-I'll be back... -Well... You'd better not... Recenzja gry The Terminator
BLOG
460V
Grając w FC3 Blood Dragon ogarnęła mnie nostalgia i chęć powrotu w lata '80, w których jeszcze nie było mnie na świecie, a których klimat poznałem dzięki filmom z tamtego okresu. Postanowiłem zrobić to racząc się pierwszym 'Terminatorem', tak w wersji filmowej jak i growej. Jak to się skończyło? Zapraszam do recenzji gry 'The Terminator'.
O ile film broni się nadal, mimo upływu prawie trzech dekad, o tyle gra dość luźno oparta o historię przedstawioną w filmie już niekoniecznie. Ale po kolei.
Fabuła koncentruje się wokół wydarzeń które mogliśmy zobaczyć w dziele Camerona, ale, bonusowo, dostajemy do rozegrania fragment wydarzeń który miał miejsce przed podróżą w czasie odbytą przez naszego protegowanego- Kyle'a Reese'a. Zanim więc trafimy do roku 1984 musimydostać się do siedziby SkyNetu i zniszczyć ów twór. Gdy już nam się uda, kolejne wydarzenia pokrywają się z filmowymi (powiedzmy...).
Tak więc uruchamiamy grę, dostajemy opis sytuacji, i chwilę później wskakujemy w buty dzielnego Kyle'a. I od razu pierwszy zgrzyt- oprawa audiowizualna gry jest tragiczna. Fakt, film był ciemny i ponury, i widać że twórcy gry rozpaczliwie próbowali przenieść ów ciężki klimat na kartridż. Niestety, nie udało im się to, i tła są szarobure, i, co tu dużo mówić- po prostu brzydkie. Jakość animacji to też porażka- na ruchy przeciwników składają się w porywach 3-4 klatki, a są i tacy którzy składają się z jednej (tak, dobrze widzicie- ich animacja to jedna <1> klatka!!!). Jednak, żeby nie być zbyt krytycznym, sytuację ratuje animacja bohatera, a szczególnie jego skoków. Ta jest po prostu przekomiczna i samo spojrzenie na nią powoduje wybuch śmiechu. Nie wiem tylko, czy twórcom do końca o to chodziło...
Od jakości wideo nie odstaje warstwa audio- muzyka w grze składa się zazwyczaj z dwóch- trzech powtarzających się ciągle 'pipnięć', które bardziej irytują i przeszkadzają niż uprzyjemniają rozgrywkę. Wszelkie dźwięki nie odstają od muzyki, więc nie ma sensu się o nich bardziej rozpisywać.
Co do gameplayu- no cóż... Biegamy, skaczemy, bijemy z piąchy, kopiemy, a od czasu do czasu strzelimy lub rzucimy granat. Niby standard znany z recenzowanej już przeze mnie Contry, ale... No, jak wszystko w tej grze- nie działa jak powinno. Wrogowie na przemian albo łażą krok w krok za nami i starają się nas unieszkodliwić za wszelką cenę (o ile zrozumiem to w przypadku T101, o tyle w przypadku ludzi wydaje mi się to nieco dziwne) albo stoją w miejscu i nic nie robią. Developerzy chcieli urozmaicić etapy platformowe od czasu do czasu wrzucając misję w której zsiadamy za sterami auta i uciekamy latającym H-K, albo uciekamy przedmieściami Los Angeles przed goniącym nas na motorze Arnoldem. Samo w sobie byłoby to fajne, ale... No Boga, fizyka pojazdów sprawia, że po chwili zaczynamy zastanawiać się nad zdrowymi zmysłami tych ludzi. Pojazdy fruwają we wszystkie strony, a budynki i inne przeszkody wydają się być eterycznymi fatamorganami, bo jedziemy po nich tak samo jak po pełnoprawnej nawierzchni bitumicznej.
Osobne zdanie należy się jeszcze ostatniemu etapowi gry, gdzie w fabryce zamiast jednego T101 niszczymy cały ich batalion.
Uwierzcie mi, że ukończenie tej gry wymagało ode mnie cierpliwości której nie powstydził by się buddyjski mnich w stanie nirwany. Oczy bolały, uszy też, a ręce co chwilę dostawały torsji i próbowały odruchem bezwarunkowym odrzucić krzywdzącego je pada. Gra jest cholernie słaba, i w sumie nic nie skłania mnie ku wystawienie jej oceny wyższej niż 1/10 (a i to z to, że poczciwy NES nie eksplodował po włożeniu w niego tak skalanego kawałka krzemu). Normalnym ludziom zalecam unikanie, masochistom natomiast gra ta zastąpi cały asortyment lateksowo-żelowo-skórzanych akcesoriów i przyniesie oczekiwaną falę cierpienia.