jRPG-i mojego życia
Mr. Bushido zaproponował mi stworzenie rankingu z moimi ulubionymi jrpgami na wzór jego topki slasherów i bijatyk, więc postanowiłem podjąć się tego tematu, gdyż jrpgi są bardzo bliskie mojemu sercu.
Zanim jednak przedstawię Wam swoje zestawienie wyjaśnię kilka spraw. Uznałem, że dziesiątka to zbyt mało pozycji na taki ranking. Zestawienie będzie składać się z dwudziestu pozycji. Oczywiście obowiązują u mnie te same zasady co we wszystkich dotychczasowych rankingach [TOP 50 Siódmej Generacji (Ostatnich Lat), TOP10 Remake'ów, Platformówki Mojego Życia], a więc w zestawieniu nie znajdziecie dwóch tytułów z tej samej serii, nawet jeśli powinno się w nim znaleźć kilka z nich. Uznałem, że o wiele lepszym pomysłem będzie przypomnienie Wam lub zapoznanie młodszych z Was z mniej znanymi przedstawicielami gatunku jrpg.
Dosyć istotną kwestią jest też to jak rozumiem termin japoński rpg. Są tacy, którzy do tego gatunku zaliczają gry taktyczne w klimatach fantasy, co jest niezłym naciąganiem sprawy. Dla mnie sprawa jest prosta. Za jrpga uznaję każdego rpga, który został wyprodukowany w Japonii, nieważne ile lat temu i nie ważne jak bardzo przypomina on produkcje japońskie lub zachodnie.
Jestem też ciekaw Waszych zestawień i opinii na temat mojej listy, bo gwarantuję, że nie każdemu się ona spodoba.
Jest to tylko i wyłącznie moje spojrzenie na ten rozległy gatunek i jeśli o mnie chodzi, to mógłbym zrobić nawet listę składającą się z 30 lub więcej pozycji, ale skoro i tak będę pewnie protesty dotyczące niektórych pozycji, więc czemu mam się bardziej starać? Jest to tylko i wyłącznie mój ranking, o który zostałem poproszony przez jednego z moich kolegów. Zapraszam go i innych zainteresowanych do lektury. Podpowiem tylko, że dzięki niej zrozumiecie tylko jedno, a mianowicie to z jak bardzo kwadratowym człowiekiem macie do czynienia.
W nawiasie obok tytułu gry podałem platformę, na której ogrywałem daną produkcję lub ogrywaną wersję gry, producenta oraz rok wydania ogrywanego przeze mnie tytułu.
20.Star Ocean: Till the End of Time (PS2, tri-Ace, 2004r.)
Kiedyś byłem człowiekiem, który twardo stąpa po ziemi. Później jednak doszedłem do wniosku, że takie życie, życie, w którym grafika jest najważniejsza, jest nie dla mnie, więc pozostało mi tylko jedno...sięgnąć gwiazd. Star Ocean to mój pierwszy jrpg, w którym udałem się w kosmos i poznałem obce rasy. W trzeciej odsłonie gwiezdnego cyklu pierwszy raz zetknąłem się też z muzyczną twórczością Motoia Sakuraby, który jest tak samo ważny dla serii Tales of, jak ważny dla serii Final Fantasy był kiedyś Nobuo Uematsu. Człowiek, który rozkochał graczy swoimi kompozycjami w Golden Sun, Valkyrie Profile, Eternal Sonata oraz w Dark Souls sprawił, że pierwszy raz w życiu zacząłem patrzeć na gry pod kątem muzyki a nie grafiki. Dziś, po ponad dekadzie od tamtej chwili, mogę Wam powiedzieć, że jego twórczość będzie towarzyszyć mojemu sercu aż do końca czasu.
SO:TtEoT to jednak nie tylko muzyka. To także wciągający system bitewny, trofea bojowe, walka o tytuł najlepszego wynalazcy w przestrzeni kosmicznej, to nieliniowa fabuła z wieloma zakończeniami, to wymagający bossowie opcjonalni, którym jest ciężko dać radę nawet gdy masz 255 poziom postaci, to walki bonusowe, w których jeden błąd kończy wszelkie zdobyte wcześniej bonusy, to wesołe miasteczko pełne atrakcji, to arena, to Dirna Hamilton, czy wreszcie bohaterowie z przeróżnych zakątków wszechświata, którzy postanawiają się zjednoczyć w celu rozwiązania intrygi stanowiącej wątek główny gry. Jest to także jeden z trzech jrpgów, z którymi spędziłem ponad tysiąc godzin i nawet przez chwilę nie żałuję setek godzin spędzonych na grindowanu i na kombinowaniu jak zdobyć maksymalny poziom bohaterów oraz na tym, jak zyskać usługi innych konkurujących ze mną wynalazców lub stworzyć jakiś przedmiot.
19.Rogue Galaxy (PS2, Level-5, 2007r.)
Na miejscu dziewiętnastym postanowiłem umieścić kolejną grę o podróżach w kosmosie. Historia Rogue Galaxy nie jest może jakaś wybitna, ale japońska produkcja broni się klimatem międzygalaktycznych podróży, podczas których zwiedzimy pustynię, dżunglę, lasy, miasto opanowane przez mafię, rajskie plaże, tajemnicze ruiny, więzienie, kosmiczny statek widmo i wiele innych.
Oprócz wątku głównego gracz ma wiele innych rzeczy do roboty. Możemy rywalizować z innymi podróżnikami o miano najlepszego łowcy w całej galaktyce, kompletować nowe stroje dla członków naszej drużyny, polować na unikatowe potwory, zbierać insectrony i brać z nimi udział w turniejach, produkować nowe bronie poprzez łączenie dwóch innych a nawet postawić własną linię produkcyjną w fabryce i tworzyć niesamowicie przydatne rzeczy. Potrzeba też niezwykłej cierpliwości, aby nauczyć naszą ekipę każdej zdolności w grze.
Świat Rogue Galaxy jest przepastny, zróżnicowany, pełen niebezpieczeństw i sekretów do odkrycia, więc cieszy mnie, że naszym wojażom towarzyszy genialna czasami muzyka autorstwa Tomohito Nishiury, którego kompozycje mogliście też usłyszeć w serii Dark Cloud/Chronicle oraz w serii Prtofessor Layton.
18.Lost Odyssey (X360, Mistwalker, 2008r.)
Kupiłem X360 specjalnie, aby zagrać w kolejną grę od dwóch osób, które uczyniły kiedyś z serii Final Fantasy coś nieosiągalnego dla innych producentów. Mam tu na myśli ojca FF Hironobu Sakaguchiego oraz kompozytora Nobuo Uematsu. Minęło trochę czasu zanim podszedłem do Lost Odyssey na poważnie. Dziś wiem jedno, jest to produkcja znacznie lepsza od przereklamowanego Final Fantasy XIII, które, choć dobre, to nie spełniło oczekiwań fanów serii. Każdy kto zagrał w tytuł ekskluzywny na konsoli Microsoftu powtarza, że jest mu bliżej do klasycznych i najlepszych części Final Fantasy. Zgadzam się z tym całkowicie.
Jest to jrpg turowy, który spośród innych przedstawicieli gatunku wyróżnia się nie tylko dobrą grafiką jak na rok, w którym debiutował (w 2008r. zagrywałem się jak szalony w najlepsze gry na PS2), ale też piękną muzyka oraz historią skupioną wokół nieśmiertelności. Nie znam innego jrpga, który poruszałby tą kwestię tak dokładnie, więc jedyne z czym mogę go porównać to jeden z najlepszych filmów jakie widziałem, czyli z Highlanderem.
Jedyne czego żałuję to to, że inni nieśmiertelni bohaterowie nie dostali tak dużo opowieści z Tysiąca Lat Snów jak Kaim (mam tu w szczególności na myśli Seth oraz królową Ming Numarę, której nieśmiertelność i stateczność pozwoliły rządzić królestwem setki lat) oraz tego, że nie dało się ich rozgrywać jako misji pobocznych, bo z tych historii jasno i wyraźnie wynika, że nieśmiertelność wcale nie jest taka dobra, gdy cierpisz setki lat z jakiegoś powodu i nic z tym nie możesz zrobić.
17.Odin Sphere (PS2, Vanillaware, 2008r.)
Każdy kto spojrzy pierwszy raz na Odin Sphere powie, że największym atutem tej produkcji jest piękna, dwuwymiarowa i malowana grafika. Znajdą się też tacy, którzy twierdzą, że na PS2 nie było nic piękniejszego w 2d. Po spędzeniu niejednej godziny z Guilty Gear X2 #Reload mógłbym pokręcić jedynie nosem i wyśmiać kogoś takiego, ale nie to jest przedmiotem tego wpisu.
Co więcej, uważam, że Odin Sphere ma jeszcze inne zalety, o których należy wspomnieć. Możemy w niej grać piątką bohaterów, z których każdy ma inne, często sprzeczne ze sobą, motywy działania. W ten sposób gracz poznaje historię z różnych punktów widzenia.
Dosyć ciekawie autorzy wymyślili też sposób rozwijania bohaterów. Odbywa się on dwuetapowo. Walcząc z przeciwnikami i absorbując wypadające z nich fozony rozwijamy jedynie magiczną broń, której używa dany bohater.
Natomiast, żeby rozwinąć bohaterów musimy jeść owoce i co ważniejsze odwiedzać okoliczną restaurację oraz kawiarnię, próbując tam wyśmienitych specjałów, które mają do zaoferowania swoim klientom.
Samą grę zaczynamy z niczym, ale w lochach zdobywamy przepisy na coraz to wymyślniejsze napoje (leczniczy, antidotum, rozświetlający ciemność itd.) i potrawy.
W grze posłuchamy także wzorowego japońskiego dubbingu i pięknej muzyki skomponowanej przez Hitoshiego Sakimoto, którego można skojarzyć m.in. z:
- Vagrant Story
- Final Fantasy Tactics
- Final Fantasy XII
- Final Fantasy Tactics A2: Grimoire of the Rift
- Valkyria Chronicles
- Final Fantasy XII: Revenant Wings
- Breath of Fire: Dragon Quarter
Jednak wcale nie uważam tego wszystkiego za element najważniejszy w Odin Sphere. Gdybym miał wybrać jeden, najważniejszy element tej gry, to bez namysłu powiedziałbym, że ta produkcja jak mało która pokazuje w piękny sposób miłość kwitnącą w sercach jej bohaterów.
16.Grandia (PSone, Game Arts, 2000r.)
Jednymi z najlepszych jrpgów, z jakimi miałem do czynienia są dwie pierwsze Grandie. Drugą część poznałem na PS2. Z oryginałem, który debiutował początkowo na Saturnie a później trafił na PSone miałem do czynienia dopiero w 2011r. Dziwne mam wyczucie czasu, bo właśnie wtedy opuścił nas Takeshi Miyaji, autor tej znamienitej niegdyś serii i jeden ze współzałożycieli Game Arts. To wielka strata, gdyż pierwsza Grandia nie jest wcale kolejną grą o ratowaniu świata. Ten wątek pojawia się co prawda w tym klasyku, lecz jest on nieaktywny przez ogromną część historii.
Celem autorów gry było pokazanie graczom jak ekscytujące i pouczające potrafi być podróżowanie i przeżywanie nowych przygód. Grandia to doskonały przepis na zaspokojenie czyjejś ciekawości. To gra, która powinna spodobać się graczom, którzy lubią poznawać świat.
W swoim czasie była to również produkcją ze świetnymi animacjami czarów i zdolności bohaterów oraz, co rzadko wtedy spotykane, częściowo zdubbingowana, choć znajdziecie takie osoby, które stwierdzą, że nie był to dubbing najwyższych lotów.
Naszym wyprawom w nieznane towarzyszyły kompozycje Noriyukiego Iwadare, który doskonale uchwycił emocje kierujące bohaterami oraz ducha przygody tego wyjątkowego jrpga.
Grandia to gra, która sprawi, że bardzo szybko polubicie bohaterów, dla których podróże i zaspokajanie ciekawości są na pierwszym pierwszym miejscu. To pozycja, którą tworzą nie tylko członkowie drużyny, ale też i inne osoby, które Justin, Sue, Feena i Liete spotkają na swojej drodze i to właśnie one sprawiły, że pokochałem Grandię od pierwszego zagrania.
Tak bardzo przejąłem się ich losem, że końcówkę tej wielkiej przygody grałem zasępiony i zasmucony, pukając się w głowę jak gracze mogą stawiać jedynkę obok dwójki...i wtedy zobaczyłem dwie ostatnie sceny w grze. Mało która gra ma tak piękne zakończenie.
Dziękuję twórcy przygody, która porwała mnie niesłychanie i nie wyobrażam nawet sobie, aby mogło jej zabraknąć w moim zestawieniu.
15.Kingdom Hearts (PS2, Squaresoft, 2002r.)
Od najmłodszych lat uwielbiałem bajki Disneya z Myszką Miki, Donaldem i Goofy'm. W czasie, gdy stawiałem swoje pierwsze kroki w serii Final Fantasy Squaresoft wydał swoje ostatnie ip zanim zszedł ze sceny...niepokonany.
Japończycy po raz ostatni w historii popisali się swoim geniuszem. Stworzyli miks, który nie miał prawa się udać. A jednak hybryda najlepszych bajek Disneya i ich własnej, najwspanialszej 'bajki' zwanej Final Fantasy sprawił, że poczułem się znów jak dziecko.
Sora, jego przyjaciele, z którymi musi się rozstać, a o których nie może zapomnieć na chwilę, bo nie pozwala mu na to serce i niechciany z początku sojusz z Donaldem i Goofy'm szukającymi swojego króla, Myszki Miki, stał się doskonałym pretekstem do spotkania z syrenką Ariel, Piotrusiem Panem, Dzwoneczkiem, Kapitanem Hakiem, Tarzanem, Alicją z Krainy Czarów, Jane, Herculesem, Hadesem oraz...uwaga, uwaga...z żywą i zdrową jak ryba, Aerith, Cloudem, Cidem i innymi bohaterami z serii Final Fantasy.
Budowanie własnych statków kosmicznych i latanie za ich pomocą od jednego świata do drugiego, szukanie dalmatyńczyków, produkcja coraz to lepszych broni w warsztacie z najpotężniejszą Bronią Ultima, niepowtarzalne walki z tytanami, Kurtem Zisą, Upiorem i śmiertelnie niebezpieczny pojedynek z Sephirothem sprawiły, że nie mogłem nie pokochać Kingdom Hearts, tym bardziej, że muzykę doń stworzyła wspaniała Yoko Shomomura, która ma na koncie muzykę w m.in.:
- Street Fighterze II
- Parasite Eve
- Legend of Mana
- Xenoblade Chronicles
- Radiant Historii.
14.Tales of Symphonia HD (PS3, Namco Tales Studio, 2014r.)
W Tales of Symphonię chciałem zagrać już wiele lat temu, gdy tylko pojawiła się na GameCubie i zobaczyłem jej recenzję w Neo Plus. I pewnie dopiąłbym swego, gdyby nie to, że u mnie żadne PS2 nie ostało się nazbyt długo, ale jak grasz w jrpgi po kilkanaście godzin dziennie i w prawie każdym masz wbitych po kilkaset albo i więcej godzin, to oczywistym jest, że laser w konsoli prędzej czy później odmówi posłuszeństwa. Tak też się stało. Miałem do wyboru: albo sprzedać GameCube'a razem z grami (do dziś nie mogę się pogodzić ze sprzedażą The Legend of Zelda Wind Waker + TLoZ: Ocarina of Time) i mieć pieniądze na naprawę konsoli Sony albo na niej nie grać wcale. Wybrałem to drugie rozwiązanie. Nie była to dobra decyzja a jedynie wybór mniejszego zła.
Symphonia wymknęła mi się z rąk. Wtedy uważałem, że na zawsze. W międzyczasie ograłem Tales of Eternię na PSP, która mi się spodobała, bo jak miałaby mi się nie podobać, kiedy na teście uniwersyteckim byłem pytany kiedy miał premierę pierwszy Tekken albo jakim zwierzątkiem jest Mappy?
Jednak dopiero gdy zagrałem w Tales of Vesperię na X360 poczułem magię tej serii. Dziś uważam ją za jrpga znacznie lepszego od Final Fantasy XIII i prawdopodobnie dodałbym ją do tej listy, gdyby nie zdarzyła się pewna rzecz. Namco zapowiedziało remaster wersji Tales of Symphonii z PS2 na PS3. To miał być pierwszy raz gdy wersja tej gry z konsoli Sony opuści granice Japonii.
Tales of Symphonia na GCN kosztowała w chwili zapowiedzi 350-400zł na portalach aukcyjnych, więc gdy tylko dowiedziałem się, że w skład tego remastera wejdą jeszcze dwie gry z serii Tales of, to moja decyzja zakupu była natychmiastowa, tym bardziej, że kosztowało mnie to kilkakrotnie mniej niż wynosił koszt samej Sympbonii na Kostkę.
Z początku wziąłem Syphonię za podróbkę Final Fantasy X pozbawioną własnej tożsamości, wszak tu też pojawia się motyw pielgrzymki, która ma uratować świat. Jednak w miarę rozwoju wypadków dostrzegłem wiele zalet niniejszej produkcji.
Muzyka Motoia Sakuraby w tej odsłonie serii jest po prostu niesłychana. Spokojne, dynamiczne i pełne smutku melodie stanowią najlepszą wizytówkę tego kompozytora. Gra ma też oryginalne japońskie głosy, w tym niesamowitego Fumihiko Tachikiego, znanego fanom anime jako Kenpachi Zaraki z Bleacha oraz graczom jako Odyn z Odin Sphere. W ten sposób odkryłem jedną z ciekawszych rzeczy, o których mało który gracz wie. Okazuje się bowiem, że to nie Kratos z God of War jest pierwszym bohaterem o takim imieniu w grach wideo. Jest nim Kratos Aurion z Tales of Symphonii.
Jasne, że można wziąć Tales of Symphonię za kolejną grę o ratowaniu świata. Ja to wszystko odbieram jednak inaczej. Dla mnie jest to historia, która nawiązuje do okropieństw Drugiej Wojny Światowej, kiedy ludzie byli przetrzymywani w obozach koncentracyjnych tylko ze względu na swoją rasę lub pochodzenie. Co więcej, gra stawia zarzut każdemu człowiekowi, który jest obojętny na ludzką krzywdę. Nie wystarczy powiedzieć o kimś, że jest rasistą, że robi źle itd. Jeśli nie pokonamy negatywnych emocji we własnym sercu, to świat nie ma żadnej przyszłości i dzięki temu przesłaniu musiałem wspomnieć o tej grze, a poza tym rzadko się zdarza spotkać takiego anioła jak ten z Tales of Symphonii, anioła, dla którego zrobiłbym wszystko, byle jeszcze raz usłyszeć jego piękny głos.
13.Dragon Quest VIII: Journey of the Cursed King (PS2, Level-5, 2006r.)
Do Dragon Questa ciągnęło mnie już od pierwszych screenów. Cyborg powiedział mi, że za projekty postaci odpowiada ten sam człowiek co za Dragon Balla, czyli Akira Toriyama. Seria o kosmicznych wojownikach nigdy nie była częścią mojego dzieciństwa. Wychowywałem się na Yattamanie, Gigim, Dajmosie, Tygrysiej Masce, Tsubasie i jego kolegach Wakabayashim, Misakim oraz na innych bajkach z Polonii 1, więc nie był to dla mnie żaden argument przemawiający za zakupem tej produkcji. Było nim co innego. Wystarczył napis Square Enix na okładce.
Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że SE to tylko wydawca a autorami gry są ludzie odpowiedzialni za serię Dark Cloud/Chronicle, czyli Level-5. Nie wiedziałem też tego, że spędzę ze szlamami ponad tysiąc godzin, przechodząc całą grę ze wspomnianym już znajomym. Niby jrpgi są grami dla pojedynczego gracza, jednak po odnalezieniu we Władcy Pierścieni: Trzecia Era opcji pozwalającej dwóm graczom na przechodzenie gry i przejście jej z moimi dwoma znajomymi w kooperacji, co do dziś uważam za największy atut tej produkcji, pomyślałem, że w innym jprgu turowym wystarczy podać komuś pada, gdy jest jego tura i można grać tak samo, a że w DQVIII można zmieniać postać, którą biegamy po ekranie, więc przechodzenie jej z kimś, kogo znałem było czymś wyjątkowym. Zupełnie nie przeszkadzało mi to, że to maniak Toriyamy, który wie, ile razy i w jakim odcinku DBZ Goku puścił bąka. Ja grałem seksowną Jessicą i Yangusem - nieporadnym złodziejaszkiem spod ciemnej gwiazdy, on zaś pokierował niemówiącym głównym bohaterem, który przypominał mu Gohana oraz Angelem, który nie dość, że trochę podobny do Trunksa, to jeszcze był zakonnikiem, hazardzistą i podrywaczem. Była to iście wybuchowa mieszanka. Nie uważam jednak, że to wszystko, co można powiedzieć o tej produkcji. Mamy tu możliwość produkcji nowych przedmiotów za pomocą alchemicznego gara, pływanie statkiem, latanie ptakiem w przestworzach czy szybki bieg na tygrysie szablozębym, arenę, umiejętność przywoływania złapanych w świecie gry potworów, aż pięć gałęzi umiejętności do rozwoju dla każdej postaci, dodatkową miejscówkę z najtrudniejszymi oponentami po skończeniu gry, zbieranie medali rozsianych po całym świecie gry i potwory, które mają genialne przyzwyczajenia. Koty liżą się w walce, trolle przewracają się po zbyt silnym zamachu maczugą a prawdziwą wisienką są i tak bossowie. Co powiecie na ośmiornicę, która odgrywa przed Wami teatrzyk albo na kreta, który tak fałszuje na harfie, że jego podkomendni mają ochotę się zabić lub na przeciwnika, który robi dym, bo ktoś mu nabił guza i nawet nie umie wykrztusić z siebie jak bardzo go to poirytowało, bo sepleni przy każdym wyrazie i ciężko go zrozumieć?
Czemu więc ta gra nie jest wyżej? Dlatego, że bohater nie mówi, dlatego, że bez żadnego opisu tak dobraliśmy z Cyborgiem umiejętności naszej ekipie, że najpotężniejsze smoki padły jak mieliśmy ledwo 59 poziom (spróbujcie pokonać Yiazmata z FFXII lub Omega Weapon z FFVIII na tak marnym poziomie), dlatego, że Yangus to chyba najgorszy złodziej, jakiego widziałem w grze a częstotliwość z jaką wrogowie zostawiają przedmioty woła o pomstę do nieba. Czasem musiałem pokonać jednego przeciwnika ponad tysiąc razy, żeby sprawdzić jakie dwa przedmioty zostawia. Irytowały mnie też receptury w stylu ??? + ??? = ???. Do jasnej cholery, skąd mam wiedzieć jakie przedmioty mam połączyć po czymś takim? Nie podobało mi się też to, że gracz nie ma kontroli nad przywoływanymi potworami oraz żenująca momentami fabuła. Do dziś śmiejemy się z Cyborgiem na samą myśl, że musieliśmy zbierać siedem kryształowych kul oraz to sztuczne przedłużanie gry w nieskończoność z kolejnymi opętywanymi postaciami. Nic to, uniwersum DQ już na zawsze będzie mi się kojarzyć z Toriyamą. Samemu DQVIII udało mi się przejść dopiero na PS3 60GB FAT i absolutnie nie żałuję tego czasu, bo raz przez przypadek złapałem trzy najgorsze szlamy a po wezwaniu ich do walki przeżyłem szok, gdy transformowały się w króla szlamów. Wtedy znalazłem sposób na przejście areny, co najlepiej pokazuje, że nawet przy kolejnym przejściu gra wciąż miała jeszcze jakieś sekrety do zaoferowania.
12.Valkyrie Profile 2: Silmeria (PS2, tri-Ace, 2007r.)
Och, cóż to była za gra. Walkirie, einherjary, Odyn, drzewo Ygggdrasil, Asgard a gdzieś pośród tego mała, bezbronna i nieporadna Alicia, zindoktrynowana przez zbiegłą półboginię Silmerię, no i Hrist, jedna z najpotężniejszych postaci kobiecych w jrpgach, olśniewająco piękna, władcza i nieubłagana. W skrócie: kobieta, dla której zwykli śmiertelnicy znaczą mniej niż kurz na butach.
Kiedyś stwierdziłem, że ta gra nie zasługuje na maksymalną notę, bo ma słabą muzykę. Autorem ścieżki dźwiękowej jest mój ulubieniec Motoi Sakuraba i dziś mam ochotę zapaść się pod ziemię za wygadywanie takich bzdur.
VP2: S to obok Final Fantasy XII jeden z najpiękniejszych jrpgów szóstej generacji. Po zakupie Silmerii wydawało mi się, że zagram w kolejnego jrpga, nie wyróżniającego się niczym na tle innych przedstawicieli omawianego przeze mnie gatunku, tymczasem samo poruszanie się postaci bardzo przypomina to, z czym mieliśmy do czynienia w klasycznych odsłonach Castlevanii. Postać może poruszać się na boki, skakać, unieruchamiać wroga na krótki czas za pomocą wystrzeliwanych z ręki fotonów a nawet wykorzystywać zamrożonych wrogów jako platformy służące do dostania się w trudno dostępne miejsca. Żeby tego było mało, tri-Ace wymyśliło jeden z najciekawszych systemów walki w historii gatunku. W tej grze kierujemy czterema postaciami, które możemy rozdzielić w zależności od sytuacji zaistniałej na polu walki. Aby zaatakować którymś z bohaterów musimy nacisnąć odpowiedni przycisk. Postacie uczą się nowych zdolności, jeśli założymy na nie ekwipunek w ten sposób, że poszczególne jego elementy stworzą wzór danej umiejętności. To jeszcze nic. Chyba najlepszym pomysłem Japończyków są zaklęte kamienie, które znajdujemy w poszczególnych lochach. Jeśli uda nam się je wykupić, to uzyskamy możliwość używania ich w dowolnych lochu. Stwarza to praktycznie nieograniczoną liczbę kombinacji w zależności od tego, czy chcemy zwiększyć siłę naszych ataków, dodać im jakiś żywioł do ataku fizycznego, zwiększyć obronę, osłabić wroga a nawet wpływać na samo środowisko gry, zwiększając liczbę odbitych fotonów lub dodając niewrażliwość na dotknięcie nas przez spotykane potwory. Możemy nawet uczynić naszych bohaterów lekkich jak piórko lub ciężkich jak głaz. Wszystkich kamieni jest ponad sto i poszczególne zdolności można nawet łączyć.
W tytule, w którym krucha i potykająca się o własne nogi Alicia rzuca wyzwanie nordyckim bogom nie zabraknie także czegoś, co uwielbia każdy maniak tego gatunku. Wystarczy zajrzeć do Serafickiej Bramy a znajdziecie tam skarby, o których Wam się nie śniło. Można tam nawet spotkać Dirnę Hamilton, która była prawdziwym utrapieniem wszystkich graczy, którzy mieli do czynienia ze Star Ocean: TtEoT.
11.Xenosaga Episode I: Der Wille zur Macht (PS2, Monolith Soft, 2003r.)
Pierwszy epizod Xenosagi to jeden z najwspanialszych prezentów, jakie kiedykolwiek otrzymałem w życiu. Miałem nigdy nie zagrać w tą grę tylko dlatego, że urodziłem się w Europie i postanowiłem kiedyś, że nigdy nie przerobię PS2.
Zacznijmy jednak od początku. Tetsuya Takahashi założył po odejściu ze Squaresoftu Monolith Soft i postanowił stworzyć to, co nie udało mu się przy okazji Xenogears, czyli wielką kosmiczną sagę jrpg utrzymaną w klimatach science fiction.
Niestety trafił z deszczu pod rynnę, bo tak jak jego poprzedni pracodawca również i Namco nie chciało wydawać jego gier w Europie. Wydali u nas tylko drugi epizod Xenosagi z dołączonym filmikiem opowiadającym prawe w całości wydarzenia z epizodu pierwszego. Przez dziesięć lat od ukończenia drugiej części Xenosagi i po obejrzeniu kilkukrotnie tego filmu czułem się jak człowiek z trzeciego świata, któremu odmawia się prawa do grania w gry takie, jakie chcę. To wielka niesprawiedliwość, gdy ktoś traktuje Twoją rasę jako tą gorszą, tylko ze względu na miejsce urodzenia.
Pikanterii temu wszystkiemu dodawał fakt, że mit rasy panów i nadczłowieka autorstwa Fryderyka Nietzsche jest też podstawą filozoficzną fabuły pierwszej Xenosagi.
Jednak rok temu wydarzyło się coś nieprawdopodobnego i moja koleżanka z Ameryki oddała mi swoje PS2 wraz z dwoma Xenosagami przeznaczonymi tylko na rynek amerykański (Episode I i III), dzięki czemu poznałem na własnej skórze jak wspaniała gra ominęła Europę. Choć spotkacie się z opiniami, że trzecia część Xenosagi jest najlepsza z całej serii, wybrałem pierwszy epizod historii, której podwaliną jest filozofia niemieckiego myśliciela, bo to właśnie ta część oddaje najlepiej jej sens i nie ma tak wielu nielogicznych wydarzeń jak hołubiona trójka. Postanowiłem umieścić na liście pierwszą Xenosagę również ze względu na chyba ostatnią wielką ścieżkę dźwiękową skomponowaną przez Yasunoriego Mitsudę, znanego także ze swojego kunsztu przy okazji Chrono Trigger/Chross i Xenogears. Jednak to tylko kolejne z powodów umieszczenia tego tytułu w tym rankingu. Najważniejszym z nich jest i tak najbardziej zaawansowany android bojowy w przestrzeni kosmicznej, imieniem KOS-MOS, który jest chyba najsilniejszą kobiecą postacią w grach z gatunku jrpg w ogóle. Gwarantuję Wam, że ciężko Wam będzie znaleźć kiedykolwiek tak piękną i opanowaną deus ex machinę.
10.The World Ends With You (NDS, Square Enix + Jupiter, 2008r.)
Niektóre gry mogą powstać jedynie jak na rynku pojawi się konkretny sprzęt. Gdyby TWEWY pojawił się na jakiejś innej konsoli, to straciłby sporo ze swej magii a że zaliczył debiut na konsoli z dwoma ekranami od Nintendo z miejsca stał się czymś wyjątkowym, bo podszedł do sterowania w grze w sposób raczej niespotykany w jrpgach.
W TWEWY wcielamy się w uwielbiającego muzykę odludka imieniem Neku, który zostaje zmuszony do walki o przetrwanie w alternatywnej wersji Shibuyi, czyli w jednej z dzielnic Tokio. Oczywiście mógłby nie brać udziału w tej 'zabawie', ale wtedy zostanie unicestwiony. Zabawa odbywa się parami a ceną za wzięcie w niej udziału jest poświęcenie tego, co jest najbliższe jej uczestnikowi.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że podczas gry kierujemy dwójką bohaterów jednocześnie na dwóch ekranach konsoli. Postacią z góry walczymy za pomocą krzyżaka, natomiast prawdziwe cuda dzieją się na dolnym ekranie, na którym kierujemy Neku. W TWEWY nie walczymy za pomocą jednego przycisku, którym rozkazujemy kierowanej przez nas postaci jak w dziesiątkach innych produkcji z tego gatunku. Jeśli chcemy wytworzyć barierę ochronną wokół młodego protagonisty, to musimy nią wokół niego narysować. Jeśli chcemy cisnąć we wrogie hałasy samochodem, rowerem, motocyklem lub pachołkiem drogowym, to wystarczy, że je złapiemy za pomocą rysika i ciśniemy w ich kierunku. Gdy chcemy by na wrogów spadł deszcz kamieni, poraził ich prąd lub spaliły ich płomienie, to musimy wpierw to wszystko narysować. Mówię Wam, to coś niesłychanego. Wszystko to dzieje się dzięki mocom zawartym w magicznych przypinkach, które przyjdzie nam zbierać w całej grze. Prawdziwy potencjał niektórych z nich odblokujemy dopiero po ich awansie na najwyższy poziom lub transformacji w inną przypinkę. Owe przypinki rozwijamy walcząc ...albo nie włączając konsoli całymi dniami. Jasne, że wzorem innych jrpgów zdobywamy doświadczenie i nasi bohaterowie awansują na coraz wyższy poziom, ale pomysłowi Japończycy tak wymyślili swój tytuł, że do zdobycia wielu unikatowym przypinek gracz musi walczyć na jak najniższym poziomie a najlepiej niech walczy na pierwszym poziomie. Bezsens, co nie? Niekoniecznie, bo bohaterowie mogą rozwijać swoje atrybuty także podczas jedzenia i tutaj pojawia się kolejny fachowy patent z TWEWY, bo nie możemy jeść w nieskończoność. Owoc współpracy Jupitera i Square Enix podchodzi do procesu jedzenia w sposób naturalny, więc jak nasze postacie się najedzą to musimy czekać do kolejnego dnia aż ich żołądki znów będą puste. Za pancerz w grze robią zwykłe ciuchy, które młodzież może kupić w sklepach i co najlepsze, jeśli nosimy stroje popularne w danym obszarze, to otrzymujemy z tego tytułu potężne gratyfikacje pomagające w dalszej grze.
Cała gra przypomina swym wyglądem jedno wielkie grafitti narysowane przez Tetsuyę Nomurę (projektant postaci w seriach Final Fantasy i Kingdom Hearts). Otoczkę całej gry spinają świetne, śpiewane kawałki.
9.Shin Megami Tensei: Persona 3 FES (PS2, Atlus, 2008r.)
Ludzie twierdzą, że po zagraniu w Personę 4 nie warto wracać do trzeciej odsłony serii m.in. ze względu na archaizmy w samej rozgrywce, bo przecież nie kierujemy tam nawet całą naszą drużyną a jedynie wydajemy im rozkazy w oparciu o wcześniej przygotowaną taktykę. Słyszałem nawet, że ktoś, kto zagra najpierw w czwórkę a potem w trójkę nigdy nie polubi bardziej tej drugiej pozycji. Jestem zaprzeczeniem obu tych tez.
Trzecia Persona wywarła na mnie znacznie mocniejsze wrażenie niż czwarta część najbardziej znanego cyklu Atlusa, bo ma cięższy klimat, bo żeby przywołać personę trzeba sobie najpierw strzelić w głowę, a co za tym idzie, do zdobycia prawdziwej siły wymagana jest utrata części swojego jestestwa, bo poruszyła mnie do łez, a także przez to, że mrok, który w niej panuje bliższy jest Shin Megami Tensei III: Lucifer's Call a trzeba Wam wiedzieć, że Persony są jedynie spin offami głównego nurtu Shin Megami Tensei. To, że stały się od niego popularniejsze to już inna para kaloszy.
Grafika w Personie 3 to obok niemego protagonisty ewidentnie najsłabszy element całej gry, który z jednej strony mocno raził w oczy już w czasach PS2, a z drugiej strony jest bardzo dobrze ukryty za świetnymi projektami postaci i person autorstwa Shigenoriego Seojimy.
W Personie 3 mocno spodobała mi się muzyka Shojiego Meguro, który chyba jako jeden z niewielu potrafi zagrać lepiej na gitarze od Motoia Sakuraby. O ile jego kompozycje muzyczne z czwórki nastawione są do tego, aby zagrzać gracza do walki albo uwieść niepowtarzalnym pięknem wykreowanego świata, tak muzyka z trójki pełna jest tęsknoty za czymś nieuchwytnym, co już nigdy do nas nie wróci. To za sprawą Persony 3 pierwszy raz od zagrania w Final Fantasy VIII naprawdę zatęskniłem za szkołą, za nauką, za przyjaciółmi a nawet za swoją szkolną miłością. Jeśli i Wy przeżyliście jakieś piękne chwile w czasach swojej edukacji, kiedy życie młodych ludzi jest o wiele prostsze, to Persona 3 może przypaść Wam do gustu, tym bardziej, że sojusznicy, którzy udzielają graczom pomocy to nie tylko stwory wymyślone na potrzeby uniwersum SMT. W ich szeregach znajdziemy także najważniejsze bóstwa azjatyckie i europejskie. W ten sposób gra, która polega na tworzeniu więzi sama stworzyła nierozerwalną więź z graczami z zachodu poprzez swoje rozliczne odniesienia do kultury na naszym kontynencie i jest dla mnie pierwszą serią jrpg z postaciami, fabułą i muzyką, która jako jedyna od czasu Final Fantasy ma szansę stać się najlepszą w swoim gatunku i zasiąść na tronie jrpg zwolnionym dawno temu przez najwspanialszą kwadratową serię.
Jrpg Atlusa, poza wątkiem głównym oferuje także możliwość wykonania aż stu misji pobocznych, łączenie zdobywanych person w inne, jeszcze silniejsze oraz coś, czego nie oferował żaden tytuł z serii Final Fantasy, czyli na podrywanie koleżanek z naszej drużyny (lub szkoły, jeśli żadna dziewczyna z naszej ekipy nam się nie spodoba) oraz na zacieśnianie koleżeńskich stosunków z kumplami. Niby te elementy nie są wymagane do przejścia gry, ale wszystko to nadaje wyjątkowości produkcji Atlusa.
Persona 3 w wersji FES posiada też dodatek The Answer, który niestety całkowicie niweczy piękne zakończenie tej ponurej historii, w której doba ma 25 a nie 24 godziny, nieświadomi tego faktu śmiertelnicy trzymani są w trumnach podczas tej mrocznej godziny a zadaniem bohaterów jest rozwikłanie zagadki czemu się tak dzieje. Ów dodatek nie posiada nawet kompendium person, możliwości swobodnego poruszania się po mieście, misji dodatkowych i zmusił mnie do patrzenia jak cierpi Aigis, czego nigdy Atlusowi nie wybaczę, bo o ile KOS-MOS z Xenosagi jest dla mnie najpotężniejszym androidem w światach jrpg, tak Aigis jest najbardziej ludzkim z nich, która swoje człowieczeństwo odkryła w najgorszy możliwy sposób.
8.Demon's Souls (PS3, From Software, 2009r.)
Pierwsza gra z Japonii na siódmej generacji konsol, która sprawiła, że znów uwierzyłem w japońskich developerów. Ciężki klimat dark fantasy, mechanika gry czerpiąca garściami ze świetnego Diablo II, ale też dodająca sporo od Hidetaki Miyazakiego, którego niejeden gracz uważa dziś za guru branży to jej elementy rozpoznawcze.
Demon's Souls to kij włożony w mrowisko samograjów, jakim stała się poprzednia generacja, w której najłatwiej o pieniądze było wtedy, gdy robiło się gry dla każdego. Tymczasem Japończycy stworzyli dungeon crawlera, w którym sama historia jest gdzieś na drugim planie, zupełnie jak muzyka, która pojawia się właściwie tylko podczas starć z bossami, zaś wszystko jest podporządkowane klimatowi powolnego rozkładu świata oraz bezkompromisowemu poziomowi trudności, który nie pozwala na głupie szarże w grupy wrogów i na bezmyślność.
Jasne, że można spróbować przejść prekursora serii souls w pojedynkę i co bardziej wytrwałym graczom to się uda, jednak pomaganie innym graczom w ich wędrówce, czekanie samemu na pomoc albo mordowanie innych łowców dusz lub granie jako boss, to coś czego nigdy nie zapomnę, to coś co sprawiło, że jedną z największych niespodzianek siódmej generacji przeszedłem 13 razy, wbiłem w niej 2 platyny i spędziłem z nią ponad 800 godzin i w zasadzie wciąż mi mało.
Odrażająca i pełna niebezpieczeństw Boletaria stała się moim drugim domem, walki z potężnymi rycerzami i kościotrupami codziennością a interesy ze spotykanymi w grze handlarzami oraz częste wizyty u kapłanki opiekującej się Nexusem odpoczynkiem niosącym ze sobą chwile wytchnienia od ciągłych porażek i śmierci.
Demon's Souls przypomniał mi, że bez pracy nad sobą nie da się nic osiągnąć. Nie wolno poddawać się po licznych niepowodzeniach. Liczą się dobre intencje, pozytywne nastawienie, gruntowne przemyślenie swoich błędów i próbowanie aż do skutku.
7.Xenoblade Chronicles (Wii, Monolith Soft, 2011r.)
Xenoblade Chronicles to dowód na to, że odejście Tetsuyi Takahashiego ze Squaresoftu za to jak go potraktowano przy okazji produkcji Xenogears było jego najlepszą decyzją w życiu. Oto bowiem na konsoli uważanej za siedlisko casualizmu pojawił się tytuł, który łączył w sobie wszystko to, za co kochałem japońskie gry. Świat gry stanowią dwa prastare kolosy, co jest odniesieniem do nieśmiertelnego Shadow of the Colossus. Tereny, po których przyjdzie poruszać się graczowi są ogromne, co nasuwa skojarzenia z Final Fantasy XII a sojuszników, z którymi przyjdzie nam zwiedzać dwa gigantyczne olbrzymy możemy lepiej poznać, dowiadując się od nich ich najskrytszych sekretów, co jest ukłonem w kierunku Persony 3 i 4. Możliwe też były nawiązywanie więzi z okolicznymi osadami. Jeśli dodam do tego, że muzykę do XC skomponowała uwielbiana przeze mnie Yoko Shimomura (choć piorunujące wrażenie zrobiły też na mnie pełne tęsknoty i smutku kawałki Manami Kiyoty) a za scenariusz odpowiadał wspomniany Takahashi, to powstał tytuł, który ośmieszył w pojedynkę cały mizerny dorobek Square Enix z siódmej generacji.
Dla Xenoblade'a kupiłem Wii i już po pierwszym uruchomieniu tytułu i przesłuchaniu muzyki z ekranu tytułowego gry miałem łzy w oczach, bo zacząłem przeczuwać, że zagram zaraz w jrpga, którego nie mogłem się doczekać od czasów PS2, jrpga, po którym już nic nigdy nie będzie takie samo.
Z początku olbrzymi świat Xeno mnie przytłoczył i od sierpnia 2011r., kiedy zakupiłem grę Monbolith Softu, do 2013r. spędziłem z nim raptem 30 godzin. Mało, co nie? Tyle, że pewnego ranka, trzy lata temu, powiedziałem sobie: Kwadrat, nie ośmieszaj się. Kończ w końcu XC.
Trzy miesiące potem, gdy kończyłem kolejną historię genialnego japońskiego scenarzysty, miałem już 230 godzin na liczniku a w sercu radość, bo Takahashi stworzył opowieść, której nie powstydziłoby się nawet Xenogears.
Dla mnie Xenoblade zaczął się dopiero po 120 godzinach, kiedy przeżyłem jeden z największych szoków fabularnych w grach w ogóle. To coś, co potrafi zrobić niewielu, a ten niechciany kiedyś w Squaresofcie człowiek powtórzył niemożliwe po prawie piętnastu latach swojego życia.
6.Vagrant Story (PSone, Squaresoft, 2000r.)
Na pozycji szóstej umieściłem Vagrant Story, który podobnie jak Demon's Souls jest świetnym dungeon crawlerem ale ma również coś, czego żadna gra od Miyazakiego mieć nigdy nie będzie, czyli piekielnie dobry i wciągający scenariusz, którego ukrytego sensu nie trzeba wcale szukać w opisach przedmiotów lub w jakichś wikipediach. Wystarczy zobaczyć pierwszą rozmowę Ashleya i Sydneya i już wiadomo, że to jest to. O ile z bezosobowymi przeciwnikami z gier From Software ciężko się zżyć, bo nie posiadają daru mówienia, mają tylko jakiś zestaw ciosów, który po gruntownym poznaniu staje się banalny, tak tu protagonista ma do czynienia z wrogiem, który zna jego największe sekrety i występuje w roli jego sędziego, co w graczu może budzić lęk. Zresztą całe Lea Monde to kraina, w której cienie przeszłości nękają każdego odwiedzającego. Śmierć jest tu na wyciągnięcie ręki. To co ma być rutynową misją dla opanowanego riskbrakera szybko staje się podróżą w głąb jego duszy i walką o spokój, który nie jest mu przeznaczony. Temu wszystkiemu idealnie współgra muzyka Hitoshiego Sakimoto. Chciałbym napisać, że to niepowtarzalne melodie, których już nigdy nie usłyszycie w żadnej grze, ale w Final Fantasy XII oraz w Valkyria Chronicles czuć jeszcze jego kompozytorski sznyt.
Jest jednak coś niepokojącego w muzyce z miejsca akcji Vagrant Story. Jest to niepokój, który czułem przy pierwszych odsłonach Resident Evil. Nie wiem czy jest to podyktowane osamotnieniem Ashleya w nieznanej mu okolicy? Wiem natomiast to, że jest to ten sam klimat grozy. Wystarczy znaleźć Sanctum i Catacombs na mojej playliście (pozycja 101 i 104), żeby przekonać się na własne uszy, że nie jestem gołosłowny. Coś pięknego. Tak przytłaczającego klimatu ciężko szukać w dzisiejszych grach z gatunku jrpg.
Nie tylko klimat, muzyka i gotycki setting Lae Monde są plusami historii umiejscowionej w świecie Ivalice. Zaliczyłbym do nich także wysoki poziom trudności, który bez przerwy zmusza gracza do pracowania nad własnym wyczuciem czasu. Później chyba tylko dwa razy w historii jrpg za sprawą Shadow Hearts i gier z rodziny Souls zostaliśmy wystawieni na tak ciężką próbę. Nie ma to jak oberwać od bossa ciosem, który zabija, bo nie wcisnęliśmy przycisku odpowiedzialnego za blok w odpowiedniej chwili.
W tej niezwykłej podróży w przeszłość Valendiańskiego Rycerza Pokoju znajdziemy także dosyć ciekawy system tworzenia ekwipunku, powalczymy różnego rodzajem orężem, do którego są przyporządkowane konkretne umiejętności a nawet pogłówkujemy przy zagadkach logiczno-zręcznościowych związanych z ruchomymi platformami i klockami. Wszystko po to, aby odkryć prawdę o wydarzeniach z gry a gwarantuję, że jest ona bardzo zaskakująca.
5.Chrono Trigger (PSone, Squaresoft, 2001r.)
Wybór między Chrono Cross a Chrono Trigger był jednym z najtrudniejszych wyborów, jakich musiałem dokonać w tym zestawieniu. Jeśli o mnie chodzi, to serię Chrono uważam za najlepszą w historii Squaresoftu, lepszą nawet od samego Final Fantasy, gdyż nie udało się jej zniszczyć Square Enix, tak jak mają w zwyczaju robić z najlepszymi markami kwadratowych.
Chrono Trigger znalazł się na mojej liście, bo w gruncie rzeczy stałem się fanbojem projektów postaci i potworów autorstwa Akiry Taoriyamy po spędzeniu ponad tysiąca godzin z Dragon Questem VIII i cieszę się, że narysował on bohaterów do tak wspaniałej produkcji. Są to postacie, które możemy podziwiać na świetnych filmikach dodanych do wersji gry z PSone.
Choć gra debiutowała na SNESie ponad dwadzieścia lat temu, to pozycje, które w taki sposób opowiadają o podróżach w czasie można policzyć na palcach jednej ręki.
W pierwszej części trylogii (potem była jeszcze niewydana poza Japonią visual novel Radical Dreamers i jego bezpośrednia kontynuacja, Chrono Cross) pojawia się znacznie mniej bohaterów niż w CC, ale dzięki temu łatwiej się z nimi zżyć a tytuł ma swoją własną tożsamość. Grając w CC czułem się jakbym grał w półSuikodena i choć jest tam plejada znakomitych postaci, to mi wystarczy w zupełności jedna Żaba.
Samo podróżowanie po różnych epokach też wypada znacznie lepiej w Chrono Trigger, bo gracz ma o wiele bardziej rozpiętą linię czasu, po której może swobodnie się poruszać.
Jako człowiek wychowany na takich grach jak Super Mario Bros., Contra i dziesiątkach innych ośmiobitowych klasyków muzykę z tamtych czasów wyssałem z mlekiem matki, dlatego ten szesnastobitowy vibe z CT, za którego odpowiada Yasunori Mitsuda i Nobuo Uematsu uważam za jedną z najlepszych kolaboracji w historii gatunku jrpg.
Bardzo spodobał mi się także ostatni filmik w grze, to, że potwory widać zanim nas zaatakują, opcjonalni bossowie oraz to, że ten klasyk ma więcej niż jedno zakończenie.
4.Xenogears (PSone, Squaresoft, 1998r.)
Xenogears miał być heksalogią, ale nigdy do tego nie doszło. Dla Squaresoftu najważniejszym priorytetem zawsze była seria Final Fantasy. Podczas produkcji niniejszego tytułu zignorowano potrzeby Tetsuyi Takahashiego, który projektował kiedyś bohaterów do FFV i FFVI, co odbiło się niezbyt dobrze na drugiej płycie z grą. Sam tytuł nie był też zbyt okazały pod względem grafiki. Wszystko to ma jednak niewielkie znaczenie, bo gdy pierwszy raz dorwałem tego jrpga w swoje ręce w 2011r. to grałem, grałem i grałem, aż go nie przeszedłem, a kiedy go przeszedłem stwierdziłem: Żadna gra z serii Final Fantasy nie ma scenariusza na takim poziomie jak Xenogears. Powiedziałem to jako totalny maniak najważniejszej kwadratowej serii. Dziś powiem więcej, bo mam za sobą jeszcze Xenoblade Chronicles i trylogię Xenosaga. Uważam, że Xenogeras ma najlepszą fabułę ze wszystkich jrpgów, w jakie kiedykolwiek grałem...i zagram a Tetsuya Takahashi, którego nikt u kwadratowych nie doceniał jest najlepszym scenarzystą w historii tej nieistniejącej już firmy. Nie jest to kolejna prosta historyjka, którą szybko się zapomina. Piętnuje się w niej fanatyzm religijny, wiarę jako środek do manipulacji tłumem i nieludzkie badania genetyczne, ale z drugiej strony jest to opowieść pełna nadziei na lepsze jutro, która ukazuje jak piękna potrafi być miłość. Bohaterowie Xenogears potrafią nieraz zaskoczyć, potrafią kochać tak, że gdy następuje rozłąka dwóch kochających się osób, to jest Ci z tego powodu smutno, a gdy znów się spotykają, to masz łzy w oczach.
Choć jestem rozczarowany faktem, że Xenogears oficjalnie nie pojawił się nigdy na naszym kontynencie, to jakby spojrzeć na to z innej perspektywy, to jest to tak mało znana gra, że nigdy nie natrafiłem na żadne poważniejsze spoilery z nią związane, co więcej, jestem osobą mało domyślną, która nie zwracała uwagi na wiele kluczowych scen w świetnie przygotowanych filmikach do tego kwadratowego klasyka, więc kiedy razem z Feiem poznałem odpowiedź na pytanie, które zawsze go trapiło, to zbierałem szczękę z ziemi, której do dziś nie mam ochoty podnosić. Tylko przy dwóch grach w swoim życiu byłem tak zaskoczony. Jedną z nich jest Knights of the Old Republic od BioWare a drugą jest inne dzieło Takahashiego, czyli opisywane wcześniej Xenoblade Chronicles.
Poza walką naziemną Xenogears pozwala graczowi usiąść też za sterami potężnych mechów zwanych Xenogears. Można je tuningować i są one nieocenione w walkach z potężnymi oponentami. W grze bardzo dobrze oddano różnicę w potencjale bojowym między tymi maszynami a zwykłymi ludźmi. W nietypowy sposób rozwiązano też walkę wręcz, bo zamiast walczyć jednym przyciskiem, to bohaterowie uczą się coraz to nowych zdolności a ich używanie przypomina proste kombinacje ciosów znane z bijatyk.
3.Parasite Eve (PSone, Squaresoft, 1998r.)
Nigdy nie zapomnę swojej pierwszej gry Squaresoftu i mojej pierwszej kwadratowej miłości, czyli nowojorskiej policjantki Ayi Brei.
W Parasite Eve zagrałem kiedyś, bo słyszałem, że jest to gra bardzo podobna do Resident Evil. Niby tak, ale minęło około piętnaście lat od mojej pierwszej randki z Ayą w operze Carnegie Hall a ja do dziś pamiętam jej czarną sukienkę z wycięciem z boku i tą determinację w pościgu za Ewą, która chciała zniszczyć całą ludzkość za pomocą mitochondriów.
Dziś wiem znacznie więcej o gatunku jrpg, więc uważam PE za mikst survival horroru, jrpga i strzelaniny turowej z możliwością rozwijania pancerzy i broni wedle własnych upodobań. Żeby tego było mało, projektantem postaci w tym tytule jest Tetsuya Nomura.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie fakt, że była to także moja pierwsza gra, w której można zwiedzać prawdziwe miejsca z Nowego Jorku (m.in Chrysler Building, Cenrtal Park, Statua Wolności itd.), więc podczas gry czułem się trochę jak turysta.
Jednak największe wrażenie do dziś robi na mnie ścieżka dźwiękowa skomponowana przez Yoko Shimomurę. Na przestrzeni lat stała się ona jedną z moich ulubionych kompozytorek. Co w niej takiego wyjątkowego? Ano to, że większość muzyki z jrpgów to patetyczne kawałki mające na celu podnieść rangę jakiegoś wydarzenia, zagrzać nas do walki, wpędzić w melancholię lub wzruszyć do łez, natomiast ona zrobiła coś niesamowitego. Jestem pewien, że widziała kiedyś występ Celes w operze w FFVI. Tam to był jedynie fragment gry, natomiast w Parasite Eve sceną operową jest jedna z najbardziej znanych amerykańskich metropolii a aktorkami, które pokazują na co je stać jest Aya i Ewa. Kompozycje Shimomury mają wywołać w graczu niepokój, ale też i zdziwienie, bo nikt przed nią nie wpadł na pomysł, żeby połączyć muzykę operową z bardzo intensywnym brzmieniem elektronicznym, tworząc jedyną w swoim rodzaju techno-operę.
Wiele słyszałem muzyki w swoim życiu, ale czegoś takiego do dziś nikt nie jest w stanie powtórzyć. Zdradzę Wam pewien sekret. Nawet najlepsza randka nigdy nie uda się bez odpowiedniej atmosfery a ta była jedyna w swoim rodzaju, zupełnie nie pasująca do dziesiątek ckliwych historyjek o ratowaniu świata, z którymi miałem do czynienia po moim pierwszym spotkaniu z Ayą.
Hej, zapomniałem Wam powiedzieć, że ta lista to także lista moich ulubionych kompozytorów, przynajmniej jeśli idzie o Squaresoft.
2.Skies of Arcadia (DC, Overworks, 2001r.)
Skies of Arcadia to najlepszy jrpg, w jakiego kiedykolwiek zagrałem. Uwielbiam pirackie klimaty. Piraci z Karaibów, One Piece, Monkey Island, Final Fantasy XII itd. Nieważne jakie medium, i tak miałem zawsze uczucie, że pirackie historie są stworzone specjalnie dla mnie. Latanie statkiem po niebie Arcadii razem z Vyse, Aiką oraz Finą i zabawa w odkrywców, którzy zmieniają świat była jak spełnienie moich najskrytszych dziecięcych marzeń. Uwielbiałem w to grać na Dreamcaście.
No dobra, skoro to najlepszy jrpg, w jakiego grałem to czemu u licha zajmuje tylko drugą pozycję? Tak zadecydowało moje życie. Ponad 15 lat temu nie miałem pieniędzy na oryginalne gry. Byłem zwykłym złodziejem, który sam wbijał gwoździe do trumny ostatniej konsoli Segi. Jestem tym, przez którego Yu Suzuki nie skończył Shenmue a wiele wspaniałych produkcji Segi umarło razem z makaronem. Nie to jest jednak najgorsze. Najgorsze jest to, że wersja Skies of Arcadii, którą kupiłem od pirata nie była nagrana do końca, a więc nigdy nie poznałem finału tej historii. Gdybym miał rzec o tej sytuacji bardziej obrazowo, to powiedziałbym, że Skies of Arcadia jest niczym nie wyznana nigdy miłość do bratniej duszy. Zawsze czekamy na kogoś takiego, a kiedy już nadejdzie ta chwila, to nie potrafimy wyznać swoich uczuć i tracimy naszą szansę bezpowrotnie. Życie toczy się dalej. Kończymy szkołę, znajdujemy pracę, zakładamy rodzinę, mamy dzieci lub dożywamy podeszłego wieku w samotności. Mija wiele lat od naszej niewykorzystanej chwili, ale wciąż pamiętamy tą jedyną osobę.
Nie skończyłem Skies of Arcadii 15 lat temu nie dlatego, że nie chciałem. Byłem na to zbyt biedny i to nie ja o tym zadecydowałem. Minęło aż 10 lat, gdy w moje rodzinne progi zawitał ponownie Dreamcast. Kupiłem go, bo chciałem choć raz potrzymać w rękach prawdziwe Shenmue a nie jego atrapę wypaloną przy użyciu komputera. To była poruszająca chwila. Wtedy przypomniało mi się, że nie skończyłem kiedyś paru tytułów na DC, bo były pirackimi wersjami gry, które nie były nagrane do końca. Wtedy przypomniało mi się, że grałem kiedyś w Skies of Arcadię, czyli w tytuł, z którym miałem niezałatwione sprawy. Nie miałem oporów. Odważyłem się na szalony krok i zapłaciłem więcej za grę niż dałem za konsolę. Byłem przerażony moim wybrykiem. Dać tyle pieniędzy za starocia? Jednak, gdy zacząłem grać wszystkie piękne wspomnienia ożyły na nowo. To była moja ostatnia szansa, aby przechytrzyć życie, które nie pozwoliło mi kiedyś dokończyć tej wspaniałej przygody. Wszystko straciło znaczenie, bo gdy udało mi się dojść do feralnego momentu, przy którym zawsze wyskakiwał czarny obraz, tym razem grałem dalej.
Jaką ta gra ma piękną muzykę. Jak wspaniale było zobaczyć Yafutomę pierwszy raz na oczy. Zróbcie tak kiedyś. Z tym uczuciem najsłodszej nostalgii nic nie może się równać Okazuje się, że moje serce nigdy nie zapomniało o Skies of Arcadii nawet na sekundę, choć moje życie zaszło bardzo daleko od naszego pierwszego spotkania.
1.Final Fantasy X (PS2, Squaresoft, 2002r.)
No i stało się. Oto i on, najważniejszy jrpg mojego życia. Nie jest to najlepsza odsłona z serii Final Fantasy, ani najlepszy jrpg Squaresoftu, ani też najlepszy jrpg w jakiego grałem, a jednak to Dziesiątka stała się dwanaście lat temu grą mojego życia i mam zamiar teraz opowiedzieć Wam dlaczego jest tak a nie inaczej.
Dzięki FFX odkryłem serię swojego życia, Final Fantasy. Od tamtej pory skończyłem już szesnaście gier z tego cyklu i nawet po pięcioletniej separacji z serią wciąż chcę od niej więcej. Dzięki ostatniemu Finalowi w historii kwadratowych pokochałem też jrpgi, bo po jakimś czasie samo Final Fantasy przestało mi po prostu wystarczać. Sięgnąłem po tytuły tri-Ace, Level-5, Atlusa, ale nawet i one po jakimś czasie stały się niewystarczające. Gdy japońskie jprgi obniżyły loty podczas siódmej generacji to udałem się w przeszłość i teraz możecie sprawdzić jak bardzo kwadratowy się stałem. Gdy jrpgi przestały mi wystarczać, to sięgnąłem nawet po rpgi zachodnie.
Czy w takim układzie jakaś inna produkcja może być dla mnie ważniejsza? Nie, nie i jeszcze raz nie. Zagrać w pierwszą grę z serii Final Fantasy, usłyszeć pierwszy raz melodie skomponowane przez Nobuo Uematsu, ujrzeć pierwszy raz przywołanie aeona i jego ataki, wykonać pierwszy raz overdrive'a, zadać 99999 punktów obrażeń, zrobić najlepsze pancerze i bronie w grze, zawalczyć z mrocznymi aeonami i przeżyć pielgrzymkę Yuny i jej ochroniarzy do samego końca to coś, o czym nie zapomnę do końca życia. Niby jest to kolejna gra o ratowaniu świata, ale kto z nas nie lubił odpocząć od tego całego zgiełku Spiry grając w blitzballa? No i te rendery. Cóż to było za przeżycie. Z żadnym innym tytułem nie spędziłem tyle czasu co z Final Fantasy X (zdrowo ponad 2000 godzin) i nawet nie mam zamiaru tego pobić. Najfajniejsze w tym wszystkich było chyba jednak tłumaczenie tej gry na żywo Cyborgowi. Niby nic takiego, bo dziś zostałbym wyśmiany, że mógłbym w tym czasie pograć w coś innego. Pomogłem mu, gdy nie posiadał własnej konsoli a on wiele razy pomagał mi w życiu kiedy sam nie miałem lekko. Naprawdę myślicie, że dla mnie jest ważne, że są lepsze jrpgi? Jak sobie przypomnę, że przeszliśmy kiedyś tą grę w kooperacji i świetnie się bawiliśmy przez ponad dwieście godzin, to dochodzę do wniosku, że jrpgi są najlepsze, gdy gramy w nie z innymi graczami.
Dzięki FFX stałem się też kolekcjonerem gier, bo kiedyś sprzedałem Dziesiątkę, a gdy jakiś czas potem zobaczyłem z niej na Hyperze, to doszedłem do wniosku, że są gry, których sprzedawać nie wolno, a biorąc pod uwagę, że nie każdy dobry tytuł otrzymuje swój remaster, to uważam. że postąpiłem słusznie.
Jeśli tu jeszcze jesteście, to proponuję Wam na koniec dwie poniższe playlisty, które są skrótem mojej dwunastoletniej jrpgowej pielgrzymki. Dobrze pisało mi się przy nich tego bloga a i powspominać miałem przy nich co. To tyle ode mnie.