Ninja na sobote #12
Znowu krytykuję The last of Us. Nie odpowiadam za wszelkie szkody na umyśle poczynione przez ten wpis.
Zanim w kina nastała era PG-13 i metroseksualnych, wymuskanych i zniewieściałych kolesi grających świecące wampiry czy inne takie, na ekranach dominowały uosobienia testosteronu. Schwarzenegger, Stallone czy bohater dzisiejszej odsłony Lundgren to twardziele jakich mało i niestety będzie jeszcze mniej. Ot znak czasów równie przykry jak to, że ściągającej na maksa z „Drogi” gry dodano więcej strzelania, zmieniono chłopca na dziewczynkę i bam! GOTY! Oczywiście jak nazwiesz zakalca bez własnej tożsamości zakalcem bez własnej tożsamości to od razu zostaniesz zniszczony przez ludzi, którzy grali we 3 gry z czego 2 to fifa, że jak to? Przecież oni nigdy czegoś takiego nie widzieli.
Idą święta, więc postanowiłem wziąć się za jakiś świąteczny film. Wiadomo, jak nie teraz to nigdy. Muszę przyznać, że miałem zagwozdkę co wybrać. Filmów świątecznych jest tyle, że brakuję świąt do obejrzenia tego wszystkiego. Koniec końców postawiłem na męskie kino, czyli „Dark Angel” znane również jako „I come in peace”. Całość zaczyna się całkiem typowo jak na kino o twardym gliniarzu, nieudana prowokacja, martwy partner i znikniecie całej walizki heroiny i jako bonus martwi członkowie gangu o genialnej nazwie „White boys”. Sprawa jest poważna, Dolph dostaję opierdziel od szefa, a na dodatek partnera z FBI, który oczywiście jest typowy garniturem, dla którego procedury to świętość i klucz do sukcesu. Motyw źle dobranych partnerów, którzy z czasem zaczynają się rozumieć i lubić to nic nowego, „Zabójcza broń” zrobiła to najlepiej, ale „Dark Angel” nie musi się wstydzić, bo ma jedną przewagę nad całym policyjnym kinem jakie powstało i powstanie. Jak zapewne wiecie twardy glina, który ma na pieńku z szefostwem i połową przestępczego półświatka zazwyczaj mieszka w małym mieszkanku (Cobra) albo nawet w przyczepie (Riggs). Gdzie mieszka Dolph? W wygodnym, przestronnym mieszkaniu, gdzie posiada bogatą kolekcję wytrawnego wina i jakieś fikuśne obrazy. Takiej wolty scenariuszowej się nie spodziewałem i jest to kolejny dowód na to, że stare kino nie przestanie mnie zaskakiwać.
Wróćmy jednak do sprawy. Dość szybko okazuję się, że chodzi o coś więcej niż zwykłą ustawkę między gangami. W całość zamieszane są siły pozaziemskie. Tutaj chylę głowę przed człowiekiem, który to wymyślił. Sam pomysł, że kosmici potrzebują do czegoś heroiny wydawał mi się głupi, ale tutaj zrealizowano go w sposób mistrzowski. Otóż obcy wstrzykuje heroinę, ta robi endorfiny, które obcy dość szybko wyciąga z czaski nieszczęśnika. Aktor, który wcielił się w rolę przybysza z kosmosu po prostu wymiata jeśli chodzi o grę aktorską (sposób w jakim mówi proste „I come in peace” to trzeba zobaczyć) i jeśli dochodzi do mordobicia zdaję się górować nad niemałym przecież Ludgrenem. Ten facet to koleny przykład niedocenionego aktora, który powinien dostać Oscara za wszystko. „Dark Angel” to zadziwiająco dobry film. Solidne kino policyjne, które ma wszystko czego człowiek potrzebuję, czyli pościgi, strzelaniny, mordobicia i finał w opuszczonej fabryce.
Oczywiście geniusz starych filmów tkwi również w ich uniwersalności. Ile nowych gniotów można odnieść do naszej portalowej rzeczywistości? Za to z klasykami sprawa jest prosta. Nawet tak pozornie nieprzystające do siebie elementy można do siebie odnieść. Otóż Sycho to taki przybysz, który niby przybył w pokoju, a tu jak zaczął wprowadzać pc i Nintendo zrobił się tu niezły burdel (co prawda coś tam gadał, ze udzielanie się dla niego nie ma więcej sensu, ale ja swoje wiem). Na szczęście mamy swoich obrońców. Daaku to ewidentnie Ludgren, a Real to jego przydupas, który co prawda się stara, ale i tak wszystko musi zrobić main hero. Nawet kwadrat się przewija jako kosmiczny glina, ale dość szybko pada.
W ankiecie z poprzedniego ninja wygrał David Hayter i to nim będzie związana następna odsłona. Snejk? SNEJK!? Sneeeeeeeeeeeeeeeeejk… Pip, pip.
Darude-Sandstorm