Recenzja Need for Speed: Most Wanted 5-1-0
Mając w pamięci cuchnące Rivals (konwersję Undergrounda), wiedząc, że i tym razem czeka mnie wiele zmian niekoniecznie na lepsze, przełknąłem ślinę i rozpocząłem kolejną wyścigową karierę „od zera do motherfuckera”.
O ile w któregoś Undergrounda ktoś, jakimś cudem, miał jeszcze szansę nie zagrać, ominął go podczas swojej wyścigowej kariery, o tyle Most Wanted było na ustach wszystkich. Każdy w to grał, każdy o tym peplał na szkolnych korytarzach, każdy miał orgazm. Poważnie, nie przesadzam – osnute jesienną aurą wyścigi w Rockport szturmem zdobyły pierwsze miejsce na fikcyjnych listach topowych gier roku 2005. Co prawda nie jest to naszym tematem, jednak trudno właściwie nawet wskazać główną przyczynę tak fenomenalnego sukcesu. Czy był to pomysł z Czarną Listą i piętnastoma bossami? Czy jednak najmocniej przyczynił się powrót pościgów policyjnych, z których Need for Speed lata temu słynął? Czy może zadziałała oprawa, design miasta i bombastyczny soundtrack? Którejkolwiek możliwości bym nie wskazał, to większość moich znajomych na pytanie o ulubioną część wyścigowego molocha EA bez najmniejszego namysłu odpowie: „Most Wanted”. Choć zgodzić się z tym bym nie mógł, moja przenośna krucjata doszła do momentu, w którym konsolę zaatakowała płytka z tym właśnie tytułem. Mając w pamięci cuchnące Rivals (konwersję Undergrounda), wiedząc, że i tym razem czeka mnie wiele zmian niekoniecznie na lepsze, przełknąłem ślinę i rozpocząłem kolejną wyścigową karierę „od zera do motherfuckera”.
W przypadku Most Wanted 5-1-0 nie jest już tak, że przygodę zaczynamy rozeznani w podłożu fabularnym, które swoją plastikowością i ziomalskim slangiem potrafiło wzruszyć. Po raz kolejny, na wzór Rivals, jakichkolwiek filmów nie ujrzymy. Pod developerskie nożyce trafiło również duże, otwarte miasto. W zamian dostajemy inną miejscówkę o podobnej aurze (jesienne popołudnie, tym razem – niestety! – bez siąpiącego od czasu do czasu deszczu), w granicach której rozmieszczonych jest około dziesięciu torów. Nie ma turystyki, nie ma kolekcjonowania błyskotek. Oberwało się także trybom pobocznym, czyli draftom i driftom (zwyczajnie nieobecnym), ale pojawił się „symulator pały”, możliwy do sprawdzenia tylko poza karierą – oznacza to, że zagrasz weń raz i zapomnisz o jego marnej egzystencji.
Solą racerów zawsze były i będą same wyścigi, dlatego nie skreślałem na wstępie 5-1-0 wyłącznie z powodu braków elementów wersji dużokonsolowych. Rdzeń pozostał ten sam – mamy długą Czarną Listę i piętnastu twardzieli do pokonania. Nim podejdziesz do walki z bossem, będziesz musiał nabić odpowiednią liczbę punktów doświadczenia z wydarzeń „normalnych”. Jak się w nich śmiga? Zaskoczenie, gdyż i przyjemniej niż w Rivals, i gorzej. Przyjemniejszy jest model jazdy, teraz po prostu znośny, i normalna sytuacja na drogach, bez wyskakujących zawsze dokładnie przed nosem gracza pojazdów. Sztuczna inteligencja, której tak nienawidziłem, już nie stanowi większego problemu – jeżeli masz lepszy wózek lub znasz skróty, wygrana może być Twoja. Przeszkodzić może wyłącznie… policja. Po pierwsze – niebieskie wozy towarzyszą nam w każdym wyścigu. Po drugie – rzadko kiedy koncentrują się na samochodach sterowanych przez konsolę, najwyraźniej Ty i tylko Ty stanowisz zagrożenie dla nieistniejących mieszkańców rockportopodobnego miasta. Po trzecie – istnieją wyłącznie dwa sposoby na kilka sekund bez ich towarzystwa: skrót i odpalenie nitro. Doprowadza to do komicznej sytuacji, gdy dwutlenek służy tylko powtarzającemu się na okrągło „odskakiwaniu” od policji. Po czwarte – od momentu rozpoczęcia pościgu do końca wyścigu ani na sekundę naszych uszu nie przestanie maltretować irytująca syrena. Cztery poważne powody, aby Most Wanted 5-1-0 szczerze znienawidzić.
A gdyby tak jednak ustawić się pod prąd, jakoś tę policyjną farsę przełknąć i spróbować grać do końca? Nie jest źle, serio! Usprawnianie bebechów naszych wyścigowych bestii daje odczuwalne efekty na torze, więc chce się pakować w „bonusowe” eventy i kolekcjonować ponadprogramowe części. Tuning, jak to w ubiegłej generacji NfS zawsze było, ma swoich wiernych fanów i zatwardziałych przeciwników, ale jest miło przypudrować startowego Golfa i stworzyć zeń drapieżną bestię, to fakt, choćby nawet wstydliwy. Nie sugeruję, że po odpaleniu gry zapomnisz o codziennej rzeczywistości, ale przynajmniej nie zaziewasz się na śmierć. I 5-1-0 ukończyłem, a to już coś oznacza (patrz: recenzja Rivals). Trasy są zróżnicowane i wymagające, tylko ta niezmienna atmosfera nad torem – znak rozpoznawczy Most Wanted – cholernie męczy. Może gdyby urozmaicono efekty pogodowe?
Jest progres w oprawie. Przyjemnie wszystko wygląda, nie budzi odruchów zwrotnych, a gdy wyciszymy dźwięki silnika (oraz koszmarne syreny policyjne), nasze uszy pieścić będzie jedna z lepszych ścieżek dźwiękowych w historii serii. Brutalna mieszanka metalcore’u, podziemnego hip-hopu i pikantnej elektroniki, wśród wykonawców chociażby Avenged Sevenfold, Static-X, Disturbed, Mastodon, The Prodigy i Bullet for My Valentine – wyśmienity koktajl, sprawdzający się nawet dziś, gdy na szczycie są zupełnie inne gatunki. Dość powiedzieć, że krótki romans z Most Wanted zachęcił lata temu kilka znajomych mi białogłów do zanurzenia się w jeziorze rocka i pozostania w nim do dziś. Mam zaciągnięty wobec EA poważny dług.
W podsumowaniu (zaskakująco krótkim) duży nacisk powinien paść na słowo „można”. Bardzo duży nacisk. Bo przecież to samo, tylko zrobione dużo wykwintniej, znajdziesz na komputerze lub dużej konsoli. 5-1-0 nie wytrzymuje presji.