Siekaj wampira, czyli recenzja gry Castlevania
BLOG
446V
Ze względu na coraz częściej pojawiające się doniesienia o nadchodzącej drugiej części świetnego Castlevania Lords of Shadow, postanowiłem zobaczyć, jak wyglądały początki tej zasłużonej serii. Zapraszam do recenzji gry Castlevania!
Castlevania ukazała się pod szyldem Konami w 1986 roku na poczciwego NESa. Akcja toczy się w 1691 roku, kiedy to niejaki Simon Belmont, nasze alter ego w grze, wyrusza do posępnego zamczyska aby pozbawić życia przerażającego wampira, znanego wszystkim Drakulę. Jak widać warstwa fabularna nie należy do najbardziej złożonych, ale wiemy kim jesteśmy, wiemy co mamy zrobić- więc jak na NESowego slashera jest ok.
W kwestii gameplayu gra nie wyróżnia się zbytnio na tle innych slasherów z tamtego okresu- ot, mamy broń główną w postaci bata, który, po zdobyciu dwóch modyfikacji zmienia się w coś w rodzaju morgenszternu. Poza tym mamy kilka bonusowych broni do rzucania, zatrzymanie czasu i granaty z wody święconej. Pokonujemy kolejne levele, skaczemy i tłuczemy wymienionym wcześniej ekwipunkiem różnego rodzaju demoniczne maszkary. Może to dziwnie zabrzmi, ale charakterystycznym elementem gameplayu jest... wchodzenie po schodach. Tak, tak, dobrze widzicie- poczciwe schody, po których ciągle gdzieś włazimy. Na końcu każdego levelu czeka na nas boss, pasujący tematycznie do konkretnej mapy.
Warto napisać kilka zdań o poziomie trudności, który jest momentami wręcz frustrujący, nie tylko ze względu na zamierzone elementy rozgrywki, ale też przez toporność naszego protegowanego. Co mnie zdziwiło, koleś bez problemu skacze z miejsca na 2 metry w górę, ale gdy schodzimy z jakiejś platformy to spada pionowo w dół z imponującą prędkością, jakby cierpiał na otyłość kliniczną, i to naprawdę nielichą. Ogromny problem sprawiali mi też niektórzy 'szeregowi' wrogowie- najtrudniejszy do ubicia jest... Hm... bo ja wiem, ciężko ze zlepka pikseli wywnioskować co to, ale zachowuje się jak nieumarły królik, co chwilę podskakując w taki sposób, że jeśli nie trafimy go bezpośrednio po tym, jak nam się objawi to już go nie trafimy, i będzie tak skakał aż nas ubije. Nie zrozumcie mnie źle- lubię trudne gry, ale trudność wynikająca z nieustannych respawnów wroga jest niekoniecznie takim rodzajem trudności, jaki mi pasuje. Za to gruby minus.
Oprawa gry jest średnia. Nie wyróżnia się niczym szczególnym, ot, całkiem klimatyczne, ale niezbyt urzekające wizualnie miejscówki, do tego drewniane animacje bohatera i przeciwników, typowe dla tamtego okresu w dziejach gier. Muzyka... Hm... Jakieś tam popiskiwanie jest, ale żeby porywało to raczej nie, żaden motyw nie zapadł mi szczególnie w pamięć.
Kilka słów podsumowania by się przydało... Cóż, pierwsza Castlevania nie porywa, ale i nie odrzuca. Prawdopodobnie w czasach premiery była jedną z ciekawszych gier w swoim gatunku (chociażby dlatego, że z podobnego okresu ze znanych mi gier pochodzi tylko pierwszy Ninja Gaiden, swoją drogą o niebo lepszy od Castlevanii), co nie zmienia faktu że w moim odczuciu wypada w wysokich stanach średnich. Ot, solidna rzemieślnicza produkcja bez fajerwerków, czyli jakieś 7/10. Zobaczę co pokażą następne części, których recenzje już wkrótce na moim blogu.