W co gracie w weekend? #203
Cześć. Dziś we w co gracie wystąpi dwóch gości. Peita1PSN przedstawi nam bliżej Mirror's Edge: Catalyst oraz GTA: Chinatown Wars. Tomasso_34 zmierzy się z próbą wbicia platyny w Lego Jurassic World, zaś ja w dalszym ciągu kontynuuję ogrywanie następujących gier: Horizon Zero Dawn, Hatsune Miku Future Tone, Bloodborne, Digital Devil Saga i TLoZ: Ocarina of Time.
[Wpis zawiera spoilery.]
Peita1PSN uwielbia serię GTA, gry studia Rockstar, serial Miami Vice, cyberpunk i metal, natomiast Tomasso_34 w wolnych chwilach bierze udział w maratonach, różnych konwentach i nie wstydzi się tego, że lubi marzyć i ma fioła na punkcie gier. Jest mi niezmiernie miło, że mogę Was dziś gościć. Dzięki, że napisaliście trochę o ogrywanych przez siebie grach.
Zapraszam też wszystkich do lektury i do komentarzy.
Witaj Square, a przede wszystkim witajcie wszyscy! Cieszę się, że tym razem piszę do Was z tej drugiej strony barykady. Fajnie jest stać się współtwórcą tego cyklu, choćby przez jeden odcinek ;). Z tego miejsca chciałbym podziękować głównemu prowadzącemu za zaproszenie, a Was prosić o wyrozumiałość. Obiecuję, że postaram się Was nie zanudzić swoim bajdurzeniem. Ale dosyć już tego słodzenia, czas na mięcho, czyli gry. W co gra Peita w ten weekend?
Mirror's Edge: Catalyst (PS4, EA DICE, 2016r.)
Pierwsze Mirror's Edge jest jedną z gier, które z pełną świadomością mógłbym umieścić w moim TOP10 gier życia. W 2008 roku poraził mnie przede wszystkim klimat tej gry, a także jej niezwykłość i innowacyjność, bo kto wcześniej widział grę tak silnie nastawioną na parkour i to w dodatku widziany z pierwszej osoby? Zadajecie sobie pewnie pytanie, czy Catalyst jest godnym następcą części pierwszej. Po kilku rozegranych godzinach, mogę stwierdzić, że tak, aczkolwiek twórcy nie ustrzegli się przy produkcji kilku błędów.
Pierwsze co rzuca się w oczy, jak zresztą w każdej grze, to oprawa graficzna. Jest ona bardzo sterylna, podobnie jak w pierwowzorze. Do tego nie można mieć absolutnie żadnych pretensji, bo taki jest styl tej produkcji. Na tym też twórcy opierają niepowtarzalny klimat i poniekąd konstrukcję, jak i fabułę tego świata. DICE poza użyciem najnowszego Frostbite'a nie zmieniło tu zbyt wiele i chwała im za to. Jeśli chodzi o sam rdzeń rozgrywki, jest on taki sam jak w jedynce. I to też jest dużym plusem. Największą zmianą jest osadzenie gry w otwartym świecie. Jest to z jednej strony duża zaleta, a z drugiej największa wada tej gry. Na plus zaliczyć można to, że dzięki temu możemy się dłużej cieszyć z bardzo rajcownego systemu poruszania się, ale dla przeciwwagi, po jakimś czasie pojawia się znużenie wynikające z ciągłego pokonywania tych samych ścieżek. Przyczepić też można się do dość nużących misji pobocznych, które w zasadzie cały czas polegają na tym samym. Samych aktywności jest wiele, możemy dostarczać paczki na czas (misji kurierskich jest w tej grze najwięcej, ale nie dziwota bo główna bohaterka jest takim ,,nietypowym” kurierem). Możemy pokonywać określone trasy na czas, hakować billboardy, zbierać różnego rodzaju znajdźki – z obowiązkowymi dziennikami audio i żółtymi torbami, które znane są z poprzedniej gry. Kolejną zmianą jest to, że Faith podczas walki nie może korzystać z broni. Sama walka wypada całkiem spoko, ale razi w oczy fakt że wrogowie atakują nas pojedynczo, podczas gdy reszta po dżentelmeńsku czeka aż rozprawię się z ich kolegą. Ogółem jest to bardzo dobry kawałek kodu, który z pewnością mogę polecić wszystkim fanom pierwowzoru. Jeśli nie należeliście do tej grupy, Catalyst raczej nie odmieni waszego zdania.
Grand Theft Auto: Chinatown Wars (PSP, Rockstar Games, 2009r.)Jestem maniakiem serii Grand Theft Auto. Każdą z części serii przechodziłem minimum dwukrotnie, a GTA IV, które prywatnie uznaję za najlepszą część serii, kończyłem aż dziewięć razy. Takim sposobem nie mogłem przejść obojętnie obok debiutującego w 2009 roku na Nintendo DS Grand Theft Auto: Chinatown Wars. Dla tej gry specjalnie na chwilę nabyłem konsolę Ninny. A dziś, po ponad 8 latach, dzięki wersji na PSP mogę z radością sobie tą grę przypomnieć.
GTA dedykowane DS-owi, to jedna z najbardziej innowacyjnych odsłon serii. R* doskonale wywiązał się z zadania i dostarczył produkt godny miana jednej z najlepszych gier na japoński sprzęt. Szkoda tylko, że gra nie sprzedała się zbyt dobrze i jest dziś relatywnie mało znana wielu graczom.
W Chinatown Wars R* powróciło do perspektywy z dwóch pierwszych odsłon serii – Liberty City, które jest trochę uboższą wersją miasta znanego z GTA IV, obserwujemy z lotu ptaka. Głównym bohaterem jest Huang Lee, członek chińskiej Triady, który po śmierci ojca przybywa do Ameryki wspomóc przestępcze działania swojego wuja Wu Lee. Jednak jak to w życiu gangstera bywa, nie wszystko idzie po jego myśli – Huang zostaje zaatakowany, zabrana mu też zostaje cenna pamiątka rodzinna, miecz Yu Jian. Klimat chińskiej mafii udziela się tutaj na każdym kroku, co jest niewątpliwym plusem tej odsłony serii. Gra prezentuje też oprawę graficzną, lekko stylizowaną na cel-shading. Muszę przyznać, że ten patent wyszedł tej grze na dobre. Wolę taki styl graficzny od mocno już zestarzałego silnika RenderWare, który napędzał poprzednie gry z serii, które debiutowały na PSP i PS2. Trzeba też mieć świadomość, że Chinatown Wars było od początku projektowane pod zdecydowanie słabsze od PSP Nintendo DS. To wymusiło też ciekawe zmiany w mechanice i dorzucenie do gry bardzo fajnych minigierek, np. przy kradzieży samochodu, gdzie musimy odkręcić element deski rozdzielczej i dorwać się do kabli, żeby odpalić auto. Największą ciekawostką i nowością jest możliwość obrotu, nazwijmy to, nielegalnymi substancjami odurzającymi. Zostało to zrobione w pomysłowy sposób, wzbogacając grę o ciekawy system ekonomiczny. Dla wszystkich maniaków serii, takich jak ja, jest to tytuł obowiązkowy. Jest to też gra, którą śmiało można polecić innym graczom, bo R* najzwyczajniej w świecie nie robi słabych gier. Chinatown Wars jest też moim zdaniem jednym z najlepszych tytułów dostępnych na konsolach przenośnych w ogóle.
Ode mnie tyle w ten weekend, oczywiście nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o pewnym kultowym serialu z lat 80-tych, który nadal będę podczas tego weekendu męczył. Życzę Wam wszystkim udanego weekendu, nie tylko przy grach.
Peita1PSN
Lego Jurassic World (PS3, TT Fusion, 2015r.)
Postanowiłem w ten weekend powrócić do produkcji ze stajni Traveller's Tales pod nazwą „Lego Jurassic World.” Fabułę ukończyłem ponad rok temu i wtedy nie znalazłem w sobie chęci na splatynowania tego tytułu. Nie wiedzieć skąd, ale nagle i niespodziewanie ta chęć zawitała pod moją kopułę myślową. Czas na platynę numer 41. „Lego Jurassic World” wybieram Cię!
Czy można sobie wyobrazić lepsze połączenie niż klocki Lego i dinozaury? Nie można! Jako mały urwipołeć gustowałem w rozrywce polegającej na budowaniu wszelakich konstrukcji z klocków firmy Lego. Zafascynowany byłem także światem dinozaurów. Miałem mnóstwo książek i czasopism o tej tematyce. Wiele godzin spędzałem na zabawie plastikowymi figurkami dinozaurów, które tata przywoził mi z Niemiec. Pamiętam jak moja mama chrzestna zabrała mnie kiedyś do kina na „Park Jurajski” Spielberga. To było najpiękniejsze przeżycie z mojego dzieciństwa. Ledwo nadążałem czytać napisy wyświetlane na ekranie kinowym, gdyż byłem zbyt młody i moja umiejętność czytania była na zbyt niskim levelu. Ale nie chodziło mi w tym filmie o fabułę, tylko o magię świata wypełnionego prehistorycznymi bestiami.
Pamiętam jak zobaczyłem pierwszy zwiastun „Lego Jurassic World”. Byłem w siódmym niebie. Zbliżała się przede mną piękna chwila. Hybryda trzech pasji z dzieciństwa – gier, Lego i dinozaurów stawała się faktem. Zbliżała się do mnie wielkimi krokami, tak jak co roku zbliża się ostateczny termin rozliczenia z fiskusem. Mimo wielkiej chęci wzięcia w swoje łapska tej produkcji już na premierę, zachowałem resztki rozsądki. Odczekałem 3 miesiące i kupiłem w pudełku nówkę na 100 zł. Dzięki temu oszczędziłem sporo kasy, gdyż gry Traveller's Tales szybko tracą na wartości od czasu premiery.
Gra podzielona jest na cztery części. Każda część odpowiada jednemu filmowi z serii „Park Jurajski”. Plansze są tak zaprojektowane, że w krótki i zwięzły sposób oddają najbardziej charakterystyczne momenty filmów. Będzie nam dane uciekać przed Tyranozaurem, a także chować się w kuchni przed raptorami. Na całe szczęście nasze i naszych portfeli, gra nie posiada żadnych DLC w postaci dodatkowych plansz, tak jak to mają mieć w zwyczaju najnowsze gry studia Traveller's Tales. Wiem, że zakup season passa jest dobrowolny i nie jest to konieczne do ukończenia gry i zdobycia platyny. Ja jednak należę do tej świrniętej części środowiska graczy, która lubi jak obok ikony platynowego trofeum widnieje 100% ukończenia gry.
Oprócz poziomów fabularnych dostajemy także do eksploracji olbrzymi świat, gdzie mamy mnóstwo zadań do wykonania, takich jak leczenie dinozaurów, udział w wyścigach, czy robienie zdjęć określonych obiektów. Aby ukończyć grę na 100% i zdobyć platynowe trofeum musimy wykonać wszystkie dodatkowe czynności oraz zdobyć wszystkie złote i czerwone klocki poukrywane w otwartym świecie. Czerwone klocki to swoiste cheaty w grze. Pozwalają one być nam nieśmiertelnym, szybciej budować obiekty z klocków lub zyskać mnożnik, który pozwoli nam szybko zasilić nasze konto w dużą liczbę klocków, które stanowią walutę w grze, dzięki której możemy kupić m. in. nowe grywalne postacie. Schemat ten powtarza się w każdej grze z serii Lego. Otwarty świat nie jest jednak tak nudny jak w Lego Marvel Super Heroes, ale nie jest też tak fantastyczny jak Lego Batman 2 DC Super Heroes, która jest moją ulubioną grą z serii Lego.
Lego Jurassic World to kolejna część serii, gdzie bohaterowie nie są niemi tzn. rozmawiają ludzkim językiem, a nie swoimi „pomrukami”. W grze wykorzystano fragmenty oryginalnej ścieżki dźwiękowej z filmów, co dodaje tej produkcji niesamowitego klimatu. Gracz czuje się podczas gry jakby był pośrodku akcji hollywodzkiego hitu. Przynajmniej ja się tak czułem. Jak to w grach Lego bywa mamy do wyboru mnóstwo postaci. W praktyce jednak korzystamy tylko z kilku ulubionych, które posiadają umiejętności potrzebne w danej chwili do rozwiązania prostych łamigłówek.
Tak jak w każdej odsłonie gier Lego możemy się cieszyć rozgrywką w ramach kanapowej kooperacji. Jest to opcja znacznie przyjemniejsza przechodzenia gry niż w pojedynkę. Ja z braku partnera/partnerki do grania zmuszony jestem grać sam. Ale zabawa i tak jest przednia. Trzeba ją tylko odpowiednio dozować. Zbyt długa sesja z Lego może spowodować zmęczenie i znużenie.
Lubię gry z serii Lego z kilku powodów:
powtarzający się schemat rozgrywki, który z upływem czasu ciągle mnie bawi,
humor i dowcipy, którymi gry z serii Lego są zawsze naszpikowane,
łatwe platyny, które wymagają poświęcenia trochę czasu, ale nie jest to czas stracony, gdyż upływa on na super zabawie.
Niektórzy, gdy słyszą że gram w gry Lego robią dziwne miny i widać, że są zniesmaczeni. Nie rozumiem tego typu zachowania. Każdy gra w to co lubi i nikomu ze swoich wyborów nie musi się tłumaczyć. Tak jak nie zagląda się do cudzego łóżka, aby zobaczyć kto z kim śpi, tak nie spogląda się w napęd konsoli bliźniego swego, aby zobaczyć jaka płyta wprawiana jest tam w obroty.
Dziękuję Squaresofterowi za zaproszenie mnie do napisania tekstu do kolejnego wydania „W co gracie w weekend”. Jest to dla mnie olbrzymia nobilitacja. Tekst pisało mi się z wielką przyjemnością. Mam nadzieję, że będzie się Wam go również miło czytać. Mam nadzieję, że mój pierwszy tekst w tej serii nie będzie moim ostatnim :-)
Pozdrawiam
Tomasso_34
Horizon Zero Dawn (PS4, Guerrilla Games, 2017r.)
Po ukończeniu Resident Evil 7 ostro przycisnąłem Horizon, z którym bawię się w najlepsze. Szukam znajdziek na mapie, wspinam się na jakieś wysokie budynki stanowiące relikt przeszłości, walczę z coraz to nowszymi maszynami (wyjątek stanowi gromoszczęk, na widok którego uciekłem w popłochu), modyfikuję broń, zdobywam nowe pancerze i łuki, zajmuję się bandytami, którzy czują się panami świata a raz nawet udało mi się przejąć kontrolę nad rdzeniem w jednym kotle, dzięki czemu odblokowałem dostęp do przejmowania kontroli nad większą ilością mechanicznych stworów.
Widok robota przypominającego tygrysa szablozębnego, z którym walczyłem wcześniej na śmierć i życie, który obala jednym uderzeniem słabsze maszyny stanowi niesamowite przeżycie, zupełnie jak wdrapanie się na kolosa z długą szyją i podziwianie pięknych masywów górskich z talerza stanowiącego jego głowę. Wtedy Na chwilę można zapomnieć o całym świecie.
Po dwudziestu godzinach spędzonych z holenderską produkcją pozostaje mi stwierdzić, że jest to chyba najlepsza ubigame od czasu Assassin's Creed II oraz Farc Cry 3, choć parę rzeczy bym w niej poprawił. Gdy walczę z całym stadem maszyn, to czasem nie wiem co się dzieje wokół mnie i zastanawiam się nad tym, czy dodanie do HZD opcji lockowania się na przeciwnikach i zmienianie do woli celu nie poprawiłoby tej sytuacji? Brakuje mi też jednej z najfajniejszej zdolności z FC3, która pozwalała zabijać po cichu kilku przeciwników na raz po kolei, gdy znajdowali się blisko siebie.
Wspominam o tym, żebyście wiedzieli, że wyśmiewany przez wszystkich Ubisoft stworzył w swoich grach mechanizmy, których nie jest w stanie pobić nawet grafika najnowszej gry Guerrilla Games. HZD ma pewne rzeczy lepsze a pewne gorsze i na pewno nie jest ideałem, któremu należy oddawać jakieś pokłony, bo nawet za kilkadziesiąt godzin to wciąż będzie gra, gdzie każde praktycznie zadnie będzie polegało na dojściu do jakiegoś miejsca i wystrzelaniu wszystkiego z łuku. Zapomnijcie o jakichkolwiek dylematach znanych chociażby z Wiedźmina 3, gdzie raz mogłem zabić sukuba, który kogoś zamordował, ale gdy okazało się, że zrobił to w obronie własnej, to zacząłem mieć wątpliwości natury etycznej i puściłem go wolno po dłuższym namyśle.
W HZD mogę się jedynie zastanowić nad tym jak wyeliminować jakąś maszynę po cichu albo jakich strzał na nią użyć. Na całe szczęście liczba rodzajów maszyn dostępnych w grze jest ogromna i z robotem, który ma zamontowany karabin na grzbiecie walczy się zupełnie inaczej niż z takim, który zieje ogniem, lata albo używa kamuflażu termo-optycznego dającego mu niewidzialność ułatwiającą ataki z zaskoczenia.
Hatsune Miku: Project DIVA Future Tone (PS4, Crypton Future Media + Sega, 2016r.)
U Japończyków wszystko kręci się wokół szkoły. Wystarczy obejrzeć jakieś anime a tam mamy wojowników ninja chodzących do szkoły, do szkoły chodzą bogowie śmierci, którzy bronią ludzi przed pustymi oraz człowiek, który dostaje tajemniczy notatnik, w którym notuje nazwiska wszystkich niegodziwców, skazując ich w ten sposób na śmierć. Pal go sześć, że morduje także wszystkich, którzy chcą odkryć jego prawdziwą tożsamość, stając się najgorszym z możliwych niegodziwców wierzącym w swoją bezkarność i nieomylność.
Do szkoły chodzą również bohaterowie takich gier jak Final Fantasy VIII, Clannad oraz serii Persona. Nie powinno zatem nikogo dziwić, że do szkoły chodzi również wokaloidka Miku Hatsune.
Dla wielu z nas szkoła kojarzy się z koniecznością uczenia się niepotrzebnych rzeczy i odrabiania pracy domowej. Dla mnie szkoła to przede wszystkim gra w piłkę nożna z kolegami, bójki koło szkoły, podrywanie koleżanek z klasy, zrywanie się z lekcji, żeby pograć w Resident Evil 3 lub Quake II albo rozmowy o grach z innymi uczniami. W taki sposób odkryłem kiedyś Parasite Eve, w które zagrałem dzięki jednemu koledze, z którym nawet nie chodziłem do jednej klasy, ale przecież nie istnieją bariery, których nie zdoła przełamać wspólna pasja. Dzięki temu, że poznałem Ayę Breę stałem się fanbojem squaresoftu na długo przed zagraniem w pierwszą grę z serii Final Fantasy.
Nie są to jedyne powody sprawiające, że tęsknię za szkołą. Szkoła to także szkolne miłości, o których pięknie śpiewa Miku w Love's Note. Ona też ma swój osobisty notatnik, tyle że jest to notatnik o najgłębiej skrywanych uczuciach do obiektu swoich uczuć, których nie ma niestety odwagi wyznać.
Nie jest to jej jedyna szkolna piosenka, bo już kiedyś wspominałem we w co gracie o High School Days (pozycja nr.2 na playliście), ale w przeciwieństwie do tamtego radosnego utworu Miku jest tutaj bardziej rozmarzona. Momenty, w którym leci tylko sama melodia naprawdę mogą się podobać. Z wielkim upoirem walczyłem o perfecta w Love's Note na trudnym poziomie trudności. Nie obyło się bez przekleństw, ale satysfakcja, jaka mi towarzyszyła po wykonaniu kolejnego ambitnego wyzwania jest nie do opisania.
Ech, ta Miku. W tym roku przypomniała mi już jak bardzo kocham Segę, gry Yu Suzukiego oraz tęsknię za Soniciem a teraz już kolejny raz sprawia, że chciałbym znów być młodszy o kilkanaście lat, zasiąść w szkolnej ławce i przeżyć jeszcze raz najpiękniejsze szkolne chwile, które pozostaną ze mną na zawsze.
Bloodborne (PS4, From Software, 2015r.)
Dość jednak tych szkolnych opowieści dla romantycznych nastolatek. Nadszedł czas na łzy, brak wiary we własne możliwości, rezygnację, zwątpienie i niemoc.
Jestem w momencie, przed którym uciekam już przeszło dwa lata. Do tej pory nieraz zginąłem w Bloodbornie, ale jakoś nigdy nie traktowałem tego rpga wyprodukowanego w Japonii jako jakiegoś wyzwania. Gram w gry Miyzakiego już siedem lat i swoje się w nich zginąłem, dlatego dziwi mnie, że niektórzy opowiadali mi o tym, jak się będę męczył z Sierotą Kos i innymi bossami a to się nigdy nie wydarzyło. Mam w nich za duże doświadczenie i już się po prostu nie boję przyjąć ataku, który zabiera mi +95% żywotności. Po to ją rozwijam, żebym mógł je przeżyć, wstać z kolan po takim razie, uleczyć się i pokonać swojego oponenta.
W przeklętym lochu pthumeryjjskim nie mogę liczyć na ten fortel, gdyż zostałem go pozbawiony przez twórców gry. Można by rzecz, że jestem w sytuacji, która była kiedyś moją codziennością, gdy zaczynałem swoją przygodę w Demon's Souls. Gram z połową życia i nic nie mogę na to poradzić.
Strażnik Starych Władców jako pierwszy pokazał mi, że to nie będą przelewki. Cudem przeżyłem naszą konfrontację, ale to tylko prolog przed Amygdalą, czyli jednym z niewielu bossów, których nie pokonałem sam przy pierwszym przejściu Bloodborne. Wynika z tego, że nie mam na nią jeszcze sposobu. Słyszałem opinie ludzi, którzy rzucali grę From Software na trzy miesiące po wielu nieudanych potyczkach z tym potworem. Ja tak nie mam zamiaru robić, ale coś czuję, że już niedługo przypomni mi się ten moment, gdy odechciało mi się grać w Metroid Prime na miesiąc po tym, jak zostałem dosłownie zmasakrowany przez ostatniego bossa w jednym z najwspanialszych fpsów, w jakie przyszło mi grać. Na całe szczęście mogę wciąż rozwijać swoją postać, więc nie omieszkam z tego korzystać po niepowodzeniach, które są już na wyciągnięcie reki.
To bardzo ważny moment w mojej dwuletniej przygodzie z łowcami i plagą krwi, która opanowała Yharnam. Być może od tego, co się wydarzy w tym lochu zależeć będzie, czy pokuszę się o kolejna platynę w produkcji From Sofware. A może po prostu dam sobie spokój z platynowaniem gier tego studia, bo znudziło mnie już wałkowanie jednej i tej samej formuły gry przez prawie dziesięć lat.
Zresztą po poznaniu Miku, która wygląda czasem jak słodki anioł a i tak nie ma żadnej litości dla graczy na poziomie ekstremalnym w swoich piosenkach i tak już nikt mnie nie przekona, że gry Miyazakiego to Himalaje poziomu trudności w grach wideo.
Kto grał kiedyś w gry z NESa wie, że to nigdy nie była prawda. Amygdalo, co ty na to? Czy uda Ci się sprawić, że moja krew się we mnie wreszcie zagotuje?
Shin Megami Tensei: Digital Devil Saga (PS2, Atlus, 2006r.)
Całe życie żyłem w kłamstwie.
Tak mogę podsumować ponad sześćdziesiąt godzin spędzonych z Digital Devil Sagą.
Tego, czego się dowiedziałem w bazie brutali nie spodziewałem się usłyszeć.
Okazuje się, że ja i moja załoga jesteśmy tylko pionkami w rękach Sery a zniszczony świat, w którym istniejemy jest tylko substytutem życia, które wiedliśmy przed śmiercią.
Trochę zdębiałem po tej niespodziance, ale następnych już nie będzie, gdyż po pokonaniu wszystkich przywódców innych szczepów udałem się do ostatniego miejsca w grze, czyli do Świątyni Karmy. Tak przynajmniej twierdzi Dajzner, dla który DDSa ma już dawno za sobą.
Przywódca Brutali próbował używać niewidzialności i atakował moją drużynę z zaskoczenia, ale Sera podpowiadała mi dzięki swojej mocy po mniej więcej której stronie się chowa. Z jego drugą fazą tez nie miałem zbytnich kłopotów. Dopiero pierwszy boss w Świątyni zaczął mnie irytować swoimi lodowymi atakami, na które podatny jest Heat.
To była kłopotliwa sytuacja, bo słabością Vasukiego jest ogień, więc wyekwipowałem Serpha, Argillę i Heata w ochronę prze lodem oraz w ogniste zaklęcia ofensywne, ale nawet wtedy nie za bardzo dawałem radę w tej konfrontacji.
Zdesperowany wyrzuciłem w końcu Heata z drużyny i musiałem się męczyć z niedomagającą ekipą, w której niby nie było nikogo wrażliwego na lód, ale trzecia, rezerwowa postać padała praktycznie nieżywa po każdych dwóch atakach, które trafiały ją w jednej turze przez zbyt niski poziom jej rozwoju. Przedmioty ożywiające poszły w ruch, bo Argilla nie nadążała z ożywianiem a pod koniec walki nie wytrzymałem i i tak wezwałem na pomoc Heata, bo jednak jego Maragion zadaje większe obrażenia niż Agi.
Vasuki to perfidny przeciwnik, bo jak rzucisz na drużynę ochronę przed lodem, to atakuje piorunami lub Megidolą, ale przynajmniej te dwa ataki nie dawały mu dodatkowych ruchów za trafianie członków mojej drużyny w słaby punkt.
Co więcej, podczas tej potyczki dostrzegłem lekką ułomność w systemie walki w Digital Devil Sadze, bo próbowałem rzucać w jednej turze ochrony na lód i pioruny i nie rozumiałem, czemu i tak doznaję obrażeń.
W jrpgu Atlusa obrona na żywioł nie działa jednak jak w Final Fantasy X. Tam obrona na żywioł działa do chwili użycia ataku magicznego o konkretnym żywiole, który ją niweluje, natomiast w DDSie taka ochrona działa tylko do końca tury a gra nie pozwala na sumowanie barier na dwa różne żywioły. Mocno się zdziwiłem, że nie da się połączyć ochrony na piorun i lód jednocześnie, więc musiałem pogodzić się z tym, że od czasu do czasu moja drużyna oberwie piorunami.
Jeśli chodzi o sama świątynię, w której obecnie przebywam, muszę wdrapać się na jej szczyt i pokonać ostatniego przeciwnika. Może wtedy wyjaśnią się moje wątpliwości związane z Serą, która niby jest biedną, bezbronna kobietą, której mocy pragną wwszyscy a znała hasło pozwalające jej na wejście do świątyni. Czyżby to ona miała być moim ostatnim wrogiem?
Jak zajdzie taka potrzeba, to rzucę nawet inne gry, żeby się tego dowiedzieć w najbliższym czasie, bo chciałbym wreszcie pożegnać Digital Devil Sagę i wziąć się za kolejnego jrpga albo i za coś jeszcze innego. Uwielbiam ten moment, gdy zbliżam się do końca jakiejś opowieści i planuję w głowie ogrywanie kolejnych gier.
The Legend of Zelda: Ocarina of Time (N64, Nintendo EAD, 1998r.)
No w końcu doszło do mojego kolejnego spotkania z księżniczką Ruto.
Ktoś rozpieprzył cały świat, kumple, z którymi mieszkałem całe życie mnie nie rozpoznają, w Jeziorze Hylia wyschła woda, gorończycy zostali uwięzieni w lochu, kraina zorańczyków została skuta lodem a ich król zamrożony, ale jest jedna waifu, która pamięta i mnie i wszystko to, co mi przysięgła siedem lat temu.
Teraz mogę w końcu porzucić misję ratowania świata, zapomnieć o nikczemniku Ganondorfie, dać sobie spokój z głupią trójsiłą, założyć rodzinę i mieć gromadkę dzieci, które nigdy nie będą lękać się wody. Z jej wdziękiem nie i bezpośredniością nie może się równać żyjąca pod kloszem Zelda.
[A potem się obudziłeś.]
Jak to? To w Okarynie Czasu nie można wypiąć się na cały świat i żyć z najwspanialszą Ruto? E, tam. Ocena w dół. Z Uncharted 2 było tak samo. Nie mogę być z najlepszą waifu w grze? Ocena w dół. Proste.
Dlatego Steins;Gate i Clannad wprost ubóstwiam, bo co to za życie bez wyboru, w którym można być jedynie zbawcą ludzkości?
Możemy wyśmiewać The Last of Us za to, że czternastolatka morduje tam szabrowników z zimną krwią lub z tego, że grzyboludziom często zdarza jej się nie zauważać i atakują tylko Joela, ale ten stary dziad, któremu życie zabrało w jednej chwili wszystko zaimponował mi przynajmniej tym, że wypiął się na cały świat dla swojej ukochanej Ellie, która nie była nawet jego biologiczną córką. To było bardzo odważne posunięcie. Wybrał to, co uznał za stosowne. Wybrał bycie ojcem, którym nigdy nie mógł być przez jakiś głupi wirus.
W Okarynie Czasu scenarzystom zabrakło podobnej odwagi, dlatego teraz nie założę żadnej rodziny tylko Buty Irona, tfu, Buty z Żelaza, i muszę uratować jakąś głupią wodną rasę błąkając się w Wodnej Świątyni i zrobię to tylko po to, żeby na zawsze stracić z oczu miłość życia. Życie jest niesprawiedliwe, szczególnie w liniowych grach.
Na koniec chciałbym jeszcze raz podziękować moim dzisiejszym gościom. To naprawdę piękne uczucie, móc wciąż tworzyć ten cykl z czytelnikami nawet po czterech latach od jego debiutu i czytać Wasze komentarze. Do następnego razu.