Piątkowa GROmada #129

BLOG
1414V
Piątkowa GROmada #129
REALista | 22.03.2019, 00:06
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

GROmada przekracza progi Rezydencji Zła.

Witamy wszystkich w 129 GROmadzie. W ostatniej odsłonie bloga, którą prowadziliśmy zadaliśmy pytanie w ankiecie jaką grę chcecie żebyśmy opisali. Wszyscy zgodnie wybrali, że mają to być dwie kooperacyjne części Resident Evil (może dlatego, że była to jedyna możliwa odpowiedź). Dzisiejsza GROmada jest swego rodzaju wyjątkowa, ponieważ zawsze z LadyDiesel wysyłamy sobie teksty w czasie ich pisania i jeszcze wtedy konsultujemy ich treść, a efekt tego widzicie w blogu. Tym razem było inaczej, ponieważ opisujemy te same gry postanowiliśmy, że tym co napisaliśmy podzielimy się z sobą dopiero, gdy teksty będą gotowe, aby się nie sugerować nawzajem, dlatego nie zdziwcie się jeśli nasze wrażenia z gry będą podobne (raczej to normalne, w końcu razem przechodziliśmy tę gry). Zapraszamy was do naszych wrażeń z Resident Evil 5 i 6.


LadyDiesel

No to zaczynamywink (w tekście jest mnóstwo spoilerów, jeśli to czytasz, a Twoja kupka wstydu sięga gier z 2009 r., zaniechaj natychmiast tej czynności i idź sobie zrób drinka. Zresztą tak czy siak idź sobie zrobić drinka, w końcu mamy piątek).

Resident Evil to była moja pierwsza randka z Capcomem. Przyznam szczerze, że do tej pory nie zetknęłam się z żadną grą od tego producenta. Do Residentów jakoś nigdy mnie szczególnie nie ciągnęło, może dlatego, że survivalowe horrory to po prostu nie moja bajka. Spokojny, sympatyczny rozlew krwi i tysiące trucheł pozostawionych na swojej drodze – dla mnie bomba, ale przechadzka po ciemnych korytarzach jakiejś piwnicy przy trzymającej w napięciu muzyczce na słuchawkach, przy ciągłej niepewności, czy zza tego rogu nie wyskoczy mi jakiś zombiak… Niby pracuję w gimnazjum i nic nie jest mi straszne, ale jednak. Szybki puls i poczucie niepewności to nie jest to, czego mój organizm po całym męczącym dniu życzyłby sobie na deser.

Reasumując tą moją smutną gamingową historię – kiedy Real zaproponował wspólne przejście RE 5 i 6, które kupił na jakiejś promocji, bez chwili wahania rzuciłam „Jasne, czemu nie!”. No i się zaczęłosmiley Na pierwszy strzał wybraliśmy piątą część tej serii i to był chyba bardzo dobry wybór, bo po ograniu szóstki, w której mechanika była dość przyjemna, nigdy nie zrobiłabym sobie krzywdy wracając do modelu strzelania sprzed dziesięciu lat, a taki właśnie jest w piątce. Pewnie się niektórym narażę publikując swoją opinię na ten temat, nie bijcie, przyznaję się, że tę nowe produkcje mnie rozpieściły do tego stopnia, że niektóre rozwiązania ze starszych gier zdają się być dla mnie archaiczne.

Jakie było moje pierwsze wrażenie z rozgrywki w piątkę? Pytanie no. 1, które zadałam mojemu kompanowi od coopa: „Ło matko… ile to ma chapterów i czemu tak dużo?!”  To, czego nigdy nie zapomnę z tych wszystkich godzin gry to piach, brudne stopy biednie odzianych „madżinów” w klapkach nie pierwszej świeżości, przeładowanie broni, które wymagało kompilacji przycisków i kamera, która uprawiała samowolkę i nie pozwalała na błyskawiczny obrót w razie ataku „od tyłu”. Na całe szczęście do gustu przypadła mi postać Chrisa Redfielda , który przynajmniej posiadał jakieś nazwisko i miał fajne bary. Real miał przyjemność wcielenia się w role Shevy, która przedstawiała się tylko imieniem, nie miała tak fajnych barów jak Chris, ale muszę przyznać też wyglądała w pompkę (właśnie zapytałam wujka Goggle o więcej danych na temat tej pani, po przejściu całej gry, nie byłam świadoma, że nazywa się Alomar - Real, oboje się myliliśmy). Jeśli chodzi o fabułę, to chyba każdy wie jakie jest tło wszystkich części tej serii. Walczymy z bio-terroryzmem, ktoś stworzył wirusa, miał ku temu jakieś powody o których dowiadujemy się coraz więcej ogrywając kolejne chaptery. Mamy również organizację, która próbuje walczyć z tym całym zaistniałym chaosem, tutaj nie było inaczej. W trakcie badań nad wirusem „T” grupa naukowców zostaje zaatakowana przez tubylców z Czarnego Lądu, naszym zadaniem jest oczywiście wyjaśnienie tego dziwnego zachowania i przetrwanie ataków afrykańskich zombiaków.

Jak cała historia bardzo nudna nie jest, tak mechanika całej rozgrywki zjechała ocenę tego tytułu o dwa oczka niżej. Ja sobie oczywiście zdaję sprawę, że w 2009 roku, gdy gra pojawiła się na PS3, musiała być mokrym snem niejednego gracza. Na chwilę obecną, chowanie się za jakąś ścianą i ucieczka z pola bitwy w celu zmiany broni (wciskamy trójkąt, krzyżakiem wybieramy opcję, którą chcemy ująć w dłoń, zatwierdzamy wyszukaniem z listy pola „equip”). Przy bliskim kontakcie z wrogiem, który potrafi dwoma ciosami powalić nas na piach i całej masie - może mniej ruchawych mobów, taka prosta czynność jak przeładowanie, użycie czegoś do leczenia z ekwipunku czy zmiana broni, potrafi po kilku godzinach gry naprawdę z lekka wkurzyć. Czytając opinię wielu graczy, właśnie ta część miała w sobie to coś - klimat, ciekawą fabułę i całą tę magiczną otoczkę, która powinna towarzyszyć każdej części Residenta. Jeśli o mnie chodzi, najwidoczniej jestem jakaś inna. Po skończeniu piątki Real usłyszał w słuchawce głośne „uffff”, a ja bałam się tego, co mnie spotka dnia kolejnego, bo na dysku już czekała kolejna część na ogranie.

Jakież było moje rozczarowaniesmiley Ku mojej uciesze na moje szczęście. W szóstej części dostajemy kilka kampanii. Nie wahałam się ani chwili – wybór padł na Chrisa (Real biegał pięknym Piercem), z którym zdążyliśmy się już polubić i w tej części nasze postacie były o dziwo… dynamiczne! O Boziuniu! Wreszcie mogłam biegać swoją postacią tak zwinnie jak robił to Koń Rafał w kreskówkach z mojego dzieciństwa. Kamera pokazywała mi dokładnie to co chciałam w danym momencie zobaczyć, przeładowanie nie trwało już wieki, miejscówki były ciekawsze, wrogowie bardziej urozmaiceni i w końcu po zaśnięciu nie śniłam o tych „jadących sandałach”. Co do fabuły, to historia przedstawiona w kampanii Chrisa nieco mnie zaciekawiła, zaczęłam zadawać pytania o zdarzenia, które miały miejsce we wcześniejszych Residentach, zaczęłam czegoś szukać w necie… czyli dobrze jest.

Kolejny wybór padł na Leona, który z tego co wiem robi furorę w remasterze drugiej części. Jak dla mnie fryzura głównego bohatera była na tyle nie do przyjęcia, że wybrałam sobie Helenę o nienagannie błyszczących włosach nawet w najbardziej ekstremalnych warunkach, a Real śmigał kopią chłopaczka rodem z Backstreet Boys i podczas gry co chwilę powtarzał: „Grzywka leci mi na oczy, to dlatego nie trafiam do celu”. Kolejna kampania, gdzie z wypiekami na twarzy czekałam na zwrot akcji i dalszy ciąg historii. Wyborni bossowie czekali na deser ze śrutów, a my z radochą im go serwowaliśmy. Zaczęłam się powoli przekonywać do tej serii, strzelanie znów stało się mega przyjemne, a historia zassała mnie aż po same czubki uszu. Po ukazaniu się napisów końcowych, niezwłocznie wybraliśmy kolejną historię, tym razem wcieliłam się w rolę Sherry, która jak się później okazało była córką Williama Birkina (ważnej fabularnie postaci), Real miał przyjemność pobyć przez chwilę przystojniakiem o urzekającym spojrzeniu o imieniu Jake, jak się później okazało był to syn Alberta Weskera (jeszcze ważniejszej fabularnie postaci). Radość z gry trwała do samego końca tej części, a zazębiająca się fabuła dawała wiele satysfakcji, szczególnie podczas momentów, kiedy mogliśmy zobaczyć postaci z kampanii, którą tyle co ukończyliśmy (czyli nas w innych rolach), gdzie zaczęłam powoli łączyć różne fakty, przypominać sobie miejscówki, w których tyle co byłam, ale innym bohaterem... Miód, a nawet cała beczka miodu!

Jak też można było się spodziewać, a o czym głosi słynne polskie przysłowie, ta beczka miodu nie obyła się bez łyżki dziegciu. W tym przypadku w rolę tego dziegciu wcieliła się Ada Wong. Seksowna i tajemnicza postać, która raz na jakiś czas bawiła się z nami w kotka i myszkę, raz zdawała się nam ratować cztery litery, innym razem pakować nas w tarapaty. No to teraz mieliśmy szansę zasmakowania rozgrywki właśnie tą bohaterką. Jako hostowi, to właśnie mnie przypadła ta przyjemność. Real wtedy ze mną  nie grał… a sorki, grał. Grał jakiegoś Agenta czy coś. Przepraszam, ale to była tak miałka i nijaka  postać, że prawie o niej zapomniałam. Niby był i niby coś tam strzelał, ale nie mógł na przykład otworzyć drzwi (fajny ten Agent, taki niezbyt znaczący). Ada zdawała się go prawie nie zauważać, śmigała na tych swoich linkach niby Spider-Man, a Agent zostawał przenoszony do nowych miejscówek nawet w połowie wykonywania jakichś czynności. Podczas ogrywania kolejnych chapterów tej kampanii zaczęło wychodzić na jaw, że nasza tajemnicza dama brała udział w wielu walkach z bossami (serio?!) – pomagała Leonowi i Chrisowi jak tylko mogła, strzelała do nagiej i wkurzonej siostry Heleny, przyczyniła się nawet do śmierci Simmonsa (nie wiem na jakich dropsach gościu śmigał, że był w stanie zamienić się i w dinozaura i w… ćmo-sowę, ale to musiał być mocny stuff). Wszystko super – znacząca postać, ale ogrywając wcześniejsze kampanie jakoś jej obecność była raczej niezauważalna, a wściekłych bossów musieliśmy raczej rozwalać sami. Podsumowując – historia, którą poznałam dzięki Adzie, była ciekawa i pełna akcji. Non stop ktoś do nas strzelał, kogoś trzeba było ratować z opresji. Kampania Ady miała być najbardziej emocjonująca… a była najnudniejsza. Kooperacja z Agentem była niema i nie miała większego znaczenia, rozwiązanie niektórych tajemnic nie zdało się być jakimś większym zaskoczeniem. Mimo wszystko całą rozgrywkę uważam za udaną, cała otoczka Residentów z lekka mnie wciągnęła, chociaż nie mam na przykład parcia na ogranie remastera dwójki, chociaż widzę, ze zgarnia fajne oceny. No chyba, że daliby tam jakąś kooperację…

Dzięki za uwagę, pad z Wami!

REALista

Resident Evil 5

Mieliśmy niedawno okazje przejść z LadyDiesel remaster Resident Evil 5 na PS4 (chociaż ja ukończyłem tą grę kilka lat wcześniej na PS3) i muszę przyznać, że ta produkcja niesamowicie się zestarzała. Gra ma 10 lat i były to dla niej całe wieki, a sama rozgrywka w piątej części Rezydencji Zła została postawiona na głowie i całkowicie zmieniono gatunek, który z survival horroru stał się coopową strzelanką z widokiem z trzeciej osoby. Już czwarta część powoli przygotowywała graczy na to, że w następnej części strzelania może być więcej, ale chyba aż takiej zmiany nikt się nie spodziewał. Później okazało się, że to dopiero przygrywka do  tego co ma nastąpić w szóstce. Gra ma niesamowicie archaiczne sterowanie. Zmiany broni dokonuje się poprzez wejście do ekwipunku i wyszukanie gnata, którego chcemy używać. Oczywiście nie zawsze są do niego naboje, ale gra dba o to żebyśmy za często nie cierpieli na brak amunicji, chociaż bardzo skąpo dostajemy naboje do najmocniejszych broni przez co rzadko mamy okazje ich używać. Można powiedzieć, że jakieś resztki survivalu tu zostały, ale to tylko resztki. W ekwipunku jest bardzo mało miejsca, dlatego bardzo często musimy wybierać co zabrać ze sobą na misje, a z czego zrezygnować. Bohaterów mamy dwóch jest to Chris Redfield, który w serii Resident Evil jest od początku, a wspomaga go Sheva, która w serii pojawia się (chyba) po raz pierwszy i raczej będzie to jej jedyny występ. Jakoś nie zapadła mi w pamięć (nawet nazwiska nie miała).

Na początku w grze mamy udać się do Afrykańskiej wioski, w której już od początku nic nie idzie po myśli głównych bohaterów. Wszyscy mieszkańcy zostali zainfekowaniu pasożytem przez, którego zmieniają się w krwiożerczych Majini (wariacja na temat zombie), a jedyne czego pragną to zabić naszych bohaterów. Strzelnie w tej grze jest ciężkie i to bardzo. Nie da się walić z biodra. Za każdym razem najpierw trzeba wycelować i dopiero po tym można oddać strzał. Skoro chcieli z tego zrobić strzelanke TPS to mogli zrezygnować z konieczności celowania. Wrogowie są wolni, poruszają się jak muchy w smole, ale nasi bohaterowie też nie są demonami szybkości, dlatego raczej da się to przeżyć. Nasze postacie, gdy skończą im się naboje mogą ciąć nożem, a czasami, gdy uda nam się ogłuszyć przeciwnika możemy użyć naprawdę efekciarskich uderzeń, w których najlepsza jest Sheva co szczególnie można zobaczyć w czasie walki z Jill Valentine podczas której odwala ona takie akrobacje po, których można się zastanawiać czy przypadkiem nie kręcimy tu filmu dla dorosłych. Podoba mi się to, że kooperacja w tej grze jest bardzo ścisła. Gracze mogą leczyć się nawzajem, a loot jest wspólny. Zdarza się, że trzeba dzielić się nabojami, gdy drugi gracz nie ma już czym strzelać, a najlepszym wyjściem jest wybranie takich broni, które używają innych typów amunicji, żeby nie podbierać sobie nawzajem kulek, a skąd brać pestki do naszych gnatów? Wypadają z zabitych przeciwników, oprócz tego z wrogów leci też złoto oraz skarby, które możemy sprzedać pomiędzy misjami i za zarobione pieniądze ulepszyć swoje pukawki lub kupić nowe. Nie da się kupować naboi.

W grze pojawiają się okazjonalnie QTE, które jak dla mnie są wciśnięte na siłę i kompletnie niepotrzebne. Graficznie niestety też wyraźnie widać, że gra najlepsze czasy ma już za sobą, ale to remaster także wielkich cudów tu nie można się było spodziewać. Przeciwnicy, z którymi się spotykamy nie są w stanie w nikim wzbudzić strachu, a zaszczucia, które bardzo często jest głównym elementem składowym w horrorach też tu nie uświadczymy, bo cały czas towarzyszy nam druga osoba.

Jako coopowa strzelanka (bo survival horror to nie jest) ta gra moim zdaniem jest dość dobra, ale niestety nadgryzł ją ząb czasu i nie każdemu może przypaść do gustu przez sterowanie, które na PS3 było do przełknięcia, ale na PS4 może się okazać największym przeciwnikiem w tej grze.

Resident Evil 6

Jeśli ktoś myślał (albo raczej miał nadzieję), że piąta część była ostatnią coopową przygodą dla Residentów to srogo się zawiódł. Capcom stwierdził, że ma inny pomysł na tą serie i będzie się go trzymał i tak oto światło dziennie ujrzała szóstka, która dla wielu fanów gry jest najgorszym Residentem jaki wyszedł, szczerze mówiąc nie bardzo wiem dlaczego. Chyba bardziej chodziło o to, że oczekiwano survival horroru, a to co się pojawiło nie było ani survival ani horrorem. O ile w piątce zdarzało się, że naboi mogło zabraknąć, a pestki do tej najmocniejszych broni trzeba było sobie zostawić na później o tyle tutaj tego problemu nie ma. Wrogów nie raz zjawiają się setki i trzeba ich po prostu zastrzelić, a oni hojnie obdarowują nas amunicją. Kooperacja  w tym Residencie jest mniej ścisła niż w piątce: loot dla każdej postaci jest oddzielny, nie można się dzielić nabojami, za to wciąż można się wspólnie leczyć tyle, że sławne zielone roślinki tym razem nie przerabiamy na spraye, a robimy z nich tabletki, które wkładamy do czegoś co przypomina pudełko na tic-tacki. Szósta część jest znacznie dłuższa niż piąta i gramy w niej wieloma postaciami bardzo ważnymi dla serii. Znów pojawia się Chris Redfield ale tym razem towarzyszy mu niejaki Pierce, jest też Leon Kennedy, którego wspiera Helena oraz Jake Muller/Wesker, który podróżuje razem z Sherry Birkin, do tego jest też bonusowa kampania Ady Wong, która na początku była jedyną samotną przygodą, ale Capcom stwierdził, że trochę tak głupio robić całą grę coopową i dawać jeden scenariusz (bo kampanie są podzielone na scenariusze) samotny, dlatego później w aktualizacji dorzucono tzw. Agenta, który jest po prostu spluwą na dwóch nogach, nie może robić kompletnie nic oprócz strzelania, nawet otworzenie drzwi przerasta jego możliwości.

Scenariuszy łącznie z bonusowym mamy cztery każdy składa się z pięciu misji, średnio ukończenie jednej misji trwa godzinę (czasem dłużej). Czyli czasowo, żeby ukończyć grę wychodzi całkiem nieźle. Postacie wreszcie nie ruszają się jak muchy w smole, są szybkie, mogą strzelać podczas chodzenia (ale cały czas nie da się strzelać z biodra, trzeba celować), można robić szybkie uniki, przewroty, kontrować wręcz, strzelać na leżąco czy poruszać się czołgając. Ogólnie w tym Residencie bardzo postawiono na walkę wręcz przez co często przyjedzie nam nawalać wrogów z pieści czy kopniakami, a animacje poszczególnych ciosów czy rzutów potrafią być niesamowicie efektowne, a zdarzają się też unikalne dla danego miejsca (w jednej misji Jake chwycił rękę potwora, która mimo, że odstrzelona wciąż atakowała i wsadził ją do mikrofalówki, która włączył). Podczas gry zbieramy punkty doświadczenia, które tym razem już nie wydajemy na ulepszanie naszych broni, a na nasze postacie. Umiejętności jest bardzo dużo, ale na raz można mieć trzy aktywne ja inwestowałem w obronę, walkę wręcz i broń palną, moim zdaniem najlepszy wybór.

Bardzo fajne jest to, że scenariusze poszczególnych postaci zazębiają się, a ich drogi krzyżują przez co niejednokrotnie współpracujemy ze sobą, a pośród tego wszystkie porusza się Ada Wong, ale ona ma swoje interesy i w jednym momencie nam pomoże, żeby później wbić nóż w plecy.

W grze zdarzają się naprawdę konkretne absurdy: w kampanii Leona i Heleny przemiany ostatniego bossa są po prostu debilne - najpierw walczymy z wielkim psem, który później zmienia się w tyranozaura, żeby na końcu stał się ćmą (cały czas mówimy o jednym typie).

Jeśli o mnie chodzi to gra mi się naprawdę podobała. Jest to jedna z najlepszych coopowych produkcji w jakie można zagrać i mimo, że ma swoje lata na karku (wyszła w 2012 roku) to nie zestarzała się w ogóle. Gra się w to bardzo przyjemnie, historia jest długa i może zaciekawić, a wspólna eliminacja zombie jest świetna. Polecam każdemu kto ma z kim grać.

Oceń bloga:
34

Komentarze (150)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper