W co gracie w weekend? #111
Nie było mnie zaledwie 6 dni i znów japońszczyzna, biegnę z odsieczą!
Podczas mojego pobytu w górach pogoda była średnio przychylna. Nasza okolica, jako jedyne miejsce w Polsce, doświadczała deszczów i burz. Nie sprzyjało to co prawda wędrówkom, ale sprzyjało odpalaniu SNESa. Jeśli nie przygoda w życiu to chociaż ta wirtualna. Padło na kultowe The Legend of Zelda A Link to the Past. Bateryjka kartridża podtrzymywała jeszcze przy życiu save'a sprzed paru lat, gdzie zrobiłem jakąś połowę gry. Plan był jednak ambitny - od zera do bohatera. Największym sprzymierzeńcem był kolega Krzychu, który ukończył już grę dwukrotnie wcześniej, więc mniej więcej jeszcze pamiętał co gdzie i jak. Dobrnęliśmy całkiem daleko i w ten weekend należy dokończyć dzieła. Przed nami (Krzychu wpadnie) jeszcze dwa lochy i Ganon.
Pewnie nie muszę tej gry wam zbytnio przedstawiać, bo każdy o niej słyszał ze 100 razy tak jak i ja. Jednak co innego czytać/oglądać/słuchać, a co innego grać. To jest naprawdę kawał arcydzieła. Na początek jesteśmy rzuceni na liniową prostą misję. W środku burzowej nocy Zelda telepatycznie prosi nas o pomoc, gdyż została uwięziona w zamku. Oczywiście, pośpiesznie ruszamy na pomoc. Przed nami mały wprowadzający "dandżon", a później historia zaczyna dopiero się rozwijać. Jest mowa o wielkim nadciągającym złu i przepowiednia o bohaterze, który miał mu się przeciwstawić. Hoho! Wszystko wskazuje na to, że to chyba prowadzony przez nas Link okaże się tym bohaterem!
Zanim przejdziemy do sedna chciałem zauważyć, że po głębszym wejściu w tę grę, rzuca się w oczy coś, co często zarzuca się grom Nintendo - że to zawsze to samo. Kurde, jedyna Zelda, którą do tej pory ukończyłem (choć grałem też sporo w Okarynę i Wind Wakera), to wydana 15 lat później, w stosunku do Link to the Past, Twilight Princess, a wszystko wydaje mi się cholernie znajome. Mamy Kakariko Village, podobne "lochowe" przedmioty jak łuk czy hook shot/grapling hook, a nawet przeciwnicy - w szczególności wielcy kościejowi wojownicy, których najpierw trzeba rozbić mieczem, a potem dobić bombą, bo inaczej nigdy się ich nie pozbędziemy. Oczywiście nie wspominając o rdzeniu rozgrywki: loch-szwendanie-loch-szwendanie powtórz. Jednak są to podobieństwa...hmmm...partykularne i w sumie mało znaczące, bo każda odsłona to inna mechanika i zupełnie inna przygoda, czego nie mogę powiedzieć np. o serii Assassins Creed.
Wracając jednak do clou. Jak pisałem wyżej, gdy już odbijemy pierwszą księżniczkę zaczyna się właściwa przygoda. Zostajemy postawieni przed całkiem sporym światem, w którym jest po prostu mnóstwo rzeczy do zrobienia. Z każdą postacią można, a wręcz należy, porozmawiać. Czasem, ktoś zleci nam coś wprost, zachęci do podjęcia się zręcznościowego wyzwania w zamian za nagrodę, a czasem po prostu wspomni, że czegoś potrzebuje lub kogoś mu brakuje. Wydawać by się mogło, że informacja bez znaczenia. Błąd! Wszystko jest istotne i nic nie dzieje się bez powodu. Gdy pewna pani o garbatym nosie mówi nam, że przydałby się grzyb do jej zupy, to przechadzając się po lesie, warto się za takim grzybkiem rozejrzeć i zanieść go jej. Strawa będzie przepyszna - zapewniam, a takich smaczków jest naprawdę mnóstwo. Niektóre tego typu zadania wykonuje się przez przypadek, a niektóre wymagają naprawdę uważnego czytania wypowiedzi. Dlatego zasiadając do Link to the Past, nie należy się nastawiać na szybkie trzaskanie kolejnych "dandżonów" i ubicie ostatniego bossa. Takie podejście może nas narazić raczej na frustracje. Trzeba się rozkoszować tym wielkim światem, a gdy czujemy, że na chwilę obecną zrobiliśmy już chyba wszystko (uzależnione jest to od posiadanych przedmiotów), zająć się kolejnymi lochami.
Lochy same w sobie mają zróżnicowany poziom trudności. Oczywiście te początkowe są raczej łatwe i uczą - w tym sensie, jak należy kierować swoje myśli, by rozgryźć kolejne zagadki. W każdym z nich mniej więcej w połowie zmagań znajdziemy nowy przedmiot, który zwykle jest kluczem do rozwiązania pozostałych zagwozdek i CZASEM bossa. Rozwiązywanie tajemnic uważam, za zdecydowanie trudniejsze niż w Zeldach nowożytnych. W takim Twilight Princess nie przypominam sobie, żebym się gdzieś zaciął na dłużej. Nie mówię, że jest prosto ale zwykle cały sęk w tym żeby znaleźć jakiś przełącznik, rozejrzeć się dokładnie po sufitach żeby trafić łukiem czy grapling hookiem w odpowiednie miejsce. Pamiętam , że głównie się za czymś rozglądałem, choć były też zagadki czysto logiczne polegające np. na odpowiednim ustawianiu bloków czy przechytrzenie figur na szachownicy. W Link to the Past natomiast rozwiązanie zagadki nie ogranicza się do jednego czy dwóch pokojów. Tutaj cały dungeon to jeden żyjący organizm. Trzeba rozglądać się czy jakaś ściana czy podłoga nie ma pęknięcia co by je do końca skruszyć bombą i odkryć nowe przejście. Czasem trzeba w jakąś dziurę spaść w odpowiednim momencie żeby trafić do odpowiedniego miejsca lub zrzucić jakiś klocek, którego w inny sposób nie sprowadzimy do konkretnej komnaty. Puzzle potrafią być naprawdę męczące i gdy dodamy do tego zapętloną krótką muzyczkę, która z czasem zaczyna wnerwiać, nasza głowa narażona jest na bardzo ciężki okres i wtedy nie ma co grać na siłę i trochę odpocząć.
Ogółem polecam wszystkim tego klasyka, bo to naprawdę piękna przygoda. Nie raz zaskakuje swoją pomysłowością i bogactwem zwiedzanego świata. A wspomnieć jeszcze należy o cudownej, bajkowej oprawie, która zawsze będzie cieszyć oko i pozostanie nieśmiertelna. Polecam.
Hej! To nie koniec jeszcze jest druga strona!
No, ale jeśli A Linkt to the Past jest wybornym daniem głównym, to trzeba sobie zaserwować jeszcze coś lżejszego na deser lub chociaż wieczorne przekąski. W moim przypadku będą to dwie prześwietne gry firmy Konami. Firmy, która ostatnio zdaje się zapominać jakim gigantem była niegdyś i w brzydkim stylu odwraca się od świata konsol. Dlatego tym chętniej ogrywał będę Rocket Knight Adventures (SMD) i Contra 3 Alien Wars Super Probotector Alien Rebels (SNES). Ech...jak Europa mogła to spierniczyć. Contra to dwóch ultra komandosów - Bill i Lance, nawiązujących swą aparycją do Rambo, a nie jakieś zasrane robociki, których imion nikt nie zna. W ogóle sama nazwa gry też brzmi kretyńsko, a te pruderyjne siusiumajtki nawet wyraz "wars" zmienili na "rebels" - ręce opadają. No ale zostawmy już tę dygresję, wróćmy do mięska.
Przygody oposa Sparkstera to był jeden z głównych powodów, dla których kupiłem 16bitowca panów z Segi. Ta gra jest naprawdę niesamowita. Myślę, że gdyby wyszła w odpowiednim czasie na SNESa, dziś byłaby dużo bardziej rozpoznawalna, a sama konsola Nintendo zyskałaby posiadając ją w swej bibliotece (wiem, że wyszła niejako druga część o tytule Sparkster, ale to nie to samo). Fabuła jest bajecznie wręcz prosta - podłe świnie (dosłownie) porwały księżniczkę i któż jak nie dzielny rycerz ma ją uratować. Nasz wojak macha mieczem z taką zawziętością, że jego ostrze wysyła fale siłowe, tnące przeciwników. Daje to możliwość obalania oponentów z bezpiecznej odległości. Warto jednak podejść bliżej by zakosztowali czystej stali, bo zadaje ona zdwojone obrażenia - szczególnie użyteczne na bossach. Poza tym bardziej ryzykowny styl gry odróżnia prawdziwych rycerzy od zaledwie giermków! Oczywiście możemy też robić użytek z naszego odrzutowego plecaka. Po jego naładowaniu (trzymania przycisku ataku) wykonujemy cios obrotowy lub wystrzeliwujemy się niczym torpeda czyniąc pustki w szeregach wrogich świń (do tego na pewno komunistów).
Póki co miałem do gry jedno podejście na "poważnie" i udało mi się dojść do przedostatniej planszy. Niestety zabrakło kontynuacji. Liczę, że tym razem się uda. Rocket Knight Adventures to raczej łatwa gra. Małym utrudnieniem może być tylko limitowana ilość żyć i kontynuacji, ale odrobina szlifu powinna wystarczyć do zobaczenia napisów końcowych. Co prawda jest tez hard mode, który jest już ewidentnie tylko dla masochistów i fanatyków, bo tam giniemy po jednym strzale i nie ma żadnych kontynuacji :D Ogólnie wszystkim gierkę polecam, bo jest naprawdę ciekawa. Plansze bardzo różnorodne, wykorzystujące w pełni umiejętności Sparkstera. Muzyka natomiast standardowo, jak to kiedyś u Konami, bezbłędna. Posłuchajcie tego, Scooter by się nie powstydził beat'u.
W przeciwieństwie do lekkiego w odbiorze Rocket Knighta będę po raz kolejny próbował swoich sił we wspomnianym wcześniej Probotectorze. Tu już nie ma przebacz, a najgorsze, że aby zobaczyć PRAWDZIWE zakończenie, nie ma innego wyjścia jak ukończyć grę na hard. Takie to kiedyś były zagrywki. Ukończyłeś grę na easy albo normal? To fajnie, ale jesteś lamus niegodny zobaczenia kilku obrazków więcej i szczerych gratulacji. "Dobrze, że teraz mamy czasy, w których możemy sobie kupić autentyczne zakończenie" ;-)
Jedno muszę, mimo wszystko, przyznać producentom Probotectora, że nie poszli na łatwiznę przy opracowywaniu poziomów trudności. Zwykle podbija się ilość przeciwników, zwiększa ich ilość zdrowia, obrażeń i inne kretynizmy ..ekhm..Diablo 3... ale nie tu! Tutaj przeciwnicy są np. agresywniejsi tzn. atakują częściej i więcej, a bossowie mają zmienione same ataki jak, ich schemat, a czasem prędkość wykonywania, więc trzeba się troszkę, może nie uczyć od nowa, ale adaptować do pewnych zmian w stosunku do poziomów niżej. Mój rekord na dziś to dobrnięcie do początków ostatniej planszy. Z tego co widziałem na YouTubie końcówka to ciężki maraton kilku bossów, więc żeby ten etap "potrenować" wypadałoby mieć zapas chociaż jednego "continue". No cóż zobaczymy.
No, ale co najważniejsze - W co Wy gracie w weekend?