Midnight Club: L.A. Remix

Rockstar, Rockstar... Cóż my, konsolowcy, byśmy bez was zrobili?
Wspominałem już o Midnight Club: Los Angeles. Co by nie twierdzić o znamiennych dla serii zmianach, które odsłona ta wprowadziła (porzucenie kilku małych mapek na rzecz jednej, kilkukrotnie większej i nieprzekraczalny dla niektórych poziom trudności), przyznać trzeba, że szkoda stała się ogromna, gdy ktoś w Rockstar podciął gardło marce. Owszem, developerzy, twórcy choćby kultowego Smuggler’s Run, stworzyli potem jednego z największych gigantów elektronicznej rozrywki (Red Dead Redemption), niemniej ja i tak wyskoczę z „ale”. Dlaczego kosztem fanów wyścigów? Czemuż nikt nie odziedziczył rewelacyjnego street racera i nie poszedł z nim pod rączkę dalej w dziwaczne trendy XXI wieku? Panowie z Rockstar London przy konwersji „czwóreczki” na przenośną konsolkę Sony pokazali, że stoją na wysokości zadania – byli w stanie się tym zająć. Być może owy moment jeszcze nadejdzie, wszak czekamy „tylko” pięć lat. Fani Gunsów wytrzymali dłużej. My przystaniemy trzy zdania wstecz, na londyńskim odszczepie wielkiego R, konsolce Sony i wspomnianej tam konwersji ochrzczonej tytułem Midnight Club: L.A. Remix.
Dotychczasowa historia znajomości znakomitej serii ścigałek z konsolą PSP była… wstydliwa. Wstydliwa dla PSP, rzecz jasna, bo Rockstar zrobiło, co mogło, aby gargantuiczną „trójkę” wpechnąć do ciasnych granic płytki UMD. Koszt, jaki ponieśli gracze, to słabej jakości tekstury, częste dropy animacji i loadingi, których czas trwania obrósł małą legendą. Dlatego trochę wstyd. Miło zatem, iż ktoś zechciał zaryzykować raz jeszcze. Trzy miesiące po premierze „czwórki” (Los Angeles), czyli w kwietniu 2008 roku, na półki sklepowe trafił Remix. Biorąc pod uwagę rodowód pozycji (PS3, Xbox 360), kiszka zapowiadała się niemała. Ale hej, to Rockstar! Prawda…?
Całe szczęście – tak. Nawet jeżeli zamiast „prawdziwego” Los Angeles z „czwórki” dostajemy o wiele mniejszą, wyciętą z MC II mapkę tegoż klejnotu Ameryki. Nawet jeżeli caluteńki schemat zabawy nie różni się prawie niczym od „trójki”. Bo to generalnie wszystkie wady całego Remixu! Wystarczy jedynie, iż z drugą odsłoną Klubu nie miałeś do czynienia dziesiątki razy i tamtejsze mapki (z których „pożyczono” również Tokio) nie budzą w Tobie już obrzydzenia na miarę poniedziałkowego wschodu słońca, abyś mógł wybaczyć Rockstar drogę na skróty. Lokacje zresztą kosmetycznie usprawniono (grafiką na szkolną piątkę!), dodano kilka nowych sytuacji atmosferycznych (te, ponownie, zmieniają się podczas loadingów, a nie płynnie na naszych oczach), bardzo często przyjdzie nam rywalizować również za dnia – sprawia to wszystko wrażenie świeżości. Animacja trzyma zazwyczaj znośny poziom, a sławetne loadingi skrócono co najmniej o połowę. Można poluzować szelki i odetchnąć z ulgą, gdyż L.A. Remix jest PRAWDZIWYM Midnight Clubem, grą, jakiej byśmy się spodziewali po tej serii, żadnym rozwodnionym kisielem jedzonym na zimno. Kwestia zupełnej odmienności od oryginału wypada zaś w tej sytuacji na korzyść przenośnego portu – żaden wariat nie sądził chyba, że gra z PS3 po zdewastowaniu oprawy graficznej dawałaby czadu na trzeszczącej scenie PSP.
Jak już wcześniej wspomniałem, niewiele tutaj prawdziwych zmian w stosunku do poprzednika. Przedstawiona za pomocą telefonicznych dialogów fabuła po raz kolejny zmusi Cię do rozgromienia wszystkich cwaniaczków (dubbing prezentuje klasycznie koszmarny poziom) na ulicy i zostania nowym czempionem tunerskiej lanserki. Setki wyścigów, które rozegrasz w dwóch dostępnych miasteczkach, nie wpompują już w Twoje żyły takiego testosteronu (wyraźnie niższy poziom trudności niż w „trójce”), lecz wciąż rzucą przyjemne wyzwanie palcom i pamięci. Zaułki, skróty, hopki i krótsze rozjazdy równie dobrze mogą przyczynić się do zwycięstwa gracza, jak i sromotnej porażki. Im więcej czasu spędzisz zatem w danym mieście, tym łatwiej przyjdzie splendor. A pod koniec zaliczać będziesz killing streaki raz za razem i wygrywał sześć czy siedem wydarzeń z rzędu. Nie wiem, czy to zasługa stuprocentowego ogarnięcia „trójki” i bycia starym wygą, ale momentami brakowało – o dziwo! – szaleńczego wyzwania, z którym utożsamiam serię. Nie bez znaczenia pozostaje zmniejszony ruch uliczny. O monstrualnych korkach z „trójki” możemy zapomnieć. Dzięki temu zabiegowi uniknięto jednak problemów z czytelnością obrazu. Wszak ekran PSP do największych nie należy, a poczucie prędkości, jak zawsze w serii, i tak wgniata w fotel. Albo w sedes.
Remix nie odpuszcza za to pod względem obszerności. Sumując: dwa spore, naszpikowane dodatkowymi tunelikami miasta (Tokio rządzi!) o autonomicznych trybach kariery, ponad dwieście wyścigów do zaliczenia, osobne palety pojazdów dla obu lokacji (tylko trzy motocykle, potraktowane marginalnie, pozostają takie same), rozpasiony tuning wizualny oraz gargantuiczna ścieżka dźwiękowa, prezentująca każdy rodzaj muzyki, od elektronicznego pulsu i jęku Thoma Yorke’a, przez metalcore’owe riffy As I Lay Dying, po całą watahę czarnoskórych raperów z zachodniego wybrzeża. Z tym wszystkim spędzisz ponad dwadzieścia godzin, a gdy licznik procentów wybije magiczne sto, bekniesz z zadowoleniem. Tak syte danie nie trafia się na PSP często. Drugi przenośny Midnight Club pod każdym względem deklasuje swego upośledzonego poprzednika, z miejsca stając się najlepszym street racerem tej platformy oraz tytułem, który każdy fan gatunku powinien sprawdzić.