Wspomnienia "Złotej Piątki" #3 - Fantastic Adventures of Dizzy

BLOG
1053V
syo | 15.05.2013, 21:00
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

O ile Big Nose nie był jakimś klasykiem gatunku, a Micro Machines miało prosty lecz niesamowicie wciągający schemat, tak o przygodach chodzącego jajka powiedzieć tego nie można. Prawdziwa perełka gier przygodowych tamtego czasu!

Przygody chodzącego jajka, któremu groźny czarodziej porwał narzeczoną i uwięził współtowarzyszy z paczki z chowu klatkowego w obecnych czasach prawdopodobnie nie znalazłoby swojego miejsca w gatunku. Jednak dziś mamy 2013 rok, czyli 22 lata od czasu wydania The Fantastic Adventures of Dizzy.

 

 

Choć minął szmat czasu to przygody Dizzy'ego wciąż potrafią zachwycić pod wieloma względami. Pierwszy z nich to niewątpliwie poziom skomplikowania - nie sądzę by obeszło się bez kartki i długopisu w celu spisania lokacji, drogi do nich, znaczeń przedmiotów, sposobów na uwolnienie pozostałych jajkoludków. Napis na lewym górnym rogu okładki gry mówi sam za siebie - tytuł był solidnie rozbudowany!

 

Kombinowania było co nie miara - kolorowa i przyjemna dla oka grafika daje początkowo mylne złudzenie lekkiej przeprawy. Kiedy jednak dorwaliśmy się do pierwszych zagadek, szybko można było się zorientować, że będą niezłe jaja - niektóre z zagadek wymagały intensywniejszego użycia mózgownicy, momentami czacha potrafiła nieźle zadymić! We znaki daje nam się już pierwsza lokalizacja, czyli las, w którym Dizzy i reszta towarzystwa pomieszkuje. A jeśli powiększymy ilość skomplikowanych miejsc o miasteczko, kopalnię, statek piracki, zamek i dodamy do tego bardzo częsty i pochłaniający masę czasu backtracking, otrzymywaliśmy kilka solidnych godzin główkowania.

 

 

Trzy życia - tyle otrzymujemy szans na początku rozgrywki. Biorąc pod uwagę ilość zagadek i czas trwania rozgrywki trzeba było być bardzo ostrożnym. Wprawdzie w trakcie naszej przygody można było napotkać mini-grę, po której ukończeniu otrzymywaliśmy dodatkowe życie, to i tak brak możliwości save'owania był niesamowicie frustrujące, zwłaszcza przy przypadkowej utracie swojej ostatniej szansy. Nie mówię tu o kartach pamięci, ale np o kodach, które gra mogła generować abyśmy mogli z danego miejsca przy danym stanie rozpocząć...

 

Poza ratowaniem kompanów naszym zadaniem było zebranie WSZYSTKICH stu gwiazdek rozmieszczonych w świecie Dizzy'ego. Był to jeden z warunków, po spełnieniu którego mogliśmy dostać się do wieży czarnoksiężnika Zaksa. Samo wspinanie się po wieży było kwintesencją poziomu trudności gry, który - jak na sryla, którym wtedy byłem oraz na fakt, że nie do mnie należała wtedy władza nad telewizorem - był stanowczo za wysoki. Przyznaję - nie ukończyłem gry na swoim Pegasusie. Dzieła dokończyłem dopiero na emulatorze... Jednak w przypadku tej gry myślę, że jestem rozgrzeszony.

 

 

Przyznajcie się - ilu z Was nie ukończyło gry? Kto poległ na tytule, który - jak na swoje czasy był cholernie rozbudowany? Głęboko wierzę, że nie jestem w tej sytuacji sam. Śmiało, szczerość jest w cenie... ;)

Oceń bloga:
1

Komentarze (9)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper