W co gracie w weekend? #146
Kolejny weekend, kolejne "w co gracie?".
Był taki dobry okres na slashery, nie pamiętam kiedy, ale wychodził obok siebie tytuł za tytułem. Ukazał się God of War Ascension, DmC, Yaiba: Ninja Gaiden Z i w końcu omawiany dziś, kontrowersyjny Metal Gear Rising: Revengeance. Czemu kontrowersyjny? A bo każdy chciał żeby wyszedł nowy, prawowity MGS. Zawiedzeni fani musieli poczekać na kolejną kanoniczną część jeszcze trochę, fani naparzanek, w tym ja, byli uradowani, bo spece z Platinum oddali w ich ręce kolejny majstersztyk.
Przyznam się, że nigdy nie miałem styczności dłuższej niż 10 min (wliczając cut-scenki) z przygodami Solidnych Węży i Wielkich Szefów. Kojarzyłem tylko, że taka postać jak ninja Raiden w ogóle istnieje, ale okazało się, że taka wiedza mi wystarczy by do gry zasiąść. Choć zdaję sobie sprawę, że przez tę ignorancję pewne smaczki mi umkną.
Jak przystało na grę spod szyldu "Metal Gear" mamy tu mnóstwo filmików przerywnikowych i przyznam, że trochę to drażni. Niektóre są naprawdę świetne, pełne akcji i ich zwrotów, czasem bardzo ciekawych, podszytych filozofią rozmów (zwłaszcza o memach i Richardzie Dawkinsie), ale są zbyt często. Trochę jak w DuckTales: Remastered. Mało tego do Raidena po niemal każdej walce ktoś dzwoni i ucina sobie długie pogaduchy (przeklinam nielimitowane rozmowy do wszystkich!!!) No, ale gdy już membran głosowych opadnie zgiełk, zaczyna się przepiękny trzask ścieranych mieczy. Łosz kurna panowie!! Tu dynamizm i akcja prześcigają się intensywnością w splecionych ogniach walki. Raiden to prawdziwy fechmistrz. Wymachuje kataną z taką prędkością jakby czas istniał tylko dla niego, a dla stojącej w miejscu reszty świata go zwyczajnie zabrakło. Naprawdę w kwestii ostrych jak żyleta combosów i solidnych, gigantycznych nieraz przeciwników nie mam nic do zarzucenia. Póki co pozwalam sobie na naciskanie przycisków ataku w dowolnej kolejności, ale z czasem zaczynam dobierać swoje ulubione kombinacje. Do tego wrzucono bardzo ciekawy sposób parowania ciosów. Na początku trochę nań psioczyłem przyzwyczajony zwykle do leniwego trzymania jednego button'a, ale zrozumiałem jak ważny i przemyślany jest to system. Po pierwsze bardzo ładnie podbija dynamikę walki. Każdy cios trzeba blokować jednorazowym wciśnięciem kwadratu (PS3) i na gałce analogowej kierunku, z którego zbliża się wrogi cios. Jeśli ktoś wykona przeciw nam 3 machnięcia mieczem to musimy czynność powtórzyć 3 razy (podczas walki z Monsoonem eksploduje od tego głowa!). Dzięki temu mocniej odczuwamy rozgrywany pojedynek. Czujemy jak musimy odeprzeć każdy kolejny szlag oponenta. Margines błędu jest miłosierny, więc nie musimy tego robić co do nanosekundy. Jednak gdybyśmy opanowali taką sztukę, to gra nagrodzi naszą postać specjalnym kontratakiem, który sprowadzi na przeciwnika druzgocącą klęskę. Tym samym zachęcając do doskonalenia swoich poczynań by ostatecznie uczynić nas fechmistrzami pada.
Do tego oczywiście wisienka na torcie. Element, który od początku był monetą przetargową całej produkcji. Coś co od dnia premiery Metal Gear RIsing winno stać się powszechnością w każdym slasherze. Możliwość DOSŁOWNEGO cięcia przeciwników na małe kawałeczki, a także (w miarę możliwości procesora) składowych otoczenia. Myślałem, że z czasem przyzwyczaję się do tego novum i nie będzie już tak rajcowne, ale jeśli choć trochę miałem racji, to moment ten jeszcze nie nadszedł. Nie ma to jak zmiękczyć delikwenta paroma sztychami, a później ra! ra! ra! na plasterki! Jeszcze dodajmy do tego fakt, że jeśli rozetniemy nieszczęśnika w odpowiednim miejscu możemy zrobić mu Zandatsu! Hehe, co? Wyrwać mu soczyste, cybernetyczne bebechy i zmiażdżyć władczo, z nonszalancją by ukoić nasz ból i wyleczyć rany.
Mało tego! Bo nie od samego miecza cyborg ginie! Po walce z co ważniejszym szefem lub po zebraniu odpowiedniej ilości czegoś tam dostajemy kolejne zabawki. Mnie w szczególności przypadł do gustu kij jednej Francuzeczki. Zadaje duże obrażenia, świetnie sprawdza się w walce w tłumie, a do tego służy nam za kij, bat i nunczako w jednym. Na naszej drodze znajdziemy jeszcze granaty i rakietnice, ale są raczej daremne. Każdą ze znalezionych broni możemy ulepszać między misjami ze zebrane "battle points". Dokupujemy wtedy siłę ataku, wyssanie energii potrzebnej do Zandatsowania jak i zwiększamy wytrzymałość naszego pancerza żebyśmy zawsze byli piękni i nasza srebrna fryzura powiewała z dumą na wietrze.
Niestety natknąłem się na przeciwnika, przy którym te wszystkie bajery na nic się zdadzą, a będzie on obecny przy każdej walce. Nie przetniemy go. Ba! Nawet nie zranimy. To okrutny i nieubłagany operator KAMERY. O Kurna! Jakaż kamera jest denerwująca. Dlaczego nie może być jak w każdym dobrym slasherze statyczna z widokiem na całą arenę odbywanej batalii. Czemu ona udaje, że gramy w TPSa? Ileż to razy po prostu uciekałem jak najdalej by zlokalizować swoich adwersarzy. Ileż razy na ślepo parowałem łudząc się, nie zbiorę cięgów...niezliczoną ilość! No ale co zrobić. Ten świat nie jest doskonały, tak musiało być i trzeba to wytrzymać. Na szczęście rekompensują to trochę incydentalne akcenty humorystyczne. Obowiązkowe nawiązanie w kanałach do żółwi ninja czy parodia tak powszechnej przypadłości wtyczek USB. Było to naprawdę niespodziewane i zabawne.
Ogółem Metal Gear Rising: Revengeance to świetna gra. Jej najważniejsze elementy jak wartka akcja, system walki czy genialna pompująca żyły adrenaliną muzyka koegzystują w perfekcyjnej harmonii. Ustanawiają wspólnie byt tak wybitny, że nie spocznę dopóki nie wymaksuję, a to może trochę potrwać. Po pierwsze strasznie dużo tu różnych pierdół do szukania, a ja niezbyt za tym przepadam. Po drugie zdaję sobie sprawę że przejście bossów bez draśnięcia czy zaliczenie poziom very very hard z rangą "S" to nie przelewki. Jednak napędzany próżnością będę parł do przodu!
Oczywiście weekend nie był by weekendem gdybym nie pił piwka, nie pożerał pizzy i nie grał na Pegasusie. W tym tygodniu po raz już chyba piąty czy szósty będę ogrywał Journey to Silius. Bardzo ciekawa gra, która jako ciekawostka powiem, miała być wydana jako prawowita adaptacja filmowego Terminatora. Niestety twórcy stracili prawa do marki i musieli ją nieco przebudować pod inny tytuł. Nie jest to jakaś bardzo trudna pozycja, ale życia są skończone i trudno jest browarkami odpowiednio zakrzywić kontinuum by spotkać się w tym miejscu czasu i przestrzeni gdzie dumnie podziwiamy z kolegą napisy końcowe. Liczę, że tym razem się uda. Jeśli kogoś ciekawi ta produkcja to w niedzielę zapraszam na łamy RnG do recenzji mojego autorstwa ;-)
Pozdrawiam i pytam w co Wy gracie w weekend?