Piątkowa GROmada #24

BLOG O GRZE
4333V
Piątkowa GROmada #24
Daaku | 10.03.2017, 09:55
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Tydzień temu biegaliśmy Aloy za dinozaurami, a dzisiaj pobiegamy sobie Linkiem za Triforce'ami. Tak zbiorczo.

Najnowsza odsłona Zeldy - Breath of the Wild - już od pierwszych zapowiedzi rozpalała wyobraźnie oraz wywoływała skrajne emocje, a kolejne przesunięcia daty premiery i fragmenty gameplayu sprawiały, że gra nie schodziła z ust zarówno fanatyków, jak i przeciwników marki. Wraz z wylądowaniem tytułu na półkach sklepowych rozpętała się kolejna burza, tym razem o to magiczne 98 średniej na Metacritic, które jednoznacznie detronizowało poprzednią grę wszechczasów - notabene także Zeldę, tyle że Ocarina of Time. Od premiery minął juz równo tydzień, a cały internet wciąż huczy od dyskusji nad prawdziwą wartością dzieła Aonumy. Bo przecież z jednej strony wszechobecne "dychy" od redakcji serwisów branżowych, a z drugiej historie zawiedzionych graczy narzekających na oprawę, crafting, zużywanie się broni... To jak to w końcu z tą Zeldą jest?

Ja nie jestem w stanie odpowiedzieć Wam na to pytanie, ale z pomocą przyszli mi użytkownicy portalu, dla których ten jeden tytuł okazał się argumentem wystarczającym do zakupu nowej konsoli. Dlatego zamiast zwyczajowej formuły "o, w te gierki zagram w weekend" postawiłem sobie za cel - tak jak tydzień wcześniej z Horizonem - nakreślenie najgorętszej premiery marca, jeśli nie całego roku. Redakcyjny Rayos, uznani MSaint i Princess Nue, zawsze pozytywny Reinvented oraz pozytywnie zakręcony Zdun - tych pięciu fanów serii gra w dzisiejszej odsłonie GROmady pierwsze skrzypce, przyglądając się na swój własny sposób jednej, tej samej grze. Dlatego mam nadzieję, że nieuniknioną monotematyczność wynagrodzą Wam jakże odmienne style pisarskie każdego z nich, a po lekturze będziecie mieli już na 100% wyrobioną opinię o The Legend of Zelda: Breath of the Wild. Mnie - mimo, że kupna Switcha w tym roku nie planuję - mocno skusili... Pozostaje mi więc tylko podziękować im za poświęcony czas i życzyć dalszej, równie udanej zabawy.

Zapraszam do czytania, a potem do sekcji komentarzy - dajcie nam znać, czy i Wy zostaliście przekonani!


 

Reinvented

 

Witam wszystkich bardzo serdecznie, ja jestem Reinvented i dzisiaj zabiorę was, w magiczną podróż wraz ze mną i wspaniałym bohaterem jakim bez wątpienia jest Link, w kolejnej odsłonie jego przygód zatytułowanym The Legend of Zelda: Breath of The Wild. Zanim jednak przejdziemy do właściwego materiału, chciałbym podziękować użytkownikowi Daaku za czwarte już zaproszenie do Piątkowej GROmady, zostałem zapytany czy nie zrecenzował bym nowej Zeldy którą tak chętnie ogrywam na Switchu od pierwszego dnia jej premiery, więc i tym razem nie mogłem oprzeć się pokusie aby czegoś nie naskrobać, a efekty mojej pracy możecie podziwiać poniżej. Zapraszam!

  Wiedziałem że zrecenzowanie najnowszych przygód Linka  będzie moim największym wyzwaniem jakie do tej pory  wykonałem na łamach portalu PPE. Bo jak opisać grę która  posiada tak rozległy świat i tak wiele sekretów do odkrycia?  Dlatego też przede wszystkim chciałbym się skupić na  ogólnym opisie samej gry, żeby uniknąć przydługiego i  momentami nudnego tekstu. A samą recenzję podzieliłem  na kilka wesołych kategorii.

 

Wraz z premierą Nintendo Switch, otrzymaliśmy tytuł na który czekali wszyscy fani księżniczki Zeldy, ale i osoby które nigdy nie miały większej styczności z tą produkcją z racji tego że premierowych gier AAA na Switcha zostało wydanych niewiele, większość z was która kupiła konsole, zdecydowało się właśnie na nowe przygody Linka. Jak już pisałem we wtorkowym blogu opisującym moje pierwsze wrażenia z Nintendo Switch, przespałem premierę Wii U, więc i samej konsoli nie kupiłem, a i teraz już nie warto - skoro Wii U odchodzi w zapomnienie, lepiej było zainwestować zarobione pieniążki w ich najnowszą konsolkę. Gry 3D z pod szyldu "Zelda" były mi więc całkowicie obce, choć posiadam przenośnego 3DS'a, nigdy jakoś nie interesowały mnie gry prezentowane na ekranie tej małej konsolki, nowa Zelda to przede wszystkim skok wizualny i jakościowy nawet jeśli chodzi o Nintendo bo przecież oprawa graficzna w grach tej firmy nigdy nie była na pierwszym planie, nie trudno się więc nie zgodzić że nowe przygody Linka są piękne, już od pierwszych kilku minut możemy podziwiać zapierające dech w piersi krajobrazy, muszę wam przyznać tak szczerze od serca że jest to jedna z niewielu tych gier w których nie biegam od punktu A do punktu B, trudno się (Ba! nie da się) nie oprzeć pokusie, żeby gdzieś nie przystopować na chwilę i nie poprzyglądać się wspaniałym i malowniczym krajobrazom, w którym miejscu byś nie przystanął gra zawsze będzie raczyć cię pięknymi widokami, a to samo w sobie już jest ogromnym plusem omawianej produkcji!

 Oręż, tarcze i łuki, ulegają zniszczeniu! Ale jak to? Tak to!  Muszę przyznać że przyzwyczajony do gier typu w których  przechodzimy jedną bronią cały tytuł (ew. ulepszając ją  wykupując umiejętności) ciężko było mi się przestawić na  system który został zaprezentowany w Breath of The Wild,  jednak po kilku godzinach zacząłem dostrzegać jak ważną sprawą jest znalezienie dobrej jakości oręża, kiedy korzystać  ze śmieciowych broni pozostawianych przez przeciwników, a  co "zachomikować" na "grubszych" wrogów. Nowa Zelda  uczy oszczędności i logicznego myślenia (do którego swoją drogą jeszcze wrócimy), broń ze statystykami +50 obrażeń, lepiej zachować na naprawdę mocarnego przeciwnika, natomiast jaszczura lepiej zlać po pysku kawałkiem patyka, nie narażając przy okazji naszego tak cennie zdobytego ekwipunku który niepotrzebnie mógłby zostać narażony na zniszczenie.

 Ja chcę jeść! Dużą część czasu w nowej Zeldzie spędzimy  na poszukiwaniu pożywienia, o ile Jabłka wystarczą nam na  starcie, tak później po zdobyciu większej ilości czerwonych  serduszek jedzenie kilkunastu jabłek pod rząd może zacząć  być męczące, dlatego też twórcy przygotowali cały szereg  potraw które możemy przyrządzić, są dwa rodzaje ognisk na  jednych usmażymy pojedyńcze przedmioty, chcecie  smażone jabłka? Wrzucacie w ognisko, odczekujecie małą  chwilkę i z surowego jabłka zwracającego 1/2 serduszka,  macie gotowane jabłko które zwraca już całe serduszko. Największą jednak frajdę sprawiają ogniska wyposażone w "Vok" tutaj zaczyna się prawdziwa zabawa, bo przedmioty możemy miksować na kilkanaście jeśli nie kilkaset sposobów bo przedmiotów z których możemy zrobić naprawdę pożywny posiłek jest naprawdę sporo! Nic nie stoi na przeszkodzie aby wrzucić do Voka - Mięso z upolowanego dzika, dodając do tego jakieś jabłko przyprawiając to wszystko szczyptą pieprzu, wychodzi nam naprawdę pyszne danie konserwujące nas i zapewniające krótkotrwałą odporność na zimno. Wszystko zależy od waszej wyobraźni, a przede wszystkim od tego co w danej chwili macie ochotę wszamać. :)

 Myślę, więc jestem! Pomijając aspekt fabularny, bo  przecież chyba nikt z nas nie  chce poznać zakończenia  Breath of The Wild, chociaż ja  sam jeszcze gry nie  skończyłem więc nie mogę się jeszcze z  nim wami podzielić, chciałem tylko wspomnieć o zadaniach  pobocznych które są i zostały zaprojektowane w naprawdę  przyjemny sposób, nie zabijamy 10'ciu przeciwników za 50  Ruppli (główna waluta w Zeldzie) zazwyczaj musimy komuś  pomóc, a otrzymując zadanie nie zawsze jesteśmy kierowani  za rączkę, czasami musimy sami znaleźć odpowiednie  rozwiązanie danej sytuacji korzystając tylko z tego co udało nam się dowiedzieć od napotkanego człowieka który prosi nas o udzielenie mu pomocy, to po raz kolejny dowodzi temu że musimy często korzystać z szarych komórek w naszej mózgownicy, i korzystać w efektowny sposób z umiejętności Linka. Myśl, Myśl! To słowo często będziecie wypowiadać na głos grając w Breath of The Wild, niektóre zadania czy podziemia potrafią wywołać ból głowy, ale czy to źle? Oczywiście że nie! Niektóre wyzwania są piekielnie trudne, nie raz wymagając od was sięgnięcia po kartkę i długopis, rozrysowywania schematów czy pośpiesznego liczenia, dzięki temu satysfakcja płynąca z rozwiązania zagadki jest naprawdę ogromna, tego nie da się opisać, człowiek czuje się wtedy jakby już ukończył całą grę. A uwierzcie mi takich momentów jest naprawdę sporo. Jeśli zagracie, sami dowiecie się co miałem na myśli. 

 Coś znalazłem! Na każdym kroku w nowej Zeldzie możemy  natknąć się na różnego typu znajdźki, złoża minerału czy  skrzynie z całkiem niezłą zawartością. Wielokrotnie grając  odnosiłem wrażenie że Link po prostu aż się "pali" aby  wszędzie zajrzeć, i nie trudno się tutaj z nim nie zgodzić, bo  chodzenia jest sporo, nie jest to jednak tak męczące jak  mogłoby się wydawać, bo chodzenie sprawia przyjemność,  a na każdym kroku znaleźć można coś nowego, tylko po to  żeby się zatrzymać i sprawdzić czy aby przypadkiem  "czegoś tutaj nie ma". Warto często korzystać z pomocy mapy i możliwości oznaczania różnych punktów na niej przygotowanymi przez twórców "markerami" dzięki czemu w razie nie powodzenia i niemożliwości pokonania jakiegoś wroga, zawsze możemy wrócić na miejsce bez zbędnego tracenia czasu na poszukiwania. Świetne!

  Podsumowując, The Legend of Zelda: Breath of The Wild  - nie należy do gier prostych, niech nie zwiedzie was  bajkowa oprawa graficzna, wymaga przede wszystkim dużej  ilości logicznego myślenia i dobrze rozplanowanego ataku  na większe grupy przeciwników, i uczy jak odpowiednio  obchodzić się z bronią. Jest to gra na dobrych kilkadziesiąt  jeśli nie kilkaset godzin jeśli chce się naprawdę poznać  wszystkie zakamarki i sekrety tego świata. Śmiało wystawiam  nowym przygodom Linka ocenę 10/10 za kapitalny wątek  fabularny, niesamowite emocje płynące z rozgrywki i wspaniałe satysfakcjonujące zagadki. Jednym słowem, jeśli macie Wii U lub kupiliście Nintendo Switch, w nowe przygody Linka po prostu musicie zagrać, bo to gra warta każdych pieniędzy!

 

 

Rayos

 

Zamiast skupić się na suchym tekście o tym jaka to Zelda jest wspaniała, chciałbym przedstawić Wam „typową” rozgrywkę z Breath of the Wild. Chciałbym po prostu opisać moją kilkugodzinna sesję z grą, by pokazać Wam, co mniej więcej gra może oferować. Część tych wrażeń opisałem już na naszym forum więc jeśli ktoś to już czytał to przepraszam, ale tym razem całość nie będzie ozdobiona kwiatkami autokorekty z komórki ;)

Kiedy po raz pierwszy wyszedłem z Shrine of Ressurection, przywdziewając wcześniej stare, zużyte portki i koszulę, i zobaczyłem jak ogromny i piękny świat właśnie się przede mną otworzył byłem pewien, że czeka mnie coś wielkiego. Coś potężnego, coś czego nie doznałem nigdy wcześniej, a tę potęgę trzymałem w lekko spoconych z wrażenia dłoniach. Moja przygoda na Great Plateau odbywała się raczej na spokojnie, bez zbędnych ekscesów. Wchłaniałem świat wsłuchując się w dźwięki przyrody, wspinałem się na drzewa i kradłem jabłka starcom z ogniska. Obudziłem w sobie wewnętrznego Spider-Mana wspinając się na absolutnie dowolną pionową ścianę czy górę. Wspiąłem się na szczyt zrujnowanej Temple of Time, by zaraz po tym majestatycznie skoczyć w przepaść i zobaczyć pierwszy z wielu kolejnych napisów GAME OVER. Oczywiście nie zraziłem się pierwszym zgonem, zacząłem dalsze zwiedzanie, odkryłem kilka skrzyń ze skarbami, zabiłem kilkanaście Bokoblinów, pobawiłem się świetną fizyką i nareszcie, po tych 2-3 godzinach zabawy zabrałem się za wyruszenie do pierwszego celu gry. Po zsynchronizowaniu lokalizacji z moim Sheikah Slate i oznaczeniu (własnoręcznym!) pobliskich Shrine’ów zabrałem się za ich ukończenie.  

