W co gracie w weekend? #163
Nie cierpię pożegnań, ale jak trzeba to trzeba. W ten weekend żegnam się powoli z Final Fantasy VI, więc będzie to jedyna gra, w jaką będę grał w najbliższych dniach. [Wpis zawiera spoilery.]
Final Fantasy VI (PSone, Squaresoft, 2002r.)
Gdy gracz ma kilkanaście lub dwadzieścia parę lat na karku, to nie zwraca jeszcze uwagi na ogrywane gry. Gra w to co sprawia mu frajdę.
Wiem, bo czas spędzony z PS2 wspominam najmilej z całego swojego życia z grami, ale gdy masz coraz więcej lat na karku, pracę i inne obowiązki a zamiast jednej najwspanialszej konsoli ponad dziesięć urządzeń do gier i ponad sto gier do skończenia, to czasem nie wiadomo za co się zabrać. Gdy dochodzisz do takiego wieku jak ManoWar 74, RetroBorsuk (szkoda, że nie pokłócimy się już więcej o The Last of Us) lub nawet ja, to coraz mniej myślisz o grach jako o przyjemności. Przeraża Cię liczba gier, które masz ochotę przejść. Dociera do Ciebie, że każdego dnia masz coraz mniej czasu na realizację swoich postanowień. Wreszcie dochodzisz do punktu, w którym musisz wybrać. Wybór jest prosty: albo grasz we wszystko i nie kończysz nic albo rzucasz wszystko i zabierasz się za grę, której ukończenie jest Twoim priorytetem a nawet powinnością.
Wybrałem to drugie. Mam już ponad dziewięćdziesiąt godzin na liczniku w Final Fantasy VI i mógłbym już skończyć tego turowego jrpga, ale po rozmowie z Dajznerem postanowiłem tego nie robić. Gdybym tak zrobił, to popełniłbym błąd, który on popełnił, grając w Szóstkę pierwszy raz, czyli nie dbając o nic pognałbym do ostatniego bossa, zbił go na kwaśne jabłko a potem bym żył ze świadomością, że zginęła większość moich towarzyszy...a przecież mogłem ich uratować.
Cida już co prawda nie uratuję, ale znałem go zbyt krótko, żeby przejąć się jego tragicznym końcem.
Dopiero, gdy zobaczyłem Celes wdrapującą się na górę, która chciała ze sobą skończyć, bo po kataklizmie, który spadł niespodziewanie na ziemię i zniszczył ją praktycznie doszczętnie, umarł jej dziadek, a więc ostatnia bliska jej osoba, to miałem strach w oczach. Nie pogodziłbym się nigdy z jej stratą. Wydawało mi się, że widzę ją ostatni raz, i że już nikt nigdy nie usłyszy jej śpiewu. Locke dotrzymał jednak obietnicy. A skoro on ją uratował, co prawda tylko pośrednio, ale fakt pozostaje faktem, to pojawiła się nadzieja, że gdzieś tam na świecie są jeszcze i inni żyjący ludzie. Może świata nie czeka nicość poprzedzona powolnym umieraniem tego wszystkiego co żyje?
Nie wiem czy odnajdę wszystkich członków mojej drużyny, ale teraz, w przededniu ostatecznego starcia w grze, doszedłem do momentu, który najbardziej kocham w serii Final Fantasy. To moment, w którym mógłbym rzucić wszystko i pójść rozprawić się z Kefką, ale po co? Gdybym tak zrobił, to odebrałbym sobie wiele radości z dalszej gry. Przecież Japończycy ukryli przede mną tyle sekretów a ja uwielbiam je odkrywać. Zazwyczaj nie potrafię odkryć wszystkiego w grach z cyklu Final Fantasy, bo bez opisów nie da się tego po prostu zrobić, ale największą frajdę zawsze sprawiało mi szukanie skarbów na własną rękę i od kiedy skończyłem pierwszą grę z tej serii dwanaście lat temu, nic nie zmieniło się w tej kwestii. Jestem szalenie podekscytowany, że zbliża się chwila, na którą czekam już przeszło pięć lat, czyli ukończenie kolejnego, tym razem szesnastego, tytułu z jednej z najdłuższych serii gier w branży elektronicznej rozrywki.
Ten blog jest moim pożegnaniem z tym znakomitym klasykiem i jestem coraz smutniejszy, że koniec mojej wielkiej przygody jest już coraz bliżej. Nie mogę się z tym pogodzić. Nigdy tego nie zaakceptuję. Bawiłem się z Szóstką tak dobrze, że moje pożegnanie musi wyglądać mniej więcej tak jak na filmiku załączonym poniżej.
Niech to będzie pożegnanie pełne łez i śmiechu, bo nie spodziewałem się zbyt wiele po Szóstce, a teraz wiem, że nie zapomnę nigdy Ultrosa, który był jak najwspanialszy przyjaciel. Gdybym poszedł teraz do Kefki, to nie zobaczyłbym nawet tego, że ta prześmieszna ośmiornica przeżyła zagładę świata, że ma się dobrze, i że pracuje jako recepcjonista w koloseum w celu spłaty swoich długów, co powinno mu zająć jakieś sto lat. Hahahaha.
Gdybym skończył teraz jrpga Squaresoftu, to nie poznałbym historii Locke'a do końca. Nie zawalczyłbym ze smokami, które wylazły ze swoich nor i stanowią niebezpieczeństwo dla każdego, kto spotka je na swojej drodze.
Gdybym skończył teraz Final Fantasy VI, to nie dokończyłbym swojej pogoni za Doom Gaze'em, ani nigdy nie przyłączyłbym Moga do drużyny i nie zobaczyłbym tego jak tańczy.
Zawsze chciałem mieć drugą po chocobo, największą maskotkę serii w drużynie. Teraz, dwadzieścia dwa lata po premierze wersji SNESowej i po spędzeniu tysięcy godziny z całą masą gier z tej serii moje marzenie się spełniło. Bardzo podoba mi się sposób uczenia się nowych tańców przez Moga. Przypomina mi to trochę geomantę z Final Fantasy III, którego zdolności bitewne były uzależnione od otoczenia, w którym aktualnie się znajduje. Mog uczy się nowych zdolności samoczynnie, ale trzeba go najpierw zabrać do jakiegoś miasta, na pustynię lub w teren skąpany w śniegu. Dopiero wtedy nauczy się nowych sztuczek.
Jestem też pełen podziwu dla twórców, bo w innych częściach serii liczba przywołańców przekracza zazwyczaj dziesięć, natomiast tutaj można mieć aż 28 esperów. Nawet dla mnie jest to liczba szokująca a serię znam juz dosyć długo.
Gdybym teraz skończył Final Fantasy VI, to nie zrozumiałbym wielkiej prawdy o świecie, która była trzymana przede mną w sekrecie przez całe moje życie. Okazuje się bowiem, że świat nie jest ani płaski, jak uważali starożytni mędrcy i ludzie żyjący w średniowieczu. Nie jest też wcale okrągły jak uważa się do dziś.
Świat jest po prostu kwadratowy i zawsze taki będzie. Dopiero po odkryciu tej tajemnicy życie zaczyna nabiera sensu.
Zanim skończę tą wspaniałą historię chcę najpierw przypomnieć sobie jak bardzo urzekła mnie muzyka Nobuo Uematsu. Nie mówię, że cała ścieżka dźwiękowa jest niepowtarzalna, że nigdy nie słyszałem i nie usłyszę lepszej muzyki w grze, ale już po kilku dźwiękach niektórych kompozycji moje uszy wiedzą, że cofnąłem się do czasu, gdy myślałem, że japoński kompozytor nie ma sobie równych.
Pamiętam ten czas, gdy byłem na koncercie Distant Worlds poświęconym muzyce z mojej ukochanej serii gier. Uśmiech sam malował mi się na twarzy, gdy publiczności składającej się z miłośników Final Fantasy mignął na chwilę Hironobu Sakaguchi i pan Uematsu. Ciężko jest mi opisać wrzawę, jaka towarzyszyła tamtym wydarzeniom. Pamiętam też, że chowałem głowę w rękach, gdy na koncercie pokazywano fragmenty z FFVI, w którego miałem dopiero zagrać i cieszę się, że teraz nie musiałbym już tak więcej robić.
Chcę sobie jeszcze raz przypomnieć to podniecenie, które towarzyszyło mi w chwili, gdy trzymając w rękach Broń Atma walczyłem z żywą Bronią Atma, prastarym stworzeniem, które chce zniszczyć wszystko to, co zostało jeszcze ze zrujnowanego świata.
Najlepsze co może spotkać gracza w jakiejkolwiek grze, to przeżycie na własnej skórze legend, o których wspominają osoby spotkane przez nas w ogrywanym tytule.
Tak, teraz już wiem, że gdy mamy coraz mniej czasu w życiu, to chcemy, by najpiękniejsze chwile, które już nigdy nie wrócą trwały wiecznie.
Ciekawe, czy młodsi gracze kiedyś to pojmą i przestaną się rzucać na to, co jest akurat modne i wybiorą to, co sobie najbardziej upodobali? Chcę wierzyć, że kiedyś tak się stanie.
Spędziłem ze dwieście godzin z Dark Souls 3, mając je od dnia premiery, jednak to z Chrono Triggerem (21 lat od premiery) i FFVI (22 lata od premiery) bawiłem się najlepiej. Choć jestem coraz starszy, to przy tych dwóch tytułach poczułem się znacznie, znacznie młodszy.