Ridge Racer 7

BLOG RECENZJA GRY
1023V
Ridge Racer 7
Sephirothek | 27.02.2014, 15:26
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Jak inaczej zacząć podsumowanie gatunku gier wyścigowych na PlayStation, jeśli nie od marki, którą już zawsze będziemy z nią kojarzyć?

Sprzedaż w mln egzemplarzy: 1,34

Średnia na Metacritic: 78/100

Wyścigowa oś czasu:

Ridge Racer 7Need for Speed: Carbon

 

Listopad 2006 roku. To właśnie w tym miesiącu wyrokiem śmierci przez powieszenie kończy się wieloletnia eskapada Saddama Husajna. Samochody-pułapki zabijają w Bagdadzie ponad dwieście osób, a bezlitosna siła natury w postaci tajfunu Durian zmiata z powierzchni Filipin kolejne siedemset istnień ludzkich. Ale to przecież nie tak, iż owy listopad powinien kojarzyć się wyłącznie źle. Mieszkańcy obu Ameryk lub Japonii ujrzeli wtedy tranzyt Merkurego (a zjawisko to nieczęste), śmiech wzbudziła cena, za jaką sprzedano z prywatnej kolekcji obraz No. 5, 1948 Jacksona Pollocka (140 milionów dolarów, przez jakiś czas był to absolutny rekord), a w Kraju Kwitnącej Wiśni ukazał się czarny… toster? Chlebak? Dla niektórych nawet grill.

Oczywiście, nie „czarny”, tylko „czarna”; nie jakiś toster, a konsola. Sony z opóźnieniem dołączyło do wyścigu o nowe pokolenie klientów, na dobre już rozpoczynając siódmą generację gier wideo. Dla wielu magiczną, niezapomnianą, nowatorską, dla innych kłopotliwą, pełną potknięć i sztucznie przedłużoną (siebie plasuję gdzieś w środku, wszak z trzema wcześniejszymi wiąże mnie równie wiele, być może nawet więcej różnorakich wspomnień). Ale – co prawię świadom i trzeźw na duchu – z pewnością bogatą w racery. Całe. Sterty. Wyścigów.

 

It all starts from the drift. Zaczęła w ten sposób kultowa seria Namco, kojarzona zawsze z PlayStation, towarzysząca premierze każdej nowej konsoli, a przez co i same PlejStacje również rozpoczynały swój żywot gigantycznym, łamiącym wszelkie prawa fizyki driftem. Spoglądam w tym momencie na kurzącą się pod telewizorem Żyletę i wzdycham cicho – jak widać, żadna tradycja nie trwa wiecznie. Pragnę niemniej nie wychodzić w tym tekście za daleko w przyszłość; udawajmy więc, iż jesteśmy o te osiem, siedem lat młodsi, nie mamy kredytów, smartphone’ów, konta na Facebooku. Do pewnego miejsca na osi czasu (ot, choćby tego, w którym postanowiliśmy na chwilę znów żyć) wyścigi spod szyldu Ridge Racer pomagały premierom wszystkich dzieci japońskiego molocha: trzech „dużych” oraz obu przenośnych sprzętów. W międzyczasie zaliczyły również zdradliwy w oczach fanów romans z Microsoftem (RR 6). Jest to zatem jedna z najstarszych marek w historii naszego hobby. Najstarsza oraz – co należy podkreślić – najbardziej konserwatywna, zachowawcza, niechętna do zmian, głucha na sugestie, ślepa na trendy lub w ogóle zamrożona w czasie. Czy właśnie dlatego cieszy się tak dużym powodzeniem równie zdziadziałych graczy?

 

Ridge Racer doczekał się nawet osobnej nazwy podgatunkowej – drift racing. Pomyślałby laik w temacie: „Ta, jasne, bo niby Burnout to miał mało driftów”. I laik miałby odrobinę racji. Zacząłby tedy laik przechodzić choćby takie RR 2 na PSP i upewnił w swym przekonaniu, wszak równie wiele poślizgów uświadczy, a podobnie jak w serii Criterion, nie zwalniają one prędkości kierowanego pojazdu i sprawiają niemałą frajdę. Zrozumienie przychodzi później, po dojściu na wyższe poziomy trudności, przy poznaniu prędkości, jakie naprawdę można osiągnąć w tytule Namco, w momencie przejechania całego okrążenia na jednym, nieprzerwanym drifcie. Zobaczy laik, iż nie wystarczy puszczać autka bokiem i mieć wszystko w tyle – to dość głęboka mechanika, bezlitośnie punktująca wszelkie braki umiejętności. Owszem, w Ridge’u przydaje się znajomość różnic pomiędzy bolidami lub wykucie na blachę tras, ale bez wymasterowania systemu poślizgów i wykorzystywania go pewnie niczym palca w nosie niemożliwym będzie ukończenie gry. Szybko bowiem staje się ona… nieuczuciowa. Co najmniej.

 

Czym w takim razie wyróżnia się ostatnia numerowana odsłona serii Namco (o ile w ogóle czymkolwiek może – nie bez powodu pisałem wcześniej o konserwatywności i zachowawczości)? Trasami? Proszę, przecież to recykling na całego, a niektóre z umieszczonych w „siódemce” torów widzieliśmy już kilkukrotnie. Parę podwędzono z RR 6 i wrzucono w pełne HD, inne z odsłony na pierwszą konsolę przenośną Sony, która sama przecież okradła Szaraczkowe wcielenia marki. Może zbiorniczkami nitro? Jeżeli pamięć mnie nie myli, identyczne były na PSP. A opcja potrójnego ich wykorzystania (ultradopalacz!)? Niestety, to zadebiutowało na Xboxie 360. Czyli pesymistyczne nihil novi?

 

Nie, nabijam się. Ale tylko trochę. Ridge Racer ma swoje własne tempo ewolucji, jak gdyby wierzyło, iż maluteńkimi kroczkami dojdzie kiedyś do perfekcji. Zostając jednocześnie mechaniką o dwie generacje z tyłu. Pierwsze wyścigi na PS3 wprowadzają innowację, którą w skali serii z powodzeniem nazwalibyśmy przełomową: tuning pojazdów. Wymiana spoilera, wlepienie kilku naklejek i przemalowanie bryczki na żółto-zielono? Tak, to również, ty hipokryto, ale głównie chodzi mi o grzebanie w bebechach czterokołowych bestii. Wszelkie kustomizacje zmieniają osiągi samochodów, a części specjalne, w których musimy się rozsmakować, jeśli myślimy o ukończeniu wielgachnego Grand Prix, istotnie wpływają na charakter wyścigu. Wolisz krótkie dopalanie o większym „kopie”? – ładujesz je dwukrotnie szybciej niż standardowe. A może chciałbyś zrezygnować z pojemniczków nitro i, wzorem NfS, mieć do dyspozycji cały pasek dwutlenku, którym zarządzasz wedle własnego „widzimisię”? Upierdliwy boss bierze Cię, jak chce, na torze pełnym gigantycznych skoków? – zainwestuj w „specjala” przyklejającego Cię do powierzchni trasy, a nie utracisz prędkości i przegonisz gnoja. Wyścig z kilkunastoma „botami”? – „specjal” windujący Twoje przyspieszenie w tunelu aerodynamicznym zapewni Ci zwycięstwo. Et cetera, et cetera, chyba rozumiesz, o co mi chodzi, drogi Czytelniku i mogę już przestać udawać gościa zachwalającego eksperymentalny proszek do pieczenia na kanale Mango. Są w nowym RR wydarzenia, których bez znajomości części specjalnych i odpowiedniego ich wykorzystania zwyczajnie nie da rady zaliczyć. Tak, mam na myśli ostatnią ligę, zestaw wyzwań oddzielających żółtodzioba od weterana, ale fani serii wiedzą, iż to właśnie tam kryje się największa (wątpliwa?) zabawa.

 

Do zabawy w pojedynkę wystarczy główny tryb – zajmujące kilkanaście godzin driftowania Grand Prix, zaskakująco, jeśli pamiętać, o jakiej serii mowa, zróżnicowane – klasyczne wyścigi, time triale, wydarzenia specjalne o określonych warunkach (tylko pojazdy jednego dystrybutora, brak dopalania i inne) lub zmagania jeden na jednego (zazwyczaj z cholernie irytującym bossem), a wszystko zaserwowane na dwudziestu dwóch torach („i w pełnym HD!”). Czyli zawartość się zgadza, w połączeniu z rozbudowanym tuningiem powinna wystarczyć, by ponownie rozkochać w sobie fanów, znających przecież większość tutejszych zakamarków i tak na pamięć. A co ze świeżakami? Niech mają na uwadze fakt, iż Ridge Racer to gry z gatunku „kocham lub nienawidzę”, wypełnione kuriozalnymi, nierealnymi wyścigami, kiczowatą muzyką, czerstwymi komentatorami po drinku z tabletkami gwałtu i kolorowymi, wyciągniętymi wprost z nadmorskich automatów trasami. Trudno mi zająć pozycję zdystansowaną, wszak pokochałem ten klimat dawno temu, ale przeprowadziłem eksperyment na swoich bliskich. Jeden z przyjaciół-świeżaków był w stanie przełknąć dziwaczny charakter gry Namco i jakoś bawił się ze mną do końca, dla drugiego była to przeprawa przez przedsionek piekieł. Napawa mnie za to dumą, że moja druga połówka, przez jakiś czas zupełnie postronna, sama zapragnęła spróbować i wkręciła się na kilka dobrych wieczorów. Musisz spróbować, drogi Czytelniku, i zdecydować sam (jak zawsze!). Choć z drugiej strony – grać na konsolach Sony, być fanem arcade’owych ścigałek i Ridge Racer nie znać? Coś mi tutaj brzydko pachnie.

 

Jeżeli przy konsoli uda się zebrać więcej osób, do dyspozycji oddano także – chyba obecnie już zapomnianą – opcję gry na split-screenie (podczas której nieznacznie cierpi animacja) – można bez zagrożenia przeprowadzić wyścig pod wpływem alkoholu. Natomiast w razie bycia typem człowieka forever alone lub nieszczęścia nieposiadania żadnych znajomych potrafiących zrozumieć specyfikę Ridge Racer warto zainteresować się trybem online, którego serwery po dziś są aktywne. Osiem lat później, w czasach przesiadki na PS4. Szacunek dla Namco.

 

Pisanie o oprawie w przypadku gry startowej danego systemu mogłoby być ciosem poniżej pasa i – tak naprawdę – nie jest już konieczne czy w ogóle istotne. Jednak „siódemeczka” prezentuje się całkiem znośnie ze swoim pełnym HD (rzadkość do dziś) i animacją na poziomie 60 klatek (rzadkość nie tylko dziś, ale i – niestety – jutro), tylko sterylność tras, ich arcade’owy charakter psują efekt całościowy. Ważne, że da się grać, a grafika nie wywołuje grymasu niezadowolenia. Gdyż z powodzeniem zrobi to ścieżka dźwiękowa. Wstęt mnie ogarnia, jak myślę o tych elektronicznych wypierdkach i nieznośnym klubowym „umc-umc”. Wiem, wiem – to również element charakterystyczny i jeden z wyznaczników RR, niemniej ktoś mógłby się postarać, dostarczyć mieszankę kiczu i chwytliwości, melodie, które będziesz, choćby z rumieńcem na policzkach, nucić przed konsolą. Takie OST posiadały odsłony na PSP, takiego OST zdecydowanie nie ma w Ridge Racer 7.

 

Gdy wymyśliłem sobie kolejne wyzwanie recenzenckie i wiedziałem, że w jego ramach zacząć będę musiał od siódmej pełnoprawnej odsłony racerów Namco, miałem mieszane i sceptyczne uczucia. Znajomy pan w „konsolowym”, sprzedając mi za kwotę równą paczce fajek zachowaną w eleganckim stanie kopię gry, ledwo maskował wielkie rozbawienie. Ale prawda jest taka, iż mimo upływu lat, dziesiątek nowych przedstawicieli gatunku na półkach, mimo postawy prawdziwego „betona”, który nigdy nie zrozumie, że czas idzie do przodu, Ridge Racer 7 wciąż dostarcza ogromną dawkę przyzwoitej zabawy. „Nigdy więcej nie dasz się na to nabrać!” – obiecywałem sobie w duchu, gdy kończyłem recenzję Ridge’a „dwójki” na PSP. I dałem się nabrać, wsiąknąłem. Za każdym razem frajdy z przechodzenia Grand Prix czy World Tour (lub jakkolwiek głównego trybu w tytułach Namco by nie nazwali) mam delikatnie mniej, jednak wciąż daleki jestem od spłukania gry w kiblu. Zastanawia mnie tylko jedno – minęło prawie osiem lat, pod telewizorami stoi nowa generacja konsol – czy Japończycy podejmą wyzwanie, raz jeszcze wypuszczą wolno swojego mamuta, próbując oszukać fanów, że tym razem ładniejsze ma futerko? Czy fani (wśród których chyba nadal przebywam) pójdą na to? Marce, jak sądzę, należy się lifting po Unbounded, dziwnym, na siłę chyba związanym z kultową nazwą spin-offem. A nam… Ech, nie oszukujmy się – nam potrzeba nowego Ridge’a. Przywykliśmy.

Oceń bloga:
0

Atuty

  • - tuning znacząco wpływa na wyścigi
  • - długie i, jak na tę serię, urozmaicone Grand Prix
  • - taka animacja nierzadko już pojawiała się w grach na PS3

Wady

  • - déjà vu?
  • - wszechobecny recykling (trasy, pojazdy, a nawet bossowie)
  • - to gra dla wąskiego grona odbiorców
  • - fatalna ścieżka dźwiękowa
Sephirothek

Adam Piechota

Wciąż może schwytać w swoje szpony. Nie musi. Może. Sam wiesz najlepiej, czy tolerujesz RR, prawda?

7,0

Komentarze (5)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper