Granie to umiejętność - Prawda? Fałsz?
Tekst ten przytrafiło mi się wysmażyć naprawdę dawno, dawno temu. Z publikacją jednak wstrzymywałem się przy każdej możliwej okazji, a powód ku temu zawsze był ten sam – ma to w sobie chociaż gram sensu, czy może wręcz przeciwnie?
Czy zastanawialiście się kiedyś, co to właściwie znaczy „potrafić grać” ? Czy patrząc na swoje dziewczyny, matki czy przyjaciół bezskutecznie walących w klawisze, ginących w najprostszym miejscu czy wypadających z trasy na najłatwiejszym zakręcie przyszło wam do głowy, że umiejętność grania to jednak sztuka? I jeśli tak, to czy można jej się nauczyć? A może jest wrodzona? Czy w dobie powszechnej casualizacji, kiedy grają już niemal wszyscy, możemy w ogóle mówić o takim zjawisku?
Zacznijmy może od tej całej wrodzoności, jako że właśnie ta postawiona na wstępie teza-pytanie wydaje mi się najbardziej kontrowersyjna. Czy potraficie przywołać obraz znajomego, który pomimo wielkich chęci i prób nie daje sobie rady z tą, jakże banalną, zagadką w God of War II? Nie wie gdzie iść, co przed chwilą zrobił, a na kolce w trzecim pomieszczeniu ładuje się z taką chęcią, iż zaczynacie podejrzewać, że sprawia mu to przyjemność? Jak się czujecie, gdy w chwilę później wykręca taki rekord w Angry Birds, że prędzej rzucilibyście własnym telefonem, niż podjęli kolejną próbę pobicia go miotając kolejnymi ptakami w tym casualowym megahicie? Czy w tym miejscu tytuł opierający się na ciskaniu wnerwionymi ptakami jest w jakimś stopniu gorszy od przygód pogromcy mitologii greckiej? A może tak naprawdę to gra nawet nie jest?
Wracając do hasła wrodzoności, myślę, że każdy z nas rodzi się z własnymi predyspozycjami do danych tytułów. Zdaję sobie sprawę, że to trochę głębokie, ale dajcie mi jeszcze chwilę. Uważam, że granie działa na tej samej zasadzie co każdy inny talent i towarzyszy mu przy tym ten sam pociąg do doskonalenia go jak choćby w przypadku gry na instrumentach czy chęci do uprawiania sportu. Oczywiście, to owe „zacięcie” do bycia coraz lepszym nie jest równe dla nas wszystkich, ale takie tytuły jak wspomniany Angry Birds znalazły swój własny sposób na „obejście” tego „problemu”. Gry casualowe zmniejszają nasz wkład w drodze do mistrzostwa stając się prostymi i przystępnymi na wszystkich niemal płaszczyznach, i to od samego początku – od niskiej ceny począwszy, poprzez minimalizację treści samej gry, po prosty i intuicyjny system obsługi. Wszystko to zostaje dodatkowo utrzymane w równie ładnym jak i prostym stylu graficznym i już zarówno content, gameplay jak i technologia ujarzmione zostaje w kagańcu z napisem „user friendly”.
Skoro więc są takie proste, fajne i przystępne, dlaczego fan Killzone’a nie daje sobie w nich rady z przeskoczeniem wyniku kolegi unikającego FPS’y jak ognia? Można powiedzieć, że gracze „hardkorowi” odbijają się od tego rodzaju tytułów tak samo często, jak ci casualowi od dużych, wysoko budżetowych produkcji. Zaryzykuję w tym miejscu stwierdzenie, że to, czy w danej grze nam „idzie”, czy też i nie, nie zależy do końca od naszych umiejętności, ale o tych całych wrodzonych predyspozycji właśnie. Nie oznacza to jednocześnie, że mistrz strategii przy podejściu do Gran Turismo 5 na stracie skazany zostaje na, nazwijmy to, „gameplay’ową” porażkę. Wszystko jest oczywiście kwestią czasu, no i właśnie, odpowiedniego zacięcia do tematu.
Ale, ale, w końcu nie tak bardzo o ten poziom trudności nam chodzi. To, że giniemy co dwie minuty, kiedy to gryźć piach można już niemal od jednej kuli a tolerancja przeciwników wzrosła nagle do dwóch magazynków przyjętych na klatę wcale nie oznacza, że „nie umiemy grać”. Chodzi mi tu raczej o tą osobliwą niemoc, kiedy to na easy grając dumnie wpadamy do pomieszczenia z gnatem w dłoni, by następnie męczyć się tam z bandą nazistowskich frajerów. Władowali w nas już tyle pocisków, że w sumie to moglibyśmy rzucić tą spluwę pod nogi i rozkręcić biznesowe imperium otwierając na froncie sieć sklepów z amunicją. Nie pozostaje nam więc nic innego jak się odgryźć, ale coś nam to celowanie nie wychodzi, przycisk przeładowania zaginą gdzieś w wirze akcji a siedzący obok kolega ciągle rozprasza nas wrzeszczeniem o jakimś tam „przymierzeniu celownika” (kiedy to powszechnie wiadomo, że prawdziwi mężczyźni strzelają tylko „z biodra”). Później pozostaje nam już jedynie obejrzenie ekranu „game over” oraz krótki pokaz umiejętności wspomnianego wcześniej kumpla, który oczyszcza pomieszczenie z niemilców w mniej niż 3 sekundy. Zostawić to w przysłowiowego „pieruna jasnego” i nigdy do gry nie wrócić? Ależ skąd. Jeśli totalnie nam nie idzie - dajmy sobie czas. Wszystkiego można się przecież nauczyć. Jeśli nie mamy na to cierpliwości… No cóż, to chyba nie tytuł dla nas. Dlatego sam tak często odbijam się z hukiem od wszelkiej maści symulatorów czy tycoonów. Ale wiecie, ciągle próbuję i czasami ta siła przebicia okazuje się wystarczająca, a wtedy zostaję już „na dłużej” i bawię się przy tym równie wyśmienicie, co we własnych, ukochanych gatunkach.
Jedno jest przy tym wszystkim pewne - grać może każdy. Podążając za słowami pewnej starej, znanej piosenki (jak i delikatnie je parafrazując), jednym wychodzić to może trochę lepiej, innym, nieco gorzej. Ważne, że każdy z nas może stać się lepszy w tym, co bawi go najbardziej. Bo przecież o rozrywkę w tym wszystkim najbardziej chodzi. Czy wykręcasz to 100% ukończenia gry w każdym tytule czy też nie, czy śmigasz przez „Through the Fire and Flames” na Expercie lub masterujesz „Slow Ride” Foghatów na Easy - najważniejsze, byś się przy tym dobrze bawił. Poszerzaj swoje własne, „growe” horyzonty próbując nowych gatunków, nie zważając przy tym na to, że nie zawsze do końca Ci w tej danej grze „idzie”. Nie w tym cały sens, czy ktoś jest w tym lepszy od Ciebie - to o Twoje umiejętności tutaj chodzi oraz o to, ile dajesz za każdym razem od siebie, by je rozwijać. I niech to będzie dla nas wszystkich umiejętnością samą w sobie.
Zapraszamy na oficjalny fan-page Friendly Fire – z prędkością karabinu maszynowego wyrzucający najświeższe informacje o nowych recenzjach i felietonach!