W co gracie w weekend? #189
Dziś opowiem Wam o jednej z najlepszych gier, jakie zaszczyciły swoją obecnością konsole Microsoftu, czyli o Ninja Gaiden Black. Opisałem też w kilku zdaniach Devil Survivor, Baldur's Gate, Hatsune Miku Project DIVA F 2nd, Resident Evil oraz Wiedźmina 3. Na opisanie innych tytułów nie starczyło mi już czasu. Zapraszam do lektury wszystkich zainteresowanych.
[Wpis zawiera spoilery.]
Ninja Gaiden Black (Xbox, Team Ninja, 2005r.)
W życiu każdego gracza następuje taki moment, że pojawia się w gra, w którą chce koniecznie zagrać. Zdarza się jednak, że nie pozwalają mu na to jego własne ograniczenia związane z przywiązaniem do jednej marki lub brak potrzebnych funduszy. Czas biegnie dalej a on nie przestaje myśleć o tym jednym tytule. Czuje, że jego życie gracza będzie bez sensu, jeśli go kiedyś nie sprawdzi. Chciałbym Wam dziś opowiedzieć o jednym z takich tytułów. Jego nazwa to Ninja Gaiden Black na pierwszego Xboxa.
Nie jest to moje pierwsze spotkanie z Ryu Hayabusą. Ograłem już trzykrotnie port Black na PS3 zatytułowany Ninja Gaiden Sigma.
Problem w tym, że nie pracował nad nim jeden z najwybitniejszych twórców gier w czasach szóstej generacji, Tomonobu Itagaki.
Ninja Gaiden Sigma to tytuł, który dał mi ciężką szkołę życia, ale dzięki niemu nigdy nie bałem się później żadnej gry z serii souls. Śmierć i niepowodzenia to coś, co stało mi się bardzo bliskie. Przyzwyczaiłem się do nich do takiego stopnia, że były moją codziennością.
Różnica w tych seriach polega na tym, że w produkcjach takich jak Demon's/Dark Souls i Bloodborne własne niedostatki w zręczności i zbyt słaby czas reakcji na wydarzenia na ekranie bardzo łatwo zrekompensować podnosząc poziom postaci lub zdobywając mocniejszy ekwipunek.
W Ninja Gaiden Black zaś trzeba po prostu nauczyć się walczyć a nie jest to wcale łatwe, bo jest to jedna z najbardziej dynamicznych gier akcji, jakie stworzono.
Musiałem koniecznie ograć Blacka, żeby jeszcze raz zobaczyć jaka przepaść dzieliła PS2 i Xboxa. Drugie dziecko Sony uważam do dziś za najlepszy sprzęt do grania, z jakim miałem styczność. Spędziłem przy nim tysiące godzin z grami, których nigdy nie zapomnę, jednak to o niczym nie świadczy.
Ninja Gaiden Black była produkcją zbyt zaawansowaną graficznie, aby ruszyła na japońskiej konsoli. Może gdybyśmy scalili Dreamcasta z GameCube'm to by na poszła na takiej hybrydzie, choć nawet taka kombinacja mogłaby się okazać niewystarczająca.
Przypomnę tylko, że inne gry z tego gatunku nie mogły się równać z jednym z najlepszych tytułów ekskluzywnych Xboxa.
Onimusha zaczynała jako gra ze statycznymi dwuwymiarowymi tłami i dopiero czwarta w kolejności odsłona serii zatytułowana Dawn of Dreams przeszła w pełny trójwymiar.
Cykle takie jak Devil May Cry lub God of War były w 3D, ale był to statyczny trójwymiar, bez możliwości obrotu kamery. Nawet Bayonetta na X360 działała tak samo. Ma to swoje plusy, bo w grze bez pełnego 3D kamera nie zgubi gracza, lecz pokazuje to też z jak z przełomowym tytułem mieliśmy do czynienia.
Prędzej czy później każdy slasher przechodzi w końcu na pełne 3D.
Itagaki nie musiał się jednak martwić o ograniczenia sprzętowe dla gry, którą stworzył. Nie było to wcale łatwe środowisko. Gry Segi, które wylądowały na pierwszej konsoli Microsoftu nie odniosły sukcesu komercyjnego. Jedyną serią, która tak naprawdę tam zamieszała pod względem liczby sprzedanych kopii było Halo.
Na całe szczęście Japończyk nie myślał o takich duperelach jak przypodobanie się ówczesnemu rynkowi. Chciał zrobić tytuł, przy którym ludzie będą płakać po kolejnej porażce i stracą wiarę w powodzenie swoich poczynań. W Blacku można próbować zabijać wszystkich wrogów nieustraszonego wojownika ninja na jeden sposób, ale nie przyniesie to pożądanych skutków. Żołnierze Vigooriańskiego Imperium są bezlitośni. Mają miecze, karabiny maszynowe, wyrzutnie rakiet, potrafią zajść blokującego Ryu z tyłu, aby poderżnąć mu gardło lub sprzedają mu mocne uderzenie z kolanka, gdy tylko się do nich zbliży.
Trzeba się imać najróżniejszych sposobów, aby im dać radę. Bieg po ścianie, z której wykonamy natychmiastowy atak, podbicie wroga w powietrze i uderzenie nim o ziemię, żeby złamał kark, kontrataki, rzucanie nimi o ściany i inne zabójcze techniki działają tylko i wyłącznie na najprostszych oponentów.
Gdy stajemy na przeciwko bossów, to ani shurikeny, ani łuk, ani bomby czasem nam nie wystarczą do odniesienia nad nimi zwycięstwa. Nieraz bossom pomagają inni przeciwnicy, którzy skutecznie przeszkadzają nam w rozprawieniu się z mocniejszymi delikwentami. Z każdym z nich walczy się zupełnie inaczej i dopóki nie nauczymy się omijać ich najsilniejszych ataków oraz dopóki nie poznamy ich słabym punktów czeka nas walenie głową w mur niemocy.
Po co właściwie wracać do takiego starocia, skoro mam Sigmę? Chociażby po to, żeby zobaczyć te rendery na telewizorze crt w dobrej jakości a nie to rozmazane coś, które widzimy przy każdym remasterze przeniesionym z szóstej generacji na konsole wyświetlające obraz w HD. O ile poprawa jakości tekstur robi wrażenie na kimś, kto grał w nie wcześniej, tak jakość filmików, które nie są wcale poprawione woła o pomstę do nieba.
Mój powrót do historii Ryu szukającego zemsty na przywódcy Większych Potworów, Doku, skutecznie utrudnia mi granie w inne gry, a że Shin Megami Tensei: Devil Survivor wymaga ode mnie strasznego grindu, żebym miał jakiekolwiek szanse z ostatnim bossem, to traktuję jeden z najlepszych slasherów w historii jako doskonałą odskocznię od mojej growej rutyny.
Wielka frajdę sprawia mi wynajdywanie różnic pomiędzy Blackiem i Sigmą. Pomimo tego, że mistrz Itagaki nie pracował nad portem swojej gry na konsolę Sony, to nie mogę być równie krytyczny co on odnośnie pracy jego następców. W Sigmie możemy zagrać Rachel z obfitym biustem, która rozprawia się z potworami z gracją należną kobiecie, dzierżąc w rękach potężną siekierę. W wersji na PS3 dodano też walki, których nie ma w Blacku a same tekstury otoczenia nie zostały jedynie wyostrzone. To wygląda jakby zrobiono je od nowa i całkowicie zmieniono ich wygląd i kolorystykę. Nawet członkowie Klanu Pająka, którzy doprowadzają mnie do wściekłości wybuchowymi shurikenami, na które nie działa żaden blok, wyglądają w Sigmie całkowicie inaczej.
Zdecydowanie warto było zobaczyć to, jakie bezkompromisowe gry robili kiedyś Japończycy. PS2 mógł mieć i milion niesamowitych tytułów ekskluzywnych, ale nie istnieje jedna platforma, na której gracz ogra wszystkie dobre gry. Ninja Gaiden Black sprawiła po tych kilku ukończonych misjach, że jeszcze bardziej uwielbiam amerykańską maszynę, którą fani PlayStation wyśmiewali kiedyś jako peceta, a dziś pierwsi ustawiają się w kolejce po nowszą wersję PS4 i dokupują do niej większy dysk twardy, bo na tym dodawanym do konsoli zmieści się niewiele gier.
Kiedyś w topce najlepszych slasherów dałem Sigmę na drugim miejscu, narzekając, że moje zestawienie wyglądałoby inaczej gdybym dorwał Blacka. W końcu to zrobiłem i dziś stawiam ta pozycję na tronie slasherów, jednocześnie ubolewając, że Microsoft kompletnie nie dba o to, aby takie exy pojawiały się na ich konsolach. Kocham Onimushę, pierwsze i trzecie Devil May Cry. Podziwiam też Santa Monica, za stworzenie serii, której treścią jest bliska mojemu sercu mitologia grecka, ale dopiero teraz powstanie pierwsza gra z Kratosem w pełnym 3D, dwie generacje po premierze Ninja Gaiden Black, co najlepiej pokazuje czym był i jest xboxowy kamień milowy gatunku gier polegających na urywaniu głów i cięciu przeciwników na plasterki.
Ninja Gaiden Black wymaga od gracza dobrego poznania używanego oręża. Smoczym Mieczem walczy się zupełnie inaczej niż kijem lub nunchakiem i trzeba je wpierw dobrze opanować, zanim rzucimy wyzwanie tym wszystkim maszkarom, z którymi się zmierzymy. W Blacku nie zabijemy ich za pomocą widowiskowych quick time eventów. Liczą się tylko nasze umiejętności.
Strasznie stęskniłem się za tym tytułem. Jak to dobrze, że slashery są tak różne. Poza rockowym brzmieniem znanym z serii Devil May Cry lub niezwykle patetyczną muzyką z God of Wara oraz muzyką z Onimushy, która równie dobrze pasowałby do najbardziej epickich jrpgów w Blacku leci genialna muzyka elektroniczna, która potrafi być tajemnicza, zmobilizować nas do dalszej walki o honor klanu Hayabusa a innym razem jej celem jest rozsadzenie nam bębenków usznych.
Ninja Gaiden Black to jeden z najpiękniejszych koszmarów, z których nigdy nie chcę się obudzić.
Shin Megami Tensei: Devil Survivor (NDS, Atlus, 2009r.)
Zostałem sprowadzony na ziemię podczas walki z Babelem. Udało mi się co prawda pokonać przed nim siedmiu bossów pod rząd, ale jak zobaczyłem, że ten przeklęty boss poziom wyższy od moich postaci o dziesięć a od niektórych moich demonów nawet i o dwadzieścia, to dałem sobie spokój.
Szkoda, że Atlus nie dał walki z samym Babelem jako odrębnej misji, bo będę musiał jeszcze raz się męczyć z tymi wszystkim belami. Jednak nie pękam.
Będę gryzł piach, grindował do porzygu, dostając coraz mniej doświadczenia za pokonywanie tych samym demonów z coraz wyższym poziomem moich bohaterów, kosił trawniki, podlewał kwiatki i chodził na spacery z moim wyimaginowanym psem. Zrobię to wszystko, aż w końcu poczujesz co to znaczy oberwać Megidolaonem. Nie pokonam Cię jeszcze w ten weekend, ale bądź pewien, że przy naszym kolejnym spotkaniu pożałujesz, że stanąłeś mi na drodze do raju.
Twój test uważam za wymagający, ale już znam większość odpowiedzi na większość nurtujących mnie pytań, więc na poprawce nie będziesz miał sposobności, aby zaskoczyć mnie czymś nowym.
Mógłbym wypróbować w starciu z Tobą nowe taktyki, ale Devil Survivor ma z nimi niewiele wspólnego. Poziom postaci i demów przede wszystkim. To się liczy. Wiedziałem, że Japończycy wymyślą coś takiego na końcu gry, ale nie mam zamiaru zaprzepaścić swoich starań w celu zaliczenia kolejnej produkcji Atlusa. Lucifer's Call też był trudny. Był trudny...dopóki nie poszedłem walczyć z ostatnim bossem protagonistą na setnym poziomie doświadczenia.
Jestem ciekaw jak zareagujesz jak zmierzysz się z moimi bohaterami na osiemdziesiątym poziomie?
Tymczasem wprowadzę się o odpowiedni nastrój. Muszę sobie przypomnieć całego Devil Survivora za pomocą muzyki, żebym poczuł, że jednak było warto w niego grać. Jestem urażony swoją porażką a gdy cierpi moja duma, to się nie patyczkuję, tylko walczę z całych sił o odwrócenie na korzyść nieprzychylnej karty losu.
Baldur's Gate (PC, BioWare, 1999r.)
Słyszeliście kiedyś o tym, że koty mają dziewięć żyć? Śmierć pupila nie powinna być dla Was problemem, jeśli jesteście nekromantą lub znacie jakiegoś posiadającego umiejętność ożywiania nieumarłych.
Można się dowiedzieć naprawdę ciekawych rzeczy podczas gry w pecetowy klasyk BioWare'u.
Jak widać nie tylko CD Projekt RED potrafi wymyślać smaczki, dzięki którym graczowi maluje się uśmiech na ustach.
Takie zadania poboczne stanowią świetną odskocznię od kolejnych potyczek z gnollami i śnieżnymi wilkami. W ten sposób nie czuję znużenia mozolnym zbieraniem punktów doświadczenia a jest mi ono niezwykle potrzebne, jeśli chce żyć w walkach dłużej niż kilka sekund.
We Wrotach Baldura wciąż szlajam się szukając jakichś niezwykłych person ze strony potworów i potrwa to jeszcze bardzo, bardzo długo.
Hatsune Miku: Project DIVA F 2nd (PS3, Crypton Future Media + Sega, 2014r.)
Dalsze zacieśnianie więzi z vocaloidami przyniosło pożądany skutek, bo w końcu zobaczyłem jedną minigrę, za zrobienie której wpada jedno z trofeów. Zabawa polega na tym, iż wirtualna gwiazda wymachuje rękami w różnych kierunkach podczas śpiewu a my musimy albo wciskać jednocześnie oba analogi albo wychylać je w kierunku pokazywanym nam przez ręce naszego towarzysza zabaw.
Po pierwszej nieudanej próbie przez przypadek wyszedłem z tej gierki i już się przestraszyłem, że na jej kolejne pojawienie się będę czekał całe wieki, jednak szybko się opamiętałem i wyłączyłem japońską grę rytmiczną bez zachowywania stanu gry, żeby sprawdzić czy owa gra pojawi się, gdy jeszcze raz wejdę w interakcję z Rin. Nie myliłem się. Dziewczyna z kokardą w złocistych włosach ponownie poprosiła mnie o udział w grze i tym razem postanowiłem grać w nią do oporu, aż wpadnie trofik. Po paru niedanych próbach udało mi się w końcu napełnić wskaźnik do odpowiedniego poziomu i gra przyśpieszyła. Z wyższymi prędkościami tej relaksującej zabawy też sobie poradziłem i teraz zostały mi już tylko najbardziej czasochłonne trofea w drodze do platyny.
Jednak gracz nie żyje tylko samymi trofeami, więc dziś zaprezentuję Wam kolejny kawałek z gry. Erase or Zero to najbardziej kontrowersyjny utwór, jaki słyszałem w grach o Miku i jej przyjaciołach, bo jest utrzymany w klimatach yaoi, czyli romantycznego związku między dwoma facetami. Pomijając tekst piosenki, którego na szczęście nie widzę podczas próby trafienia we wszystkie nutki pojawiające się na ekranie, bardzo lubię w nim samą muzykę.
Przyznanie się do lubienia czegoś, z czym kompletnie się nie zgadzamy to chyba najgorsza możliwa rzecz dla człowieka. A nie, cofam to co napisałem. Najgorszą rzeczą jest gdy ludzie oszukują sami siebie, udając, że czegoś nie lubią, bo jest to sprzeczne z przyjętymi normami. Nie potrafią być ze sobą szczerzy ze strachu, żeby nie stracić w oczach innych.
Resident Evil (PS4, Capcom, 2015r.)
Szkoda, że podczas gry w Residenta nie mogę sprawdzić aktualnego czasu rozgrywki, bo nawet nie wiem czy mam jakieś szanse na zejście z czasem gry poniżej pięciu godzin. Staram się jak mogę unikać niepotrzebnych walk i zbierania przedmiotów, bo zabiera to zbyt dużo czasu, ale nie jestem z siebie do końca zadowolony. Po zagraniu Sonaty Księżycowej na pianinie straciłem cenne sekundy, bo po zabraniu złotego emblematu z tajnego pomieszczenia zamiast włożyć we wgłębienie jego drewnianą kopie włożyłem tam oryginał. Później zepsułem klamkę w drzwiach, z których chciałem skorzystać, aby wyjść na zewnątrz i zaczerpnąć świeżego powietrza i musiałem użyć okrężnej drogi, co znów zabrało mi cenny czas.
Tak właściwie to jestem zadowolony tylko z walki z wielkim wężem i alfą wśród karmazynowych głów. Z pierwszym praktycznie nie walczyłem. Wziąłem tylko naboje do strzelby z półki przy drzwiach, poczekałem na pojawienie się bossa, którego wyminąłem, żeby zdobyć kolejną maskę do otworzenia trumny, poczekałem aż Richard umrze, zabrałem z ziemi jego broń. Następnie udałem się po środek uśmiercający rośliny i mogłem wreszcie powalczyć z alfą, który zginął po dwóch-trzech celnych strzałach z granatnika.
Teraz jestem w lesie, więc wezmę tylko korbę, przywitam się z Lisą, obniżę poziom wody w basenie i wyruszam do pierścienia wodnego na spotkanie z rekinami i z Rośliną 42.
Nie mogę sobie pozwolić na to, żeby znów tracić cenne sekundy.
Wiedźmin 3: Dziki Gon (PS4, CD Projekt RED, 2015r.)
Wciąż zwiedzam wszelkie zakamarki Novigradu. Żeby nie zanudzić się mozolnym przeszukiwaniem uliczek i okolicznych domostw czytam znalezione księgi, z którym można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy między innymi o Oxenfurcie oraz o baśniowym Toussaint. Przechadzając się po ulicach tej wielkiej metropolii zawitałem nawet do jednego z burdelów, ale nie zakutasiłem, choć mogłem.
Wcale się nie zdziwię jak mieszkańcy Novigradu do epitetów rzucanych w moją stronę dodadzą jeszcze Białego Przegrywa. Nie dałem rady ograć w Gwinta pomocnej burdelmamy, więc okradłem jej podopieczne. Prawdziwy ze mnie bohater. Nie ma co.
Tak w zasadzie to moje zachowanie jest podyktowane tęsknotą za Keirą Metz, z którą spędziłem upojną noc. Zanim to się wydarzyło liczyłem na kolejne spotkanie z Triss i powtórzenie naszych łóżkowych figli z obozu wojskowego Króla Foltesta, ale nigdzie nie mogłem jej znaleźć. Dałem się porwać namiętności i zastanawiam się jak ja teraz spojrzę w twarz Rudej?
Yennefer za bardzo zrzędzi, żeby się ją przejmować. Wielka miłość? Też mi coś. Może gdyby nie znalazła zatrudnienia u nilfgardczyków, którzy prześladują veleńską biedotę i zmuszają młodych chłopów do wstąpienia do ich sił zbrojnych a niesubordynowanych wieszają na drzewach za dezercję, to miałbym do niej bardziej przyjazny stosunek. Też sobie znalazłaś sojuszników, Yen.
Wolałbym spać w psiej budzie niż służyć takim panom.
Nie szukam Ciri, bo ktoś mi tak każe. Szukam jej, bo tak mi nakazuje sumienie...i ciekawość. Chcę zobaczyć na kogo wyrosła ta nieznośna dziewucha.
To by było na tyle w dzisiejszym odcinku. Życzę Wam udanego weekendu z dużą ilością wolnego czasu, bo ja zbyt dużo mieć go nie będę. Do następnego razu.