Grany przez Willa Smitha Deadshot zawsze trafia w dychę. Niestety, filmy z uniwersum komiksowego DC nie mogą tego samego powiedzieć o sobie.Legion Samobójców napisał i wyreżyserował David Ayer, gość który dał nam wcześniej Furię z Bradem Pittem, Bogów/Królów Ulicy i kilka innych całkiem sympatycznych filmów. Do tego Ayer przejmuje pałeczkę od znienawidzonego przez dziewięć na dziesięć osób Zacka Snydera, więc potencjał zdecydowanie jest. Po średnim przyjęciu Człowieka ze Stali i znienawidzonym przez fanów i krytyków Batman v Superman, Legion miał pokazać, że "do trzech razy sztuka". Niestety, duże głowy z Warner Brothers przestraszyły się mrocznej wizji filmu, jaki kręcił Ayer. Ich obawy wzrosły jeszcze bardziej, kiedy skrojony pod "bohemian rapsody", zabawny trailer filmu wywołał burzę oklasków i komentarzy w stylu "w końcu do nich dotarło, że nie wszystko musi być mroczne i poważne". Zaczęła się więc walka z czasem. Studio zamówiło dokrętki mające nadać filmowi bardziej humorystyczny ton, kolejni montażyści przychodzili i odchodzili próbując sklecić film, który spodobał by się wszystkim. Jak wyszedł na tym sam film? Nie za dobrze...
Postawy sprawę jasno. Legion Samobójców nie jest dobrym filmem. Nie jest też zły. Uważam wręcz, że gdzieś tam, podobnie jak w przypadku BvS, kryje się naprawdę fajna wersja filmu, która, z niewyjaśnionych przyczyn wyleciała z ostatecznej wersji filmu, a którą będziemy mogli zobaczyć na blurayu. Niestety, to co oglądamy na wielkim ekranie to typowy średniak. Ot, można obejrzeć. Dlaczego film, który zapowiadał się całkiem porządnie, koniec końców stał się takim potworkiem? Powodów jest kilka, ale najpierw zerknijmy na plusy.
Obsada jest świetna. Will Smith jako Deadshot, Margot Robbie jako Harley Quinn, nawet Jay Courtney jako Kapitan Bumerang. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem plakat reklamujący film, nie podobał mi się Will Smith jako Deadshot. Z gier i serialu Arrow byłem już przyzwyczajony do pewnego archetypu, a tu nagle wyskakuje Will, który zasadniczo nadal wygląda jak Will. Tyle, że łysy. Myliłem się. Deadshot w jego wykonaniu to bardzo dobrze zbalansowany miks powagi i poczucia humoru i zdecydowanie jeden z prawdziwie głównych bohaterów tego filmu. Drugim jest natomiast Harley Quinn. Co można o niej powiedzieć? Jest przyjemna dla oka, to napewno. Ale, ku mej radości, to wcale nie wszystko! Harley to ciekawa, niejednowymiarowa postać. Z wierzchu komicznie zwariowana, ale czasami zdarza się, że na wierzch wychodzi jej dawne, nie zniszczone przez Jokera, ja. Grany przez Joela Kinnamana Rick Flag mimo swojej bezużyteczności daje się lubić, a jego ukochana Enchantress jest... Jest ładna. Słowa uznania należą się również Violi Davis. Jej wersja Amandy Waller może i nie jest tak fizycznie przytłaczająca jak komiksowy oryginał, ale za to psychologicznie już jak najbardziej. Za każdym razem kiedy staje naprzeciw członkom Legionu czuć, że "nie" nie jest odpowiedzią. Jasne, boi się, ale jest w stu procentach gotowa podjąć ryzyko. Co jeszcze z plusów? Hmmm muzyka to same hiciory. Tyle.
Tyle, że jest jej zwyczajnie za dużo! Pierwsze dziesięć minut to chyba z sześć różnych piosenek, które mają oddać charakter postaci/sytuacji. Później wcale nie jest dużo lżej. Nie rzadko zdarza się, że piosenka wjeżdża dosłownie na dziesięć sekund. Po co to? Nie wiem, ale strasznie odwracało moją uwagę od wydarzeń na ekranie.
Jak łatwo zauważyć, w plusach wymieniłem tylko część członków Legionu. Nie dlatego, że reszta zagrała marnie. Generalnie wszyscy zagrali co najmniej poprawnie. O co więc chodzi? O to, że gdyby wyciąć ich zupełnie, film nadal byłby taki sam. Połowa postaci jest dosłownie dekoracją. Slipknot, Katana, Killer Croc - zupełnie zbędni. Rick Flag też jest bardziej trybikiem scenariusza niż postacią. Kapitan Boomerang nadrabia tym, że jest zabawny, ale wciąż nie zmienia to faktu, że ciężko nawet nazwać go postacią. I tu właśnie dochodzimy do, moim zdaniem, najważniejszego problemu tej produkcji. Legion Samobójców powstał zwyczajnie za szybko. To dopiero trzeci film w tym uniwersum, a my już dostajemy produkcję w której grupa czarnych charakterów staje się antybohaterami. Fakt, że żaden z nich nie debiutował w poprzednich dwóch filmach wcale nie pomaga. Ayer próbuje obejść problem wrzucając w pierwszych trzydziestu minutach krótkie historie mające nakreślić nam poszczególne postacie, ale te zamiast pomóc sprawiają, że i tak już nieskładny film staje się jeszcze bardziej nieskładny. A wystarczyło by poczekać. Pozwolić Deadshotowi i reszcie zadebiutować gdzie indziej w roli czarnego charakteru i dopiero wrzucić ich do wspólnego kotła, podobnie jak Marvel zrobił ze swoimi Avengersami. Nie musieli byśmy wtedy tracić trzydziestu minut na poznawanie każdego z osobna, bo już byśmy ich znali i lubili. Kto wie, może nawet okazało by się, że wyszło z tego fajne kino? Te pół godziny można by przeznaczyć na lepsze zazębienie scenariusza, a znane twarze sprawiły by, że film ogląda się lepiej. No, ale nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
Powinno się natomiast płakać nad Jaredem Leto w roli Jokera. Nie chcę tu zwalać winy w stu procentach na Leto, bo i reżyser swoją cegiełkę dołożył. Scena z Jokerem leżącym w kole uformowanym z noży wydawała mi się być pozbawiona sensu w trailerze i, szok, w końcowym produkcie jest dokładnie tak samo. Pomysł na zrobienie z Jokera kogoś na wzór szefa kartelu narkotykowego / alfonsa mógł wyjść całkiem spoko. Niestety, wyszło odwrotnie. Mam wrażenie, że twórcy chcieli, żeby ich Joker był tak dziwny jak tylko się da, przez co, zamiast dzieła sztuki wyszła im parodia. Leto sapie, stęka, mruczy, wije się i generalnie sprawia wrażenie jakby grał w pornosie. Zupełne nieporozumienie. Mam nadzieję, że nie był głównym powodem dla którego chciałeś obejrzeć ten film. Zawiódł byś się podwójnie. Nie dość, że jest marnie, to jeszcze wcale nie ma go tak znowu dużo. Tak naprawdę Joker w Legionie Samobójców to bardziej chwyt marketingowy niż postać. Coś podobnego można w sumie powiedzieć o całym filmie. 
David Ayer wywodzi się z kina wojennego. Rozumiem to, doceniam to i... Uważam, że jego styl zupełnie nie pasuje do tego filmu. Kiedy chcesz oddać realia wojny, brudnej, prawdziwej, pozbawionej patosu, Ayer doskonale wie jak to zrobić. Chaos. Nie wiadomo co się dzieje. Strzały padają ze wszystkich stron. W filmie wojennym taka scena to czyste złoto. Kiedy jednak podobna scena pojawia się pod koniec Legionu Samobójców, coś tu jakby nie gra. To nie ten klimat! Oglądając film o super(anty)bohaterach chcę widzieć co się dzieje. Mgła wojny wcale w tym nie pomaga. Mam jedynie wrażenie, że reżyser nie wiedział jak zabrać się za widowiskową scenę walki więc postanowił zakryć ją pyłem. Bieda na całej linii.
Paradoksalnie, prędzej polecił bym Legion Samobójców przeciętnemu zjadaczowi popcornu niż fanom komiksów DC. Nie mogę powiedzieć, żebym źle bawił się na seansie. Jasne, co chwilę wytykałem produkcji większe i mniejsze błędy, ale generalnie oglądało się przyjemnie. Aktorzy wykonali kawał dobrej roboty z materiałem który otrzymali (nooo... większość), muzyka, mimo, że na dłuższą metę irytuje, potrafi przywołać uśmiech na twarz, a scenariusz, choć głupi i prosty, jakimś cudem prowadzi od początku do końca. Legion Samobójców może i strzelił sobie po drodze kilka headshotów, ale koniec końców nie jest katastrofą, więc zadanie można uznać za wykonane. O to chyba chodziło, nie?
P. S. Oglądałem ostatnio animację Batman Assault on Arkham. Chcesz obejrzeć dobry film o Suicide Squad? Obejrzyj ten.
P.S.2 Przepraszam za minimalizm, dodaję z telefonu w drodze do pracy :)
P.S.3 Wszystkie moje blogi do poczytania na www.co-z-tym.bloog.pl. Zapraszam również do polubienia mojego fanpage'a na facebooku: https://www.facebook.com/Coztym