniej cenie, by przekonać Klienta do zakupu.
Istnieje taki cudny obrazek, ale niestety - widziałem go na wykładzie, a nie mogę go odszukać w internecie. Obrazek pokazuje gorylej budowy urzędnika mówiącemu do obywatela, że chcą mu wczepić microchip dla śledzenia go i zwiększenia bezpieczeństwa.
- Nie, nie zgadzam się! Toż to kontrola i śledzenie!
- Będzie on dodatkowo puszczał Ci Twoją ulubioną muzykę i ułatwi płatności za zakupy.
- Ooo, no to poproszę!
Jaki to ma związek z tematem?
Dziwicie się, że na PS Store pełne pakiety gier kosztują czasem i po 300 zł, a jeszcze bogatsze wersje o wiele więcej. I to pomimo braku pudełka. Cóż moi drodzy, sami do tego się przyłożyliście akceptując takie, a nie inne transakcje. Transakcja kupna-sprzedaży to nie transakcja typu "Masz, kup to", tylko "Masz okazję to kupić. Możesz, ale nie musisz zaakceptować warunków zakupu".
Wielu graczy akceptuje wyższe ceny gier w imię czego? Dodatkowych skórek do postaci? Skryptu na zmienianie się rozmiarów jąder konia? O ile zrozumiem jeszcze skórki, tak to ostatnie nie jest nikomu do niczego potrzebne. Akceptujemy marnowanie czasu i pieniędzy na stworzenie takiego skryptu i wyeksponowanie go, a potem my się dziwimy, że koszty produkcji gry wzrastają.
No za przeproszeniem, ale ja pie... pieprzę!
I lepiej tutaj zakończę swój przydługi wywód...
A nie, dopiszę jeszcze kilka rzeczy dla jasności.
Publiczna edukacja ma w sobie wiele patologii. Od najniższych szczebli (m.in. nie najlepsze metody nauczana, uczenie wszystkiego po trochu), aż po studia wyższe (np. zabetonowanie, tkwienie w przeszłości, przyjmowanie kogo wlezie, byleby zyskać dodatkowe fundusze). Sam teraz studiuję zaocznie, na uczelni prywatnej. Ale nie doszedłbym do tego bez pewnej pomocy i bez edukacji państwowej. Mimo wszystko.
Uważam, że system w Polsce ma wiele wad, ale nie jest to jakaś wina typowa systemu, tylko kwestia tego, że jesteśmy krajem postkomunistycznym, jeszcze latami będziemy czuć na szyjach oddech PRL-u, a kraj ten budują głównie osoby wychowane w poprzednim ustroju. To tak jakbym latami jeździł maluchem i z racji tego próbował teraz sam złożyć sobie Porshe - da się, zajmie to lata, ale po drodze zaliczy się wiele problemów i przy nich jeszcze człowiek się będzie utwierdzać, że to nie są błędy, bo nie będzie wiedział albo sytuacja nie pozwoli na przyznanie się do błędu.
Z kolei podatki obok śmierci to druga pewna rzecz w życiu. Ale też uważam, że ich momentami jest za dużo i za bardzo uciskają. Tu zgadzam się z krzywą Laffera, że powyżej pewnego poziomu podatki szkodzą.
* Piszę o licealistach ze szkół ogólnokształcących i z techników. Nie wiem jak to do końca wygląda w profilowanych szkołach ekonomicznych i zawodówkach. LO znam z autopsji, technika - masa moich kolegów się w nich uczyło.
** Państwowa opieka zdrowotna. Pozornie darmowa, owszem, bo płacimy na to składki. Ale te składki są niczym w porównaniu z tym, w jakie długi w USA wpadają Amerykanie po wizycie w szpitalu dla ratowania ich od zagrożenia życia.
*** Darujmy tutaj dywagacje o tym, czy ZUS jest dobry, czy nie, czy powinien być zlikwidowany, czy nie... tu rozmawiamy o samym systemie, jego założeniach, a nie o konkretnych detalach. Poza tym ZUS to czarna dziura - i pochłania sporo kasy i sporo czasu na dyskusje, a ponoć i wielu dyskutantów zaginęło gdzieś w czeluściach tego tematu.
**** Zakładamy, że dobrzy przedsiębiorcy istnieją, są odpowiedzialni i mają się dobrze i żyją sobie szczęśliwie w Zyskowicach przynosząc wartość dla mieszkańców gminy Przychódowo.
***** Tak, mamy w Polsce przerośniętą biurokrację, ale ja piszę teraz o tej koniecznej, jak np. urzędnik wydający paszport po to, aby ten mógł polecieć zagranicę spotkać się z inwestorem z Chin, USA, czy Arabii Saudyjskiej.
****** Polecam teorię H.J. Mackindera o Heartlandzie i N. Spykmana o Rimlandzie, takie tam ciekawostki z geografii politycznej i geopolityki.