Dzień Mamy gracza
Hajs z komunii. Mityczny. Niedościgniony. Niewielu w niego wierzy, nieliczni mieli okazję ujrzeć go na własne oczy. Ja należę do tego wąskiego grona szczęśliwców.
Hajs z komunii
Pamiętam jak dziś, choć opowiadam o czasach, gdy ledwie wyrastałem ponad stół. Liczyłem wtedy nie więcej niż 9 wiosen. Komunię spędziłem trzaskając z kuzynostwem w Street Fightera II na pożyczonym Super Nintendo. Pamiętam, gdy każdy następny odpakowywany prezent miał być tym jedynym, wymarzonym. Ale ku mej rozpaczy, nie doczekałem się. Najwidoczniej rodzina stwierdziła, że bardziej przyda mi się drugi zegarek aniżeli jakaś głupia, bezproduktywna maszynka do gier. Patrząc na to z perspektywy czasu, zdaję sobie sprawę jak naiwnie było sądzić, iż ktoś szarpnie się na moje oczekiwania. Nie były to czasy, gdy ludzie lekką ręką wydawali 1000 zł na prezent dla dzieciaka, choćby i był chrześniakiem. Pozostało mi jedno, dalej czytać jeden z pierwszych artykułów Secret Service o baśniowym sprzęcie Sony.
Ah te tapety z lat 90...W tle komunijny Street Fighter.
Dzieckiem musiałem być niegłupim, bo kombinowałem całkiem rozsądnie. W końcu koperty z hajsem wręczano mnie, choć to nie ja miałem się stać jego docelowym konsumentem. W głowie liczyłem jego wartość – czy poprawnie, do dzisiaj nie wiem – ale na moje wyszło, że spokojnie starczyło na szaraka, gierkę i drugiego pada. I zaczął się mój nieugięty marsz. Marsz po marzenie obkupiony codziennym nękaniem mojej rodzicielki. Każda sposobność była dobra, a gdy sposobności nie było, wytwarzałem ją samodzielnie. Pomagał mi starszy brat, któremu również nie brakowało argumentów, dlaczego konsola pod naszymi skromnymi strzechami stanąć musi i basta.
Mój rodzinny dom znajduje się w przygranicznej miejscowości, a w bardziej cywilizowanych Niemczech szajba na konsolę Sony trwała na całego. Po sprzęt ustawiały się wielopoziomowe kolejki. Mama dzielnie znosiła znoje oczekiwania, być może przywykła po czasach komunizmu. Gdy w końcu zbliżaliśmy się do kasy, już miałem niezdarnie wypowiedzieć magiczne hasło, aż nagle… wywieszono tabliczkę, że nakład się skończył i szybko rozgoniono rozżalony tłum.
Załamanie. Musicie zrozumieć, że dla małego chłopca, który tygodniami błagał o swój upragniony prezent, nie istniało żadne później, za tydzień czy spróbujemy jutro. Marzenie pękło jak bańka mydlana, oddaliło się niczym nirwana od spragnionego wędrowca. Koniec. Przy samym już przejściu granicznym Mama wskazała niewielki sklep z elektroniką – spróbuj tam – powiedziała. Rozłoszczony taką niedorzeczną sugestią, stwierdziłem, że nie ma to najmniejszego sensu. Wracaliśmy z największego mi ówcześnie znanego sklepu RTV. Jak nie spróbujesz to się nie dowiesz – z rezygnacją poczłapałem w kierunku mizernego szyldu. Po otwarciu skromnych drzwi moim oczom ukazał się szereg pudełek. Moje oczy rozświetliły się niczym świąteczne lampki. Wniebowzięcie, z piekła do nieba. PlayStation w swej całej okazałości. Niewielkie szare pudełko skrywało wielkie marzenie chłopca.
Kilka lat później sami wytapetowaliśmy nasze królestwo. Na ścianach praktycznie nie było wolnych miejsc.
Wyprawa po kartridż
W przygranicznych miejscowościach kwitł handel, również – a może przede wszystkim – ten bazarowy. W czasach przedplajstejszonowych, nim na prowizorycznych plandekach zagościły na stałe Verbatimy, handlowano przede wszystkich kartridżami na wiadomą podróbkę NES’a. W tamtych latach nie pozwalano mi samodzielnie zapuszczać się w tak odległe rejony, więc każdorazowa wyprawa po nową grę wiązała się z angażowaniem osób trzecich. Najczęściej Mamy.
A wiedzieć Wam trzeba, że wędrówki po zatłoczonych alejkach bazaru nie należały do tych z natury przyjemnych i kojących nerwy. Ze wszelkich stron dobiegały nawoływania, nagabywanie i to najczęściej w różnych językach. Wiele osób potrafiło poruszać się w tym chaosie z kiełbaską na tacy czy innym swojskim przysmakiem – to i zapachy były jak najbardziej swojskie. W takich warunkach moja Mama wędrowała ze mną pod rękę od stoiska do stoiska w poszukiwaniu… no właśnie czego? Informacji o grach nie było za bardzo z czego czerpać, zresztą etykiety na „dyskietkach” często kłamały. Jednak tylko na ich wymyślności można było polegać, ewentualnie jakości plastiku czy doradztwu sprzedawcy (który zazwyczaj i tak nie miał pojęcia czym handluje, ale potrafił zawzięcie reklamować swoje produkty jako te z najwyższej półki, o najlepszej jakości). Czasami trafiały się perełki na miarę Chip 'n Dale Rescue Rangers, o wiele częściej jednak były to crapy. Te gorsze produkcje wiązały się z powrotem do dziarskiego sprzedawcy z nadzieją, że uda się ów felerny produkt wymienić, nierzadko za dopłatą.
Dzień dzisiejszy
Mama na co dzień chwyta smartfona lub tableta by pograć w swoje ulubione gry z gatunku Bubble Shooter. Od pierwszego przekazania DualShocka 4 pokochała Flower. Z niepojętą radością ożywia kolejne kwiaty i odradza świat stworzony przez ekipę thatgamecompany.
W ten wyjątkowy dzień, chciałbym podziękować jej z całego serca. Za anielską cierpliwość i tolerowanie mojego szajbniętego hobby, do którego ostatecznie sama pozwoliła się wciągnąć. Bