W co gracie w weekend? #186
Cześć. U mnie wszystko po staremu. Wciąż staram się ogrywać kilka gier naraz. Tym razem na tapecie mam Metroida oraz większość gier, w które grałem też ostatnio, czyli Phantasy Star, Legend of Mana, Resident Evil 3, Clannad HD, Baldur's Gate, Hatsune Miku Project DIVA F 2nd, Devil Survivor i Wiedźmin 3. Jak chcecie to i Wy podzielcie się tytułami ogrywanych gier.
[Wpis zawiera poważne spoilery z wielu gier.]
Metroid (NES Mini, Nintendo Research & Development 1 + Intelligent Systems, 1988r.)
Po ukończeniu koszmarnie trudnej Castlevanii postanowiłem tym razem przyjrzeć się bliżej temu jak wyglądała kiedyś pierwsza odsłona serii Metroid. Wśród wszystkich serii Nintendo wyżej stawiam tylko i wyłącznie najlepsze platformery z Mario w roli głównej.
Niby ta gra nie ma nic wspólnego z kapitalną trylogią Metroid Prime, bo jest dwuwymiarowa a jednak już od pierwszych sekund po włączeniu gry na NESie Mini wiem, że to jest to. Charakterystyczny motyw muzyczny z gry, umiejętność transformacji w kulę, otwieranie drzwi za pomocą broni zamontowanej na ramieniu lub rakiet, dodatkowe kontenery energii, metroidy i energia, którą zostawiają przeciwnicy sprawia, że czuję się jakbym znał tą grę od zawsze, nawet pomimo tego, że jest to nasze pierwsze spotkanie.
Potraktuję moje kolejne spotkanie z Samus jako jej łabędzi śpiew. Mam zamiar przejść ten tytuł a potem dołożę jeszcze dwie odsłony z GBA i w ten sposób planuję zakończyć naszą znajomość, o której nigdy nie zapomnę. Czas pokaże, czy uda mi się zrealizować moje zamiary. Chciałbym nigdy nie rozstawać się nieustraszoną kosmiczną łowczynią, ale Nintendo nigdy nie pozwoli mi poznać jej kolejnych przygód za sprawą Metroid Prime 4. Chcę się z nią pożegnać z godnością, jak na gracza przystało. Nie obchodzi mnie, że ta metroidvania koszmarnie zwalnia na NESie Mini oraz to, że brak mapy skutecznie przeszkadza mi w tym co mam aktualnie zrobić, ale nie poddaje się. Wyżyłowany do granic poziom trudności nie robi na mnie wrażenia w przypadku gdy mogę zrobić sejw w dowolnym momencie gry. Wpisywanie kodów po częstych zgonach to nie moja bajka.
Chciałem się po prostu spotkać jeszcze raz z Samus, a skoro nigdy nie zrobię tego w przyszłości, to zamierzam zrobić to w przeszłości. Więcej do szczęścia mi nie trzeba.
Phantasy Star (SMS, Sega, 1988r.)
W Phatasy Star mam już koło czterdziestu godzin na liczniku. Choć mogłoby się wydawać, że latanie pomiędzy trzema głównymi planetami w tym dungeon crawlerze nie ma żadnego sensu, bo przecież stoję w miejscu i nie wiem co robię, ale ostatnio zdobyłem łazik na pustynnej Motavii, dzięki któremu mogę się swobodnie przemieszczać na terenach opanowanych przez mrówkolwy, dzięki czemu odwiedziłem nowe miejsca i już wiem, że prędzej czy później muszę zdobyć dostęp do poduszkowca. Dzięki temu ostatniemu pojazdowi będę mógł swobodnie poruszać się po okolicznych jeziorach. Nie mam co prawda bladego pojęcia, gdzie go znajdę, ale czy to powstrzymywało mnie wcześniej przed progresem w klasyku Segi? Oczywiście, że nie, więc i tym razem liczę na ten sam pozytywny finał.
Ostatnio odkryłem nawet, że czar Pułapka potrafi rozbrajać przeszkody w lochach, przez które zdarzało mi się nieraz spadać o jeden poziom niżej lub więcej, przez byłem zmuszony mozolnie wdrapywać się na wyższe piętra w gąszczu bliźniaczo podobnych do siebie korytarzy. Zmyślna i przydatna rzecz, tym bardziej, że za rozbrojoną pułapką może kryć się ekwipunek lakoński, wymagany do pokonania Lassica, którego ścigam już bardzo długo w obrębię agolskiego układu gwiezdnego lub jeszcze coś innego, co na pewno przyda mi się w dalszej podróży w nieznane po całym kosmosie.
Co to oznacza? Oznacza to ni mniej ni więcej tyle, że zajrzę jeszcze do niejednego lochu, w którym wcześniej byłem, bo wiem, że na pewno coś przeoczyłem.
Moi bohaterowie mają już wszyscy dwudzieste szóste poziomy rozwoju postaci, więc nie straszne są mi teraz żadne smoki, czarodzieje, maruderzy, żywe trupy, potężne, prastare węże, ośmiornice i wrogo usposobieni mieszkańcy obcych planet, którzy niepotrzebnie wdają się ze mną w bójki. Czarodziejka Noah potrafi już ożywiać martwych członków drużyny, więc coraz trudniej mnie unicestwić. Musiałbym chyba ponownie pójść na trujące bagna żeby zginąć, ale nie planuję tam iść w najbliższym czasie. Najpierw muszę znaleźć przeoczone fanty, bo, że coś przeoczyłem to nie przypuszczenie a pewność.
Ubolewam trochę nad brakiem map odwiedzonych lochów i niejasnymi wskazówkami co mam aktualnie zrobić. Powiedzenie mi, że mam pokonać mordercę brata pałającej chęcią zemsty nieustraszonej Alis mówi mi tyle co nic, ale jak mówi przysłowie używane przez Świętej Pamięci Kazimierza Górskiego: Dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe.
Legend of Mana (PSone, Squaresoft, 2000r.)
Nie grałem w Legend of Mana zbyt długo, ale i tak udało mi się zaliczyć jedno zadanie. Udałem się do tajemniczych ruin, w których gniazdko uwił sobie Hrabia Dovula, lider klanu sukubów, którzy ponad wszystko uwielbiają krew bezbronnych ofiar. Jedna z poszukiwaczek przygód, Taepo, szukała w okolicy herbacianych liści. Pech jednak chciał, że zabłądziła i to w najgorszym z możliwych miejsc, czyli w kryjówce niesławnego hrabiego. Na szczęście udało mi się w miarę szybko rozgryźć zagadki polegające na połączeniu stworów zamieszkujących ruiny z blokadami dalszej drogi. Podłaziłem do nich, zmieniałem ich ustawienie, aż droga do serca ruin stanęła przede mną otworem i mogłem się wykazać swoim męstwem. Mój oponent nie zamierzał żartować. Podczas starcia złapał mojego zwierzaka w jakąś kulę zrobioną z mroku i mój wierny, acz nieszczęsny kompan natychmiast wyzionął ducha. To był dla mnie sygnał. Teraz albo nigdy. Na całe szczęście nie pozwoliłem mu na powtórne użycie tej piekielnej umiejętności a mój towarzysz ocknął się po jakimś czasie i wspólnymi siłami rozwiązaliśmy nasz problem, za co zdobyłem kolejny artefakt.
Następnie wróciłem do domu i poczytałem trochę o postaciach, które do tej pory spotkałem. Musicie wiedzieć, że mój dom to nie byle co. Jednym z jego mieszkańców jest bowiem nieśmiały kaktus, który w wolnych chwilach zapisuje postępy mojej podróży. I co, łyso Wam? Na pewno nie macie w domu tak troskliwego kaktusa!
Legend of Mana to nie tylko baśniowy klimat i piękna malowana dwuwymiarowa grafika, która sprawia, że grając czujemy się jakbyśmy byli częścią jakiegoś ogromnego, wieloczęściowego malowidła. To także muzyka, muzyka jednej z moich ulubionych kompozytorek, Yoko Shimomury, która jeszcze nigdy nie zawiodła mnie swoją muzyką a już nie raz sprawiła, że moje serce przepełniała radość, dlatego postanowiłem dziś podzielić się z Wami moimi ulubionymi kawałkami z tego kwadratowego klasyka z gatunku jrpg. Na początek jednak przyjrzyjcie się i posłuchajcie muzyki z intra a potem jeśli chcecie sprawdźcie resztę kawałków z playlisty, którą postaram się aktualizować w miarę postępów czynionych w grze.
Muzyka z poniższej playlisty pokaże Wam także w wielkim skrócie co widziałem i przeżyłem w tytule Squaresoftu w ciągu kilkunastu godzin, jakie z nim spędziłem..
Resident Evil 3: Nemesis (PSone, Capcom, 1999r.)
Do trzeciego Residenta wróciłem na specjalne życzenie saptisa, który chciał przeczytać o tym tytule. Nie znaczy to wcale, że porzuciłem dalsze granie w zremasterowany remake pierwszej części Resident Evil.
Po prostu chciałem zobaczyć jak prezentuje się gra, którą przeszedłem najwięcej razy z wszystkich ukończonych przeze mnie tytułów, czyli aż dwadzieścia dwa razy. I wiecie co? Walka Jill z plagą zombie i czyhającym na nią Nemesisem chyba nigdy mi się nie znudzi. Niby czemu miałoby tak być?
Wiem, że Shinji Mikami odszedł trochę od korzeni survivalowych na rzecz ciągłej akcji, ale w sumie przy pierwszym przejściu gry i tak gracz nie będzie miał okazji, aby poszaleć, bo bez przerwy gania za nim najnowszy model Tyranta, który został stworzony tylko w jednym celu, aby unicestwić wszystkich członków oddziału S.T.A.R.S.
Jill Valentine staje przez swoim największym sprawdzianem, przy którym ucieczka ze słynnej posiadłości była niczym. Musi stawić czoło bestii, która wydaje się nie do zabicia i do tego jest ona uzbrojona w wyrzutnię rakietową.
Czy walka z kimś takim ma jakikolwiek sens, skoro potwór wstaje za każdym razem bez względu na to czy wykorzystamy otoczenie, aby wysadzić go w powietrze, porazić prądem, czy wpakować w niego cały nasz arsenał?
Może się wydawać to działaniem kompletnie bezsensownym, ale skoro inni walczą z tą nieśmiertelną kreaturą, to czemu seksowna policjantka po przejściach miałaby zrezygnować? Nie z takimi przeciwnościami już się mierzyła. Raz omal nie została z niej kanapka. Innym razem prawie połknął ją olbrzymi wąż. Walczyła z wielkimi pająkami, karmazynowymi głowami, łowcami lubującymi się w strącaniu głów swoim ofiarom, wściekłymi i żądnymi krwi dobermanami, rekinami, olbrzymią rośliną i z inną jednostką typu Tyrant, więc nie warto się poddawać. Umbrella musi przecież odpowiedzieć za to co stało się w Raccoon City, a martwa Jill się tym nie zajmie.
Różne są sposoby na przeżycie w ekstremalnych sytuacjach. Czasami ucieczka wydaje się jedynym rozwiązaniem, więc nawet nad czasem warto się zastanowić.
Clannad HD (PC, Key, 2015r.)
Przecież od samego początku swojej przygody z Clannadem pisałem, że Tomoyo to najlepsza waifu. Nawet karmić jej nie trzeba, bo to ona odpowiada w domu za gotowanie.
Z każdą kolejną chwilą spędzoną z tym tytułem coraz bardziej uświadamiam sobie jak bardzo inne gry są wyzute z romantyzmu. No bo czy za coś romantycznego uznajemy branie dziwek w serii God of War albo kobiet w Wiedźminie, które same rozszerzają nogi przed Geraltem? Zdecydowanie nie. W grach BioWare'u wcale nie jest lepiej. Tam kobieta odda nam się po kilku dłuższych rozmowach.
Jasne, że zdarzają się wspaniałe wątki romantyczne w grach jak miłość Elly do Fey'a w Xenogears, która nie bacząc na niebezpieczeństwo przytuliła się do oszalałego Ida, siedząc w kokpicie swego mecha, Shulka do Fiory, który skacze za nią na pewna śmierć a potem całuje się z nią pierwszy raz w życiu na plaży, Justina do Feeny w Grandii lub jej siostry Leen do Mullena, Lloyda i Colette z Tales of Symphonii, Jackie'ego Estacado i Jenny z The Darkness, Rosy i Cecila z Final Fantasy IV, Squalla do Rinoy, który rzuca się w przestrzeń kosmiczną, aby ją uratować, Zidane'a do Garnet, który nie mógł przeboleć, że nie zobaczy więcej swojej ukochanej księżniczki a nawet Aigis po protagonisty w Personie 3. Czymś ciekawym było przyglądanie się temu jak mocno potrafi kochać maszyna do zabijania cieni, ale seria Atlusa i tak nie pozwala graczowi na przyglądanie się związkowi bohatera z dziewczyną, bo w tej serii celem gracza jest zdobywanie coraz silniejszych Person. Dosyć dziwna sprawa, biorąc pod uwagę fakt, że są to rzekomo symulatory randkowe.
Dopiero Clannad uzmysłowił mi, że jeśli scenarzyści gier sami nie przygotują takiej historii to nie mamy co liczyć na wątki romantyczne w grach. Problem jest taki, że w grze o określonej linii fabularnej nie mamy wpływu na to, kogo może pokochać protagonista lub protagonistka, a jeśli gra jest dodatkowo rpgiem, to taki wątek będzie elementem pobocznym do historii o ratowaniu świata. Zamiast tego jesteśmy zmuszani do walki z potworami, do kupowania coraz mocniejszego ekwipunku i grzebania w umiejętnościach postaci na ich kartach, żebyśmy mieli jakąkolwiek szansę na ukończenie danego tytułu.
Nawet w Steins;Gate, w którym możemy być partnerem i kochankiem najbardziej znanej graczki tokijskiej Akihabary, związać się z geniuszką, która nigdy nie pozwoli nam na krzywdzenie bliskich niewybrednymi żartami, ojcem, który poświęcił najwspanialszą przyjaźń w życiu, aby zbudować własne szczęście kosztem śmierci Mayuri albo przemierzyć czas, żeby uratować Suzuhę nie jest to pokazane jak należy, bo ten japoński visual novel to pozycja, która w dużej mierze zajmuje się teoretyzowaniem o podróżach w czasie oraz konsekwencjami etycznymi z tym związanymi. Zdobycie którejkolwiek z dziewczyn jest zarazem końcem historii, którą sami wybraliśmy.
Clannad jest inny.
Niby jest to kolejny symulator randkowy a jest pełen prawd życiowych. Niby można się w nim z kimś związać, ale on nie zatrzymuje się gdy jesteśmy już z wybraną osobą. On się dopiero wtedy zaczyna rozkręcać. Nie uratujemy w nim galaktyki przed Żniwiarzami, nie pokonamy w nim władcy Sithów, ani nie zniszczymy w nim Grzechu, którego istnienie zagraża całej planecie. Możemy za to czekać na moment, w którym skradniemy parę pocałunków ukochanej albo walczyć o to, jak daleko możemy posunąć się w fantazjowaniu o kimś kogo kochamy. Możemy przyglądać się gdy nasza luba wkłada całe serce w przygotowanie nam posiłku, wyjść z nią za spacer i poznać jej najgłębsze sekrety.
Niby jest to tylko zmyślona historia, ale czasem zadziwia mnie jej realizm. Gdy same pocałunki już mi nie wystarczały i chciałem zrobić z Tomoyo coś więcej a jedynym dobrym miejscem na nasze amory była szkoła po lekcjach, to zostaliśmy nakryci, więc postanowiłem zagrozić nauczycielowi, który nam przeszkodził, żeby o tym nie rozpowiadał, co skończyło się dla mnie kilkudniowym zawieszeniem w prawach ucznia. Zdrożne zachowanie zdrożnym zachowaniem, ale gdybym nic nie zrobił, to jej zwycięstwo po takim skandalu obyczajowym w wyborach na prezydenta rady uczniów byłoby niemożliwe. Zresztą czy jest jeszcze możliwe, skoro plotkuje o nas cała szkoła a przy jej nazwisku już pojawiają się złośliwe przytyki typu łobuziara itp.? Jej to zupełnie nie przeszkadza, ale mi już tak. Co o niej mogą wiedzieć jakieś szkolne randomy? Co ja mogę o niej wiedzieć? Zaraz, nigdy nie spytałem jej czemu ubiega się o fotel prezydenta, więc postanowiłem coś z tym zrobić. Spytałem i...
Spytałem i nawet teraz mam łzy w oczach gdy o tym pomyślę. Tomoyo nigdy nie zaznała miłości. Jej rodzice byli bardziej zajęci domowymi sprzeczkami, zdradami i ranieniem się nawzajem. Tak było w jej rodzinie. I to właśnie sprawiło, że zaczęła szaleć. Niekochana dziewczyna miała jeszcze braciszka, który się nigdy nie uśmiechał. Może chciał to zrobić, ale życie mu na to nie pozwoliło. Nawet jego siostra go opuściła a on trwał w tej rodzinie. Oparł się o coś tak wątłego i nieprawdziwego. Jednak gdy miało już dojść do rozwodu między ich rodzicami to nie wytrzymał. Zrozumiał, że to już koniec tej udawanej rodziny. Rzucił się pod samochód. Przeżył cudem...i nagle coś się zmieniło. Może lęk przed śmiercią syna sprawił, ze jego rodzina zaczęła w końcu zachowywać się jak prawdziwa rodzina. To był ten moment, w którym pierwszy raz na jego buzi zagościł uśmiech. Zupełnie nie miało dla niego znaczenia, że wylądował na wózku inwalidzkim.
Wiedziałem, że Clannad to coś więcej niż zwykły symulator randkowy. To gra, która nie sili się, aby uczynić jej bohaterów najsilniejszymi osobami we wszechświecie. Nie pozwoli nam na zabicie setek przeciwników, aby uratować porwaną księżniczkę. Clannad to gra, która sprawi, że przemyślimy nasze wybory w życiu lub zakwestionujemy ich słuszność, ale też sprawdzi czy mamy jeszcze serce.
Ostatnią japońską grą, która tak mnie wzruszyła do łez było Okami.
W końcu wiem dlaczego Clannad jest tak ubóstwiany i nie mogę się nadziwić, że można stworzyć tak piękną historię nie budując ją o kolejne próby ratowania świata. Wystarczy, że w grze rolę bohatera będzie pełniło ludzkie życie.
Tomoyo, obiecuję, że zrobię wszystko, abyś wygrała wybory i uratowała te wiśnie. Musisz koniecznie zebrać w sobie odwagę i powiedzieć bratu ile dla Ciebie znaczy. Tym razem łzy i smutek już Ci w tym nie przeszkodzą.
Baldur's Gate (PC, BioWare, 1999r.)
Dzień bez zasadzki ze strony potworów to dzień stracony.
Podróżując po całym świecie Baldur's Gate dotarłem wreszcie do Twierdzy Gnolii, ale nie poszedłem tam bynajmniej, żeby uratować przyjaciółkę Minsca. Chciałem sprawdzić czy jestem w stanie zemścić się na dwóch okolicznych wyłudzaczach myta, którzy dali mi ostro popalić, gdy grałem w Baldura na swoim poprzednim komputerze. Już wtedy obiecałem sobie, że nie dam się zastraszyć i słowa dotrzymałem, bo zebrali ode mnie srogie lanie i już więcej nie wymuszą na nikim opłaty za swobodne przejście na moście.
Podbudowany tym wspaniałym zwycięstwem postanowiłem odpocząć, aby zregenerować utracone siły. Zostałem zaatakowany podczas odpoczynku i zginąłem na miejscu. Potem z ciekawości zajrzałem do pobliskiego lasu, żeby odkryć nowy cel ewentualnej podróży na zapas, ale powrót do Twierdzy skończył się kolejnym niespodziewanym atakiem na moją drużynę.
Tak się gra w tą grę, ale nie mam zamiaru się poddawać. Druidka Jaheira, jej wojowniczy i jąkający się kompan, Khalid oraz paladyn Ajantis potrzebują już mniej niż 1000 punktów do kolejnego awansu na wyższy poziom, więc w ten weekend wyruszam na polowanie. Ogrowaci bererkerzy są co prawda poza moim zasięgiem, ale z wilkami i szkieletami już sobie radzę. Oby tylko nie było ich zbyt wielu jednocześnie, bo jak spotkam hordę złożoną z dziesięciu przeciwników to nic ze mnie nie zostanie. Kluczem do sukcesu jest powolne ciułanie doświadczenia na pojedynczych przeciwnikach. Kiedyś bałem się gnolli. Teraz trzech z nich nie stanowi już dla mnie wyzwania, gdy Jaheira skutecznie zwiąże ich swoimi pnączami, jak na prawdziwą mistrzynię natury przystało.
Z chęcią porobiłbym jakieś zadania, ale dalej uważam, że atakowanie jakichś potężnych magów, którzy potrafią przyzywać potwory do pomocy to pewne samobójstwo. Doskwiera mi także to, że co jakiś czas psuje mi się broń, więc muszę zdzierać z trupów nie tylko pozostawione po nich złoto lub inne wartościowe klejnoty, ale również i broń przydatną na czarną godzinę.
Helmie, dodaj mi sił!
Hatsune Miku: Project DIVA F 2nd (PS3, Crypton Future Media + Sega, 2014r.)
Tak jak niedawno pisałem w drugiej DIVie wciąż zajmuję się zacieśnianiem więzi z vocaloidami, a że autorzy serii gier z Miku i jej znajomymi wprowadzili lekkie zmiany do aspektów społecznościowych niniejszej gry rytmicznej to już nie da się obdarowywać wirtualnych gwiazd prezentami bez przerwy. Po otrzymaniu upominku musimy odczekać jakiś czas aż dany vocaloid będzie znów zabiegał o nasze względy. W takim wypadku najlepiej zajrzeć do pokoju kogoś innego albo zagrać w grę rytmiczną w celu zdobycia punktów divy służących za walutę w tym japońskim tytule. Lepiej się zawczasu przygotować na kolejne wydatki, bo podniesienie poziomu zażyłości z konkretną gwiazdą odblokowuje nowy asortyment w sklepach.
Niezbyt podoba mi się to urealnienie rozgrywki. Nie mogę się już co prawda śmiać, że Miku zje 20 tortów pod rząd i nic jej nie będzie, ale z drugiej strony doprowadzenie więzi do maksymalnego poziomu ze wszystkimi bohaterami gry zajmie znacznie więcej czasu niż przy poprzedniej DIVie.
Myślałem, że szybko sobie poradzę z brakującymi trofeami, ale to nie będzie takie łatwe.
Przejdźmy zatem do najważniejszego aspektu produkcji, czyli muzyki. Obecnie nabijam punkty na Decoratorze, czyli piosence przewodniej kontynuacji DIVy F. To bardzo żywiołowy numer, w którym występują wszystkie vocaloidy naraz. Jedyne co mi w nim przeszkadza to to, że koledzy i koleżanki Miku ze sceny nie śpiewają w tym kawałku a jedynie tańczą. No nic, jak chcecie to sprawdźcie tą piosenkę. Dodam ją w dwóch wersjach. Pierwsza pochodzi z intra a druga już z samej gry. Życzę przyjemnego słuchania.
Shin Megami Tensei: Devil Survivor (NDS, Atlus, 2009r.)
Beldr czeka już na walkę ze mną a ja żądam rewanżu za ostatnią porażkę, ale bardziej od wymyślenia nowej taktyki, aby go pokonać, mój umysł zaprząta zupełnie co innego. Devil Survivor potrafi doprowadzić mnie do wściekłości a wynika to głównie z faktu, że walki fabularne są tak oskryptowane, że zrobienie w nich czegokolwiek, czego nie zaplanowali twórcy jest równoznaczne z porażką gracza.
Do tej pory Lucifer's Call wydawał mi się najbardziej nieuczciwą grą Atlusa pod tym względem, ale dziś dochodzę do wniosku, że tamta gra była po prostu piekielnie trudna i czasem trzeba było sporo się nagłowić, by pokonać jakiegoś bossa. Tam nawet Dante potrafił ostro skopać tyłek a o Trębaczu wolę nie wspominać, bo będę miał po nim koszmary do końca życia.
Jednak to, co wymyślili twórcy przy Devil Survivirze zakrawa na kpinę. Niby walki fabularne często są wyjątkowym przeżyciem, ale weź się nie denerwuj jak mam za zadanie w misji chronić piosenkarkę Haru, która nie może zginąć z ręki demonów a sztuczna inteligencja, która ją kieruje powinna się raczej zwać sztuczną głupotą, bo inaczej tego nie nazwę, gdy podczas walki ciągle przede mną ucieka, co uniemożliwia mi jej leczenie, pozwalając sobie odciąć drogę ucieczki przez inne demony zamiast do mnie podejść, co zwiększyłoby jej szanse na przeżycie.
A co powiecie na zakład z innym więźniem okręgu Yamanote o to, kto zabije więcej demonów podczas walki? W teorii brzmi fajnie, tylko szkoda, że demony wolą podejść same do moich oponentów, którzy od początku pojedynku stoją bliżej nich niż do mnie. Rewelacja.
O Walce z Beldrem to nawet szkoda gadać, bo nie dość, że działa na niego tylko jeden atak protagonisty, to po wybiciu jego pomocników pojawiają się nowi, którzy oczywiście pierwsze co robią to gnają do niego, żeby wyleczyć jego rany a mocarz, którzy sam o sobie mówi, że jest niepokonany potrafi jeszcze wysysać zdrowie z wszystkich moich postaci bez względu na to, gdzie się znajdują podczas potyczki.
Po takich akcjach mam czasem ochotę wyrzucić NDSa przez okno.
Nie podejdę do kolejnej walki z Beldrem, dopóki nie zwerbuję silniejszych demonów poprzez fuzję i nie podniosę kilku poziomów Jackowi Frostowi. Gdybym tylko mógł atakować go Yuzu, to bym załatwił go przy pierwszym podejściu.
Trochę mnie ta gra taktyczna sprowadziła na ziemię.
Wiedźmin 3: Dziki Gon (PS4, CD Projekt RED, 2015r.)
Nareszcie jestem w Novigradzie!
Wziąwszy pod uwagę wielkość tego miejsca zabawię tu dosyć długo, bo przeszukanie tak wielkiego miasta nie potrwa krótko. Sprawdzę też czy nie ma tu dla mnie jakichś nowych misji. Po tym jak sprawdzę każdy kąt w tej mieścinie porobię jeszcze kilka misji pobocznych a potem siądę go Gwinta z postanowieniem ogarnięcia w końcu tej karcianki albo zupełnie ją oleję i popchnę fabułę do przodu. Dotarcie do sierocińca na bagnach nie zajmie mi zbyt dużo czasu, bo już tam raz przez przypadek zajrzałem, ale nie chciałem jeszcze zajmować się dalszymi poszukiwaniami Ciri.
Biały Wilk musi się wpierw wyszaleć.
Życzę Wam wszystkim udanego weekendu, oczywiście nie tylko przy grach.