Same Shrine’y były niezwykle krótkie i stosunkowo proste, ale miały za zadanie przede wszystkim zaopatrzyć mnie w potrzebne narzędzia do dalszej eksploracji świata. Otrzymałem bomby (okrągłe i sześcienne), magnes, moc zatrzymania czasu danego obiektu i umiejętność tworzenia lodowych brył z wody. To nie Shrine’y tu odgrywały kluczową rolę a sama podróż do nich, kolejne odkrywanie coraz to odleglejszych fragmentów Great Plateau, lokacji, która jak się okazuje, jest jedną z mniejszych w grze! Jeden Shrine znajdował się na szczycie ośnieżonej góry, a droga do niej prowadziła przez kilka różnych lasków czy polanek. Trafiłem w pewnym momencie na jasną oświetloną polanę pośród drzew. Byłem mocno zdziwiony tym widokiem, podejrzewając zasadzkę, ale rozglądając się dookoła niczego tajemniczego czy wrogiego nie zauważyłem. Ot, polanka z paroma kamieniami na niej. Żwawo więc ruszyłem przed siebie, no bo przecież kamieni się bać nie będę i nagle BAM! Kamienie ożyły, pojawił się przede mną wielki, kamienny stwór, rozbrzmiała muzyka i nagle przyjemny spacer po okolicy zamienił się w walkę z bossem. Oczywiście, zanim zdążyłem ogarnąć co się w ogóle dzieje kamienny golem mnie zabił, ale po krótkim loadingu i powrocie do lokacji już wiedziałem czego się spodziewać i utłukłem dziada.  Idąc dalej, trafiłem na pole wysuszonej trawy,w okolicy której znalazłem palące się ognisko. No trochę to niebezpieczne i nierozsądne, przecież w każdym momencie może przyjść tam taki Link (Rayos) i podpalić trawę! Naturalnie, by nauczyć właściciela ogniska, że źle postąpił, podpaliłem kawałek patyka w ognisku i rzuciłem w trawę obserwując jak ta zaczyna się pięknie palić, a ogień trawić dalsze fragmenty wysuszonych źdźbeł. W końcu dotarłem pod górę, a ja niestety nie byłem ubrany w wystarczająco ciepłe ubrania i mój Link trochę przymarzał. Nie wiedziałem skąd zdobyć jakieś cieplejsze ciuszki, więc zrobiłem to co nakazywała intuicja i opis przedmiotów w grze – zjadłem kilka papryczek, które zapewniły mi czasową odporność na zimno i mając w nosie łatwą ścieżkę na sam szczyt, zacząłem trudną wspinaczkę, zakończoną udaną wizytą w świątyni.

By nie zanudzając, zróbmy fast forward do momentu w którym ukończyłem dostępne 4 Shrine’y (dodatkowy piąty oznaczyłem sobie zapobiegliwie na mapie, ale jak się okazało, znajdował się on daleko za Plateau) i otrzymałem jeden z ważniejszych przedmiotów w grze czyli Paraglider umożliwiający swobodne zlatywanie z wysoko położonych obiektów, co sprowadzało się do tego, że wreszcie, po kilku godzinach gry i zabawy mogłem wyruszyć na podbój królestwa Hyrule.

Naturalnie, natychmiastowo olałem kolejną główną misję gry i wybrałem się prosto do wcześniej oznaczonego Shrine’a. Jak się okazało, znajdował się on „trochę” dalej niż się spodziewałem i nim tam dotarłem, prawie się zabiłem z powodu kończącej się staminy podczas latania paragliderem. Na szczęście jakoś się udało, Shrine „pękł” w kilka chwil i zdecydowałem, że skoro znalazłem się już na tak surowym i niebezpiecznym terenie, to wypada go zwiedzić. Dość blisko świątyni znajdowało się obozowisko Bokoblinów, podobne do tych jakie już widziałem wcześniej. Załatwiłem więc po ciuchu z łuku zwiadowcę, zbliżyłem się na odpowiednią odległość, przymierzyłem się do strzału w linę podtrzymującą latarnię, bogaty w wiedzę, iż w środku na pewno znajdują się wybuchowe beczki i… spudłowałem. Nie wiem jak, nie wiem czemu, ale spudłowałem a to spowodowało, że zamieszkujące tam jaskiniowco-podobne bokobliny wyszły na zewnątrz i zrobiły z mojej dupy jesień średniowiecza. GAME OVER.

Za drugim razem byłem już sprytniejszy i ponownie, zabiłem zwiadowcę, praktycznie wszedłem na kopułę „domku” potworów, rzuciłem bombę do środka i natychmiastowo ją zdetonowałem, licząc na to, że siła wybuchu bomby i wybuchowych beczek rozszarpie na strzępy bokobliny. Nope. Dwie sztuki przeżyły i tu zaczęła się zabawa w ciuciubabkę. Potwory te w zasadzie jednym ciosem zostawiały mnie z 0.5 serca na 4 dostępne, ja im mało co robiłem, więc tak goniliśmy się przez kilka dobrych minut. Ja uciekałem przed nimi, puszczałem za siebie bombę i detonowałem. Parę razy wysadzałem sam siebie, cudem przeżywając ale w końcu po kilku minutach stresu, pokonałem przeciwników! Taki z siebie dumny byłem, że z nowym poczuciem mocy wyruszyłem w dalsze zwiedzanie terenu. Odkryłem ukrytą jaskinię za stosem kamieni gdzie znalazłem kilka skrzyń z wyposażeniem, trafiłem na kolejny obóz potworów. Obóz rozważnie ominąłem, jednak nie doszedłem daleko i trafiłem na kolejnych zwiadowców, tym razem na koniach. Szybko zestrzeliłem jednego i ukradłem mu konia, po czym pognąłem prosto przed siebie, tam gdzie kopyta poniosły, jak najdalej od pustynnej, niegościnnej i ewidentnie nie dla mnie obecnie krainy. Szybko trafiłem na most prowadzący na swego rodzaju występ skalny, połączony kolejnym mostem po drugiej stronie. Zdziwiony byłem tą nagłą zmianą scenerii, jednak zdziwiłem się jeszcze bardziej, gdy zauważyłem śpiącego, gigantycznego goblinopodobnego stwora, którego oko było większe niż sam Link. Starałem się szybko przejść cicho obok niego, ale niestety, stwór się obudził i ani się obejrzałem – zginąłem, zgnieciony niczym mrówka.

Cóż, stwierdziłem, że pusytnie Gerudo to nie jest odpowiednie miejsce dla mnie więc teleportowałem się z powrotem do Great Plateau i wyruszyłem w inną okolicę, naturalnie nie tą w którą „trzeba” iść.

Obrałem sobie za cel tutejszą wieżę, by zsynchronizować nową okolicę, więc po rozprawieniu się z stadem latających Keesów (nie ma to jak rzucić bombę prosto w takie stadko!) trafiłem na ogromnych rozmiarów most, który wybudowany został, jak się potem okazało, nad Lake Hylia.

Przechodząc przez most zauważyłem jak niebo zostaje rozświetlone świetlistym meteorem spadającym z nieba, a miejsce jego spadku błyszczało na tle ciemnej nocy, więc, naturalnie, oznaczyłem na mapię lokację tego tajemniczego obiektu, by odwiedzić za jakiś czas to miejsce. Idąc dalej przez most trafiłem na zniszczoną karawanę i troje jaszczuropodobnych przeciwników, którzy na szczęście nie byli specjalnie wielkim wyzwaniem. Na drugim końcu mostu postanowiłem wspiąć się na bramę weń rozpoczynającą by podejrzeć jak wygląda okolica u podnóża wieży. Okazało się, że, choć wieża była niezwykle blisko mnie, otoczona była małą armią bokoblinów i jaszczurów. Cóż, skoczyłem ze szczytu bramy, spadając w śmiertlenym ciosie na jednego przeciwnika i zacząłem cichą infiltrację by niezauważenie przejść na szczyt wieży. Cóż, do momentu w którym w ruch nie poszły bomby ^^. Jednak ciche podejścia nie są dla mnie. Naturalnie umarłem, ale za drugim razem podjąwszy trochę inną taktykę bombową dotarłem na szczyt wieży i zacząłem podziwiać widoku. Natychmiast oznaczyłem sobie widocznego w oddali Shrine’a, widząc w innym miejscu grupkę przerażająco wyglądających stworów szybko odwróciłem „lupę”, oznaczyłem jeszcze widoczne wielgachne X zbudowane z kamieni i zeskoczyłem z wieży podążając w kierunku oznaczonego Shrine’a i widocznego tam obok budynku.

Okazało się, że budynkiem tym jest stajnia, a na polanie przed nią się znajdującą jest pełno dzikich koni, ale też jeżdżących konno bokoblinów z którymi lokalni mieszkańcy stajni mają problem. Złapałem dzikiego konia, przyprowadziłem go do stajni, pomimo lekkich oporów (lekko krnąbrny z początku był, ale udobruchałem stworzenie), ochrzciłem imieniem Płotka i wziąłem udział w miejscowym turnieju jeździectwa. Zaprzyjaźniłem się również z lokalnym psem i trzodą chlewną, porozmawiałem z resztą ludzi i wyruszyłem do Shrine’a którego zagadkę szybko rozwiązałem.

Postanowiłem, że spróbuję uporać się z goblinami na polanie, by pomóc moim nowym znajomym. Niestety, po trzecim GAME OVER z rzędu zwątpiłem i postanowiłem chybcikiem przejechać koniem obok wrogów i podjechać w okolicę w której spadł meteoryt. Niestety, bardzo szybko zostałem sprawnie zestrzelony ogniowymi strzałami przez kościanych wrogów jeżdżących na kościanych koniach.

Postanowiłem, ponownie, że to chyba jednak okolica nie dla mnie i w końcu wyruszyłem do lokacji zgodnej z ustalonym przez grę celem. Zeskoczyłem z Plateau prosto na wielkiego Moblina, którego załatwiłem po kilku szlagach, jako, że akurat padał deszcz i grzmiały pioruny, przystałem na moment podziwiać piękno niebezpiecznego zjawiska przyrodniczego. Drzewa się łamały pod naporem piorunów, trawa się zapalała, autentycznie przerażające i… piękne. Tak piękne, że nie zauważyłem, że moje metalowe części ekwipunku przyciągają pioruny i zanim zdążyłem zobaczyć co się właśnie dzieje, świetlisty błysk rozświetlił niebo, piorun mnie uderzył i… oczywiście GAME OVER.

W dalszej części gry już na spokojnie zwiedziałem daną mi okolicę, z przeciwnikami na zdecydowanie niższym, równiejszym mi poziomie. Wspinałem się na góry, podziwiałem widoki, szturmowałem świątynie i zwiedzałem okolice jeżdżąc na Płotce, płosząc stada mustangów, irytując panią która kocha kwiaty czy wreszcie wspinając się na bliźniacze, niebezpieczne szczyty z niekonwencjonalnymi dwoma Shrin'eami… Sielanka trwała do momentu aż dzień spowił mrok a na niebie, zamiast zwykłego księżyca pojawił się krwistoczerwony, autentycznie przerażający. Baliście się księżyca z Majora’s Mask? Przy tym narobicie w gacie podwójnie. Krwawy księżyc nie dość, że wygląda przerażająco to jeszcze odgrywa pewną rolę w świecie gry…

Mógłbym tak opisywać jeszcze przez kolejne kilka stron, ale po co Was przynudzać? Ważne jest to, że po tych kilku godzinach gry w Zeldę (obecnie mam około 20) dopiero co doszedłem do wspomnianego celu gry. Odkryłem zaledwie mały fragment mapy i poznałem zaledwie ułamek możliwości tytułu, a już teraz wiem, że gra jest magiczna, oferująca więcej niż jakakolwiek inna piaskownica dotychczas. Sama zabawa fizyką dostarcza ogromnej frajdy. Jak najczęściej schodziłem ze szczytów górskich, jeśli akurat nie musiałem nigdzie dolecieć? Na tarczy niczym na snowboardzie! Co robiłem z widocznymi wielkimi głazami nad obozowiskami wroga? Staczałem je naturalnie prosto na ich łby! Jak miałem dużo jedzenia, to je odpowiednio mieszałem i gotowałem, jak chciałem wziąć jabłka z drzewa to drzewo ścinałem, albo się na nie wspinałem i ręcznie ściągałem owoce. Jak miałem problem z przepłynięciem wszerz rzeki, to ustawiałem lodowe bloki i spokojnie przeskakiwałem między nimi na drugi brzeg. Zamiast dostać się do pierwszej wioski normalną drogą, szedłem po górskich szczytach niczym turysta na szlaku unikający normalnej drogi jak ognia. Ta gra to wolność. Po prostu czysta, niczym nieskrępowana swoboda. Możesz robić co chcesz, kiedy chcesz i jak chcesz. I gwarantuję Wam, że jeśli myśleliście, że wcześniej gry to już oferowały – Nie. Nie oferowały. A na pewno nie oferowały w takim stopniu w jakim The Legend of Zelda: Breath of the Wild.

Nintendo naprawdę odwaliło kawał solidnej roboty, a przecież stwierdzam to zaledwie po liźnięciu możliwości gry i zaledwie zrobieniu JEDNEGO fabularnego questa. Przez 20 godzin gry. Gra na każdym roku oferuje jakieś atrakcje i przede wszystkim – nie traktuje gracza jak debila. Nie ma pierdyliarda znaczników (poza tymi które sami własnoręcznie oznaczymy na mapie), nie ma jebitnych wskaźników jak dojść do ukrytego skarbu w sidequeście, przechodzenie i w ogóle samo znajdywanie Shrine’ów jest niezwykle satysfakcjonujące. Nie pozna geniuszu BotW ten kto nie zagrał. Amen.

 

 

MSaint

 

Dzień trzeci marca uważam za udany. Było ciepło i słonecznie, a ja wziąłem pół dnia urlopu w pracy, efektem czego wyszedłem już w południe. Micha mi się cieszyła cały czas, bo dzień wcześniej zeszło embargo na recenzje i The Legend of Zelda: Breath of the Wild stało się jedną z najlepiej ocenianych przez pisma branżowe gier w historii; jasne, rozdźwięk między ocenami recenzentów a moimi własnymi odczuciami w ciągu ostatnich lat tylko się pogłębiał, ale tak pozytywna reklama najnowszej odsłony mojej ulubionej serii gier musi mnie cieszyć. Było to na tyle widoczne, że nawet współpracownicy to zauważyli: "coś taki zadowolony dzisiaj?" "pewnie idziesz na jakąś randkę!" "Chyba płatną" odpowiedziałem, choć tylko w myślach, bo zawsze miałem problemy z przewidzeniem, jak otoczenie zareaguje, zresztą chyba z wzajemnością.

W domu czekała na mnie paczka z grą w wersji na Wii U. Czekałem na to od 2014 roku. To wtedy podjąłem decyzję o zakupie konsoli, mojej pierwszej relatywnie nowej od wielu, wielu lat - bo do tej pory kupowałem sprzęt co najmniej generację wstecz. Bardzo chciałem wtedy pograć w The Legend of Zelda: Skyward Sword i wahałem się między Wii a Wii U - na korzyść tego drugiego przemówiło Smash Bros, Bayonetta 2 i perspektywa nowej Zeldy właśnie. I w końcu jest, na sam koniec żywota żywota Wii U, z wyciętą obsługą gamepada, aby nie było różnic ze Switchem; ale już mam to w rękach, dożyłem do premiery nowej Zeldy 3D na konsole stacjonarne - kolejnej gry z serii, z którą przygodę zaczynałem osiemnaście lat temu.

 

memento mori

 

No ale zaczynamy - intro składa się z tytułu gry na czarnym ekranie, tyle. Link budzi się w komorze rodem z filmu sci-fi i otrzymuje Sheikah Slate - przedmiot wyglądający jak gamepad od Wii U, za pomocą którego będziesz dokonywał większości operacji - przeglądał mapę, zarządzał przedmiotami, wybierał runy (o nich za chwilę) i jeszcze parę innych rzeczy. Wychodzimy na świat niczym noworodek (i w niemal identycznym stroju), by rozpocząć przygodę.

Obszar startowy, Great Plateau, był prezentowany na E3 2016 i nie zrobił na mnie piorunującego wydarzenia - dużo pustych przestrzeni, niezbyt urozmaicony krajobraz. Obawiałem się, że cała gra będzie taka. Oj nie, proszę państwa - to tylko sprytnie zakamuflowany tutorial, w którym - jeśli chcesz - możesz spędzić i kilkanaście godzin zwiedzając wszystko, wypróbowując różne możliwości, bawić się swobodą oferowaną przez grę. Great Plateau jest wzniesiony ponad resztę terenu i aby go opuścić, musisz uzyskać od postawnego dziadka (który zapewne jest swego rodzaju nawiązaniem do słynnego staruszka z pierwszej Zeldy - it's dangerous to go alone!) lotnię, czyli Paraglider. Da ci ją, jeśli uruchomisz pierwszą wieżę (na jej szczycie urządzenie uploaduje mapę regionu do twojego Sheikah Slate) i odwiedzisz cztery Shrine'y - w każdym z nich dostaniesz runę dającą moc, którą będziesz się posługiwał aż do końca gry: bomby (tym razem nielimitowaną ilość!!!), magnes, tworzenie z wody bloków lodu oraz stasis - zatrzymywanie w czasie ruchomych obiektów nieożywionych (kamienie, kule itd.). To jedna z napoważniejszych zmian w całej strukturze Zeld 3D. Do czasu Breath of the Wild wszystkie Zeldy 3D opierały się na schemacie wytyczonym przez Ocarina of Time: znajdź item, przejdź labirynt, otwórz sobie przejście do kolejnego labiryntu, znajdź item. BotW zmienia system kompletnie: nie dość, że od razu dostajesz cztery moce i to bazujące na fizyce obiektów, a nie do używania w określony sposób w określonych miejscach, to labirynty możesz, mówiąc brzydko, olać - bo tutaj najważniejsza jest eksploracja świata. Owszem, zagadki też są - i to w olbrzymiej ilości! Ale są rozbite na pojedyncze Shrine'y oferujące różnego rodzaju wyzwania. Czasem proste, czasem wymagające pewnego kombinowania i nawet robienia notatek (zdarzyło mi się). Czasem samo otworzenie Shrine'a to zagadka bądź sprawdzian umiejętności walki. Zaraz, a labirynty? O tym przy okazji fabuły.

 

!!!SPOILERY FABUŁY!!!

O co tak w ogóle chodzi to zdradza nam dziadek przy wręczaniu nam lotni. Tak naprawdę jest to duch króla Hyrule, któremu zmarło się sto lat temu. Dopiero po uzyskaniu wszystkich run zdradza nam, kim naprawdę jest i co doprowadziło Hyrule do ruiny.

Zazwyczaj na początku Link jest nikim, ale ujawnia się w nim Triforce of Courage i zmienia się w bohatera. Tutaj Link już na starcie gry jest bohaterem, a raczej był - czempionem stojącym u boku księżniczki Zeldy. Odczytano proroctwo, według którego do ostatecznego zamknięcia Ganona można wykorzystać technologię ludu Sheikah sprzed 10 000 lat - odkopano starożytne machiny bojowe, zwane Guardianami, jak i cztery gigantyczne pojazdy, praktycznie "starożytne mecha" - zwane Sacred Beasts (czyżby nawiązanie do Twilight Princess?), tak jak to opisywano w starożytnych zwojach. Do pilotowania tych pojazdów wybrano czterech śmiałków, najznamienitszych przedstawicieli ras: Rito (ptakoludzie z Wind Wakera), Zora (istoty wodne, a tak przy okazji tu mamy paradoks czasowy, bo Rito wyewoluowali z Zora...?), Goron (lud skał, ultymatywna forma życia w świecie Zeld!) i Gerudo (lud pustyni, czy też głównie kobiety pustyni, znane przede wszystkim z Ocarina of Time). Niestety nikt nie zastanowił się, co może pójść źle, a poszło wszystko: Ganon znienacka przejął kontrolę i nad Guardianami, i nad wszystkimi czterema Sacred Beasts i w mgnieniu oka zniszczył prawie całe Hyrule, zabił czterech śmiałków, a Linka śmiertelnie ranił. Umierającego bohatera szybko przeniesiono do komory wskrzeszania, a zrozpaczona Zelda poszła na solo z Ganonem, zamykając go w zamku Hyrule i osłabiając jego wpływ na tyle, ile to możliwe. Jednak jej moc z upływem lat słabnie i Ganon wkrótce wyrwie się na wolność, i to zadaniem Linka jest go pokonać.

Witamy w Breath of the Wild.

Aha, i to te cztery Sacred Beasts są labiryntami gry - wchodzisz do wnętrza tych magicznych maszyn i starasz się je wyzwolić spod wpływu Ganona. Po dokonaniu tego kierują promień energii na zamek Hyrule, pomagając w twoim głównym zadaniu.

!!!KONIEC SPOILERÓW FABUŁY!!!

 

wygląda znajomo...

 

Tak trochę mniej spoilerowo to fabuła, a przynajmniej ten strzęp, który nam na początku pokazano, bardzo mi się spodobał. Link ma amnezję, ale wielu ludzi pamięta go sprzed tych stu lat - i jeden z naszych questów to odwiedzanie miejsc ze zdjęć, które są zapisane w naszym Sheikah Slate. Miejsca na zdjęciach to na przykład zamki czy mosty, niegdyś majestatyczne, a dzisiaj zrujnowane i opanowane przez naturę. Uważam to za... piękne, i takie prowadzenie fabuły bardzo mi się podoba. A gdy Link zacznie odwiedzać miejsca, skąd pochodzili jego towarzysze, to może być mocarnie. Zresztą teksty w tej grze są po prostu dobrze napisane - nie jest to poziom kiepskiego amerykańskiego sitcomu jak w Xenoblade Chronicles X, ani grzecznej bajki jak w Skyward Sword - tu czasem trafi się dwuznaczny żart, postacie dywagują i wyciągają konkretne wnioski i generalnie mam odczucie, że do tłumaczenia zatrudniono kogoś z talentem. Nie wiem kto to był, ale za tę grę zyskuje spore plusy.

 

przy okazji większość NPCów ma dużo przyjemniejszy dla oka design, niż we wcześniejszych odsłonach

 

Długo by wymieniać, co mi się w tej grze podoba, bo jest to praktycznie wszystko. Jednak dla mnie najwyraźniejsza cecha tej gry jest taka: biorąc pod uwagę wcześniejsze Zeldy teraz wiem, w jak ograniczoną iluzję świata grałem. Kiedy w Ocarina of Time, po kilku dniach grania niemal non-stop (to były ferie, byłem wtedy w ósmej klasie podstawówki!) przemierzyłem pustynię i dotarłem do Desert Colossusa, gdzie znajduje się ostatni labirynt w grze, to miałem wrażenie, że dotarłem na koniec świata. Gdy wdrapałem się na Death Mountain to miałem poczucie, że jestem na jego szczycie. To wszystko blednie w porównaniu do Breath of the Wild, bo musi - ta gra wyrzuciła do kosza wszystkie utarte schematy serii, ale przywróciła coś, czego nie czułem od dawna - przygodę i chęć odkrywania co jest za kolejnym pagórkiem, co kryje się w lesie przed nami, na drugim końcu jeziora. Kiedyś miałem sen, że gram w Zeldę, przemierzam trawiastą równinę i w końcu docieram do świątyni. W Breath of the Wild ten sen się spełnia. Przemierzasz las, między drzewami przebija się pomarańczowy kolor Shrine'a, w końcu docieram do wejścia przycupniętego na skraju lasu i gór. Poezja.

 

"Water Temple" mówili, "będzie zabawnie" mówili...

 

A skoro o poezji mowa, to jestem w stanie wskazać dokładny fragment, w którym pokochałem tę grę: w Kakariko Village (która zresztą jest częścią świata, a nie osobnym modułem, jak na przykład miasta w Skyrim; ceną za to jednak są największe do tej pory w grze spadki framerate'u - na tyle wyraźne, że jednak gracz pamięta o nich po zakończeniu sesji). Postacie mają tam własne rozkłady dnia: pracują, odpoczywają itd. Jeden pan, któremu zmarła żona, samotnie wychowuje dwie małe dziewczynki: po południu siada z nimi pod drzewem i opowiada historie. Jedna z dziewczynek gdzieś odbiega, jak się okazało do miejsca, które wyglądało mi na wioskowy cmentarz. Akurat zaczęło padać, zagaduję dzieciaka i słyszę: "deszcz maskuje łzy". Ten jeden moment.

Osiedla ludzkie to świetne miejsca, żeby wymienić zdobyte zasoby na coś, co nam się bardziej przyda, jak również upichcić jakieś jedzenie i eliksiry - to ostatnie, mimo moich obaw o "uciążliwość craftingu", jest fantastyczną zabawą ze względu na ciekawość odnośnie tego, co uda ci się z wybranych składników ugotować. I tu mamy kolejną olbrzymią zaletę gry: zbieranie ton przedmiotów ma znaczenie. W przykładowo takim pierwszym "Wiedźminie" od zbierania piór, szponów, czarcich zadków i elfich picz (używanych) plecak pękał w szwach i od pewnego momentu przestałeś zbierać niektóre przedmioty, bo wiedziałeś, że się nie przydadzą. W Breath of the Wild nie tylko zbierasz, ale i aktywnie szukasz wszystkiego, bo tego najzwyczajniej w świecie potrzebujesz - podczas walk z jakimś większym stworem potrafi pójść sporo jedzenia i broni, bo każda z nich się regularnie niszczy. Zresztą jedzenie i eliksiry potrafią dać tymczasowe boosty tak potężne, że zdobywanie serduch i staminy ze Shrine'ów staje się zajęciem li tylko opcjonalnym, co dodatkowo zwiększa nieliniowość i swobodę dla gracza.

 

z gigantycznym latającym wężem postanowiłem jeszcze nie zadzierać

 

A właśnie, walka - sterowanie w Dark Souls przypomina to zeldowe, a teraz historia zatacza koło, bo walki w Breath of the Wild mogą przypomnieć niektórym ich własne boje w tym słynnym dziele From Software. Zdaję sobie sprawę, że tego typu opinia może wywołać kpiące uśmieszki, ale podam konkretny przykład: aby uzyskać dostęp do jednego ze Shrine'ów (na południowy zachód od Hateno Village, jak ktoś jest bardzo ciekawy), trzeba zebrać trzy kule od pokonanych Hinoxów. Hinox to gigantyczny, gruby świniak z jednym okiem i w sumie trzeba naklepać trzech - z czego ostatni, na jakiego natrafiłem, był najsilniejszy i jeśli trafił mnie jakimkolwiek swoim atakiem, to zabijał od razu. Klepiąc go z arsenału, który posiadałem, musiałem go walnąć jakieś 20-30 razy i nawet z eliksirem szybkości balansowałem na granicy hitboxów ataków tego stwora. A gdy zacząłem strzelać mu w oko z łuku, aby na chwilę pozbawić chęci do walki, to spryciarz później zaczął to oko zasłaniać, gdy tylko zaczynałem celować... Zresztą mini-boss spotkany w jednym ze Shrine'ów (Minor Test of Strength) miał co najmniej cztery fazy ataków, z czego jedna to sianie naokoło laserem, aż powietrze stawało się gorące... dzięki czemu można było wzbić się na paralotni w powietrze i w miarę bezkarnie zaatakować! A do najsilniejszych na razie przeciwników, czyli Guardianów, jeszcze nie mam startu - nie mam broni zdolnej im coś zrobić, jestem zbyt wolny (może walka na koniu coś tu pomoże?) i rozwalają mnie jednym hitem.

 

tradycyjnie już, wszystkie lecą na Linka

 

A Guardiani są głównie wokół zamku Hyrule, gdzie czeka finałowy boss. Można do niego podejść pewnie i bez przechodzenia czterech głównych labiryntów - ja próbowałem tam dojść, ale poległem marnie. Pierwszy speedrun gry to przejście w niecałe półtora godziny - i to jest spoko. Ale w końcu najlepsza w tej grze jest eksploracja, bo wiesz, że już za chwilę czeka na ciebie coś ciekawego: pożyteczny item, choćby w jednej z jaskiń widziałem na suficie jakieś złoża, dostałem się tam tworząc słupy lodu i wyłupałem dwa diamenty, warte po 500 rupees każdy! Albo nowy wróg, albo Shrine, albo zamaskowany morderca (też tacy są!) albo ukryty Korok, których do znalezienia w grze jest w sumie 900 (pozdrowienia dla kolegi Griftera). A nawet gdy wspinasz się na wysoką górę, to zastanawiasz się, co tam znajdziesz - to ciekawość i chęć odkrywania pcha cię do przodu, w tę grę chce się grać i nie można się oderwać: byłem w stanie napisać cały ten tekst jedynie dzięki temu, że gry jeszcze w ogóle dzisiaj nie włączyłem.

 

Great Fairy jest, jak sama nazwa wskazuje, wielka

 

Ja mógłbym napisać trzy razy tyle, a i tak to nie byłoby wszystko, co mam do powiedzenia. A po kilkunastu godzinach grania zwiedziłem może kawałeczek świata, odwiedziłem dwie wioski, do żadnego z labiryntów nawet się nie zbliżyłem - a pewnie przejdę je w kolejności Rito-Goron-Zora i na końcu Gerudo, bo w takiej kolejności się ostatnie trzy lokacje odwiedzało w Ocarina of Time. Gra nie dość, że jest największym zerwaniem z formułą Zeld do tej pory, to jeszcze jest otwartym światem dającym taką swobodę, że to aż jest pewne maniactwo designu. To nie jest symulator checklisty: "zrób to i to, żeby uzyskać dostęp do tego" - tutaj cel możesz osiągnąć wieloma różnymi sposobami i ani na chwilę nie przestajesz się dobrze bawić i być zaangażowanym w granie. The Legend of Zelda: Breath of the Wild nie dość, że kompletnie odrzuca bezpieczną i znaną od prawie dwudziestu lat formułę Zeld 3D, to jeszcze przywdziewa nowe szaty z taką gracją i mistrzostwem, że ja w bardziej intrygującą i wciągającą grę open world jeszcze nie grałem. Jestem przekonany, że to jedna z najlepszych gier Nintendo w historii i nie wykluczam możliwości, że po ukończeniu postawię ją na piedestale tuż obok darzonej przeze mnie niemal religijnym uwielbieniem Ocarina of Time, a już dawno straciłem nadzieję, że jakaś gra jeszcze kiedykolwiek tak mnie poruszy. Bo jest aż tak dobrze.

 

 

 

Princess Nue

 

W bliżej nieokreślonej przeszłości, zdarzyło mi się rzucić pewnym stwierdzeniem, którą luźno przytoczę tutaj – lubię eksplorację w grach wideo. Poznawanie nowych, nieodkrytych światów i ich tajemnic to coś, co przy wielu tytułach sprawiało mi niebotyczną frajdę. Setki godzin spędzone w różnych odsłonach Elder Scrolls na wędrówce po kolejnych krainach Tamriel, kilometry przepięknych korytarzy labiryntów w Etrian Odyssey IV oraz multum ich tajemnic, czy podziwianie krajobrazów Ascalonu i innych regionów Tyrii w Guild Warsie. Plus gama innych tytułów. Może nie każda z tych gier była stuprocentowo idealna (pozdrawiam Todd Howard), ale każda dawała to magiczne uczucie „obieżyświata” i sprawiała mi masę czystej frajdy. Ostatnio zaś zdarzyło się kolejnemu tytułowi dołączyć do grona tego typu tytułów i robi to na niespotykaną dla mnie wcześniej skalę. Przystańcie więc na chwilę, usiądźcie i posłuchajcie legendy. Nie o bohaterze czasu czy wiatru, ale o dzikim świecie i jego odkrywcy.

 

Niby wszystko jest na swoim miejscu, jak na Zeldę przystało. Czyli mamy budzącego się Linka, blondwłosą księżniczkę w bliżej nieokreślonej (acz nieprzyjemnej) sytuacji, oraz tego złego Ganona. Pan Aonuma jednak dalej kontynuuje zwiększanie skali fabularnej w wiadomej marce Nintendo, i już we wstępie gracz dostaje po twarzy sporą dozą historii, postaci, kwestiami mówionymi (!) i ogólnie głębokie lore. Uspokoję was jednak, spoilerów na temat samej głównej opowieści nie będzie, bo i nie mam jak. Zamiast do punktu migającego na mapie, udałem się w mianowicie w (prawie) losowym kierunku. Tam, gdzie na horyzoncie było widać tylko strome zbocza i klify. Jako człowiek, który spędził dziesiątki godzin próbując zdobyć tą czy inną górę w Skyrimie za pomocą podskoków, nie mogłem się oprzeć pragnieniu zdobycia tych nieprzystępnych ścian. Pierwsze próby i pasek staminy szybko zaprotestował w połowie drogi. Poddać się nie było opcją. Spokojne przestudiowanie sytuacji i okolicy ujawnił małą wnękę, na której Link mógł chwilę odpocząć w swojej drodze na szczyt. Niemal każda ściana, góra, budynek, czy wieża jest tak zaprojektowana, by móc ją zdobyć. Przez wspomniane znalezienie przystanków po drodze, ale też wcześniejsze przygotowanie odpowiednich wywarów i jadła, znalezienie odpowiednich ciągów powietrznych, czy wykorzystanie mocy z Sheika Slate. Właśnie, właśnie. Umiejętności otrzymane podczas tutoriala, pozwalają na bardzo fajne manipulowanie wieloma elementami otoczenia. W okolicy jest wysoka skarpa, wydawałoby się nie do zdobycia, z wodospadem? Z tabletem, rwące wody stają się dla nas schodami do nieba, gdy w ruch idzie tworzenie lodowych bloków. Kamień blokuje nam wejście i nie da się go przetoczyć własnymi siłami? A gdyby pomnożyć tą nikłą siłę kilkukrotnie i zaaplikować w jednym momencie. Gra proponuje zwykle jakieś swoje rozwiązanie, ale w naprawdę wielu sprawach daje nam totalną wolność wyboru sposobu w jaki coś mamy osiągnąć. Widać to nie tylko w otwartym świecie, ale też przy zaliczaniu porozsiewanych po Hyrule „trialowych szrajnach”.

 

Świątynie prób były reklamowane przed premierą gry jako rodzaj minipodziemi w liczbie ponad stu. U niektórych może to obudzić pewne złe skojarzenia z różnego rodzaju obozami/strażnicami/wykrzyknikami/etc. , które w grach sandboxowych występują mnogo i na jedną modłę się czyści bez zbytniej finezji (patrzy kątem na MGSa V). I owszem Zelda ma zgromadzenia potworków na taki schemat, ale to kompletnie inna para kaloszy niż wspomniane „szrajny”. Świątynie dzielą się zasadniczo na trzy rodzaje. Pierwszy nasunął mi szybko skojarzenia z kolejnymi planszami w…Portalach. Każdy tematycznie oparty na jakimś myku, używaniu mocy z Sheika Slate, lub konkretnego mechanizmu. Tutaj podam przykład jedną z kapliczek, gdzie trzeba odpowiednio połączyć układy elektryczne za pomocą metalowych beczek i bloków, by otworzyć kolejne wrota. W teorii najpierw należało odzyskać jeden przedmiot z wrót chronionych przez prostszy układ. W praktyce kompletnie nie zauważyłem schowanej za bramą beczki i dumałem dobrą chwilę na tym. I tutaj przychodzi wspomniana wcześniej wolność wyboru – w pewnym momencie przypomniałem sobie, że podczas burzy czy ataków elektrycznych przeciwników, bronie z metalu są podatne na wyładowania. Wyrzuciłem miecz ekwipunku, przeniosłem w miejsce przerwy w obwodzie i zgadnijcie co się stało. Zadziałało. Tak jak kilka lat temu w kolejnych pokojach Aperture Science, tak i w kolejnych świątyniach mam totalną satysfakcję po rozwiązaniu trudniejszej zagadki. Drugi rodzaj kapliczek to te, gdzie samym zadaniem jest ich znalezienie i dotarcie do nich. Zwykle dostajemy w takim wypadku odpowiedniego questa i musimy odkryć drogę i/lub zrobić „coś”. Tego rodzaju „szrajny” są często związane z topografią danego terenu, ale też czasem w którym się tam znajdujemy czy aktualną pogodą. Na dzień dzisiejszy chyba moim ulubionym zadaniem tego rodzaju był z bezludną wyspą, gdzie zjawiamy się jak nas bogini Hylia stworzyła i mamy sobie radzić z pomocą tego co znaleziemy na tym małym skrawku ziemi. Ostatni typ świątyń to już bardziej tradycyjna walka z minibossem. Uzbrojony w jedną do trzech broni, z wesołym wachlarzem ataków, potrafi trochę narobić kłopotów w przypadku braku sensownego sprzętu. Porządnie wykonana mechanika walki, pozwala jednak przy dozie ogarnięcia swoich możliwości, jak i schematów działania przeciwnika, ubić niemilca.

Wróćmy jeszcze do eksploracji Hyrule, bo nie napisałem jeszcze o czymś co jest dla mnie ważnym elementem tej właśnie wędrówki. Podziwianie najróżniejszych krajobrazów tego przepięknego padołu. Od pokrytych nieomal nieprzerwaną zielenią pól centralnego Hyrule, gdzie skupiska ruin przypominają o dawnym królestwie. Przez jesienne lasy na wschodzie, przywodzące na myśl polską złotą jesień, czy dziwaczne grzybiaste wieże na zachodzie wyjęte jakby z Morrowinda. Po piekielny wulkan widoczny z każdego miejsca na kontynencie. I wiele więcej. Wszystko to zachwyca, potrafi zaskoczyć przy różnych warunkach czasowych i pogodowych. Wszystko w odpowiednim stylu graficznym, który nadaje dodatkowego klimatu do tego wszystkiego. Może Switch (na którym gram) to nie sprzęt z bebechami na poziomie konkurencji czy mocnego PC, ale przy Zeldzie nie ma się czego wstydzić. Gram handheldowo i niemal cała dotychczasowa wyprawa po Hyrule przebiegała płynnie i bez spadków, pomijając jeden jedyny moment w którym musiałem się zabawić w małego piromana.

 

Kończąc dzisiejszą opowieść, to o czym napisałem to tylko część tego co w najnowszych przygodach Linka się kryje. Ja dalej gram i pewnie będę jeszcze dobre tygodnie (albo i miesiące) grał. Szczerze jest za wcześnie na jakieś konkretne oceny z mojej strony, wymieniania jakichś konkretnych plusów i minusów. Ale z pewnością mogę polecić Breath of the Wild każdemu, kto poszukuje porządnie wykonanego i wyglądającego świata do poznania. Oraz ma wewnętrzną (autystyczną) potrzebę zebrania wszystkich 900 koroków poukrywanych na kontynencie, co jest przyjemnością samą w sobie.

Tymczasem, chciałbym podziękować za zaproszenie do GROmady przez Daaka i Reala, oraz miłego weekendu życzyć wszystkim. Pozdrawiam i do następnego przeczytania.

 

 

Zdun

 

Stało się, po długich wewnętrznych rozterkach stałem się posiadaczem najnowszej konsoli od kitajców. Na tyle śmieszna sytuacja że mam jedyny warty tytuł na ten moment do ogrania na oba sprzęty Nintendo. Poleciałem w dniu premiery jak jakiś yebany kot z rozyebanym pęcherzem po najnowsze przygody blond pedałka z rajtach… W kieszeni miałem przygotowane 1700 zł aby wyjść z najnowszym tworem kitajców o nazwie Switch. Zachodzę do sklepu, patrzę a tam konsola plus zelda za 1700 łącznie ale i najnowsze przygody Linka na poprzednika którego posiadam. Patrzę na portal a tam news : „najnowsza Zelda wygląda identycznie na wiiu i switchu” wiec doznałem pomroczności umysłu i zacebulowałem wersję na wiiu. Dumny wróciłem do domu i zacząłem przygodę…

Przygoda, mistycyzm, piękny świat: oto słowa które cisną mi się na ryj kiedy myślę o tym najnowszym dziele. Pograłem z 2 godziny, wyłączyłem i byłem oczarowany. Ku*wa ale to jest do *huja Wacława zayebiste pomyślałem… Nic nie podejrzewałem że 2 dni potem polecę po hybrydowy twór kitajców od Niny… Drugiego dnia w pracy nic nie zapowiadało zmiany decyzji jak : „switch dopiero jak ku*wa wyjdą na to gówno jakieś gry!”. Ale wracając coś we mnie pękło… Telefon do Dżonego i zapytanie czy widział w media markt switcha: on że pewnie. Była niedziela: kurtka na garb, buty wsunięte, koń zwalony (ups nie ten portal)  i migusiem do sklepu „nie dla debili” . Mieli mieć otwarte do 20 i wiecie co?? Ku*wa o 19.50 kraty zamknięte i kutas…  Hajp mnie dopadł. Wpadłem do tesco nieopodal i ze smutku postanowiłem się squrwić i zakupiłem 2x miód pitny i 4xpack browara którym postanowiłem się ze smutku urżnąć co też uczyniłem, tak oto nastał poniedziałkowy poranek a ja na kacu pojechałem i wziąłem switcha w kolorze szarej ściery z Zeldą… Cóż kto „bogatemu” zabroni co nie?? Więcej o konsoli po jakimś czasie w osobnym wpisie, teraz czas zająć się mięskiem...

Zelda: seria legenda, gry które zrewolucjonizowały gatunek action advanture jak również seria z jednymi z najwyższych  średnich ocen w historii gamingu. Czym to jest? Zasadniczo to połączenie gry akcji, tytułu o zabarwieniu logicznym  z lekką domieszką rpg (lekka bądź znikoma). Jak wypada na tle tej legendy najnowsza odsłona?? Dobrze w *huj. Zasadniczo tym razem twórcy odlecieli robiąc  z serii nie dość że mistrzowską grę z gatunku acion advanture z przygodą na niemal każdym kroku to jeszcze wyebali to do pełnego mistycyzmu i ogromnego otwartego świata porównywalnego wielkością do takich gigantów objętościowych jak skyrimy czy inne wiedźminy. Na początku obawiałem się że otwarty świat rozmyje przygody Linka ratującego księżniczkę. Nic bardziej mylnego ! Każdy zakątek Hyrule (dla opornych – główne miejsce przygód całej serii) jest otoczony swoistym mistycyzmem, baśniowym klimatem i właściwie przez klimat że na każdym rogu czai się na ciebie jakaś tajemnica do rozwiązania sprawia że z chęcią eksploruje się to baśniowe uniwersum. Właśnie w tej części która designowo jest czymś pomiędzy Twilight Princess a Skyward Sword masz wrażenie że cały świat żyje swoim własnym życiem.

W tej odsłonie postawiono (poza eksploracją pięknego świata) na uwaga uwaga fanfary w *huj na SURVIVAL. Tak, nowa Legend of Zelda to trudna gra pełna niebezpieczeństw potrzeby craftinu oraz ulepszania naszych zdolności. Nikt cie tu nie trzyma za rączkę i nie cacka się z tobą niczym kolejne tytuły „ubilkie”. Stamina spad - ty spadasz w przepaść, stamina spada - ty toniesz, stamina spada - kuśka zwisa (ku*wa znów nie ten portal). Walka jest tu o wiele bardziej wymagająca od swoich poprzedników którym teraz bliżej do serii Souls (wiem, wiem że na portalu znajdują się fapmistrzowie do tej serii) ale to tylko subiektywne odczucie nie koniecznie mające odzwieciedlenie w rzeczywistości.

Póki co jednak jestem zbyt blisko ażeby pisać więcej odnośnie jakiś fabuł czy innych dupereli, ale na koniec jako że mam grę na obie konsole, może napiszę 3 słowa wujka Zduna na temat obu wersji.

Wiiu  jak i Switch prezentują podobny poziom a spadki animacji są dość sporadyczne aczkolwiek bardzo widoczne na obu systemach. Pochwalę za to wersję na „handhelda” tu spadków nie zauważyłem i wszystko w tej „wersji” działa jak bozia przykazała. Switch mam wrażenie że może pochwalić się lepszą kolorystyką od swojej starszej siostry, wersja na najnowszą konsolę Nintendo pochwalić się też może o wiele mniejszym „ząbkowaniem” i generalnie mam wrażenie że zauważalne jest to gołym okiem. Jak nie jestem graficznym onanistą, patrząc na oba sprzęty techniczne różnice widzę ale całe szczęście sam gameplay i zawartość na obie konsole to 1:1 więc nie ma mowy o jakieś okrojenia wersji na Wiiu.

Czy najnowsza Zelda to growy święty Graal i tytuł zasługujący na średnią 98%? Na ten moment (jakieś 15 godzin za mną ) twierdzę że tak… Czy ten tytuł to system seller ? Znów muszę pokiwać brodatą mordą w stronę „jak najbardziej”. Czy będzie to gra 2017 roku? Najprawdopodobniej tak… Ograłem już w tym roku: RE7, Gravity Rush 2, Yakuzę 0, Nioha i próbuje się zabrać za Horizona, i chociaż każda z w/w tytułów to petarda i świetne gry, mam wrażenie że na ten moment wygrywa mistycyzm, magia i pedałek w rajtach który jak co jakiś czas ratuje ta zyebaną księżniczkę…  Więcej jeśli dacki nerdzik i reszta gromadowej hołoty pozwolą mi jeszcze coś tu napisać np. za tydzień czy dwa [nie widzę przeszkód, gorzej pewnie z czytelnikami ;) - dop. Daaka]. Póki co nara szpara nerdy.

Wasz portalowy gbur. Zdun

Oceń bloga:
57

Komentarze (99)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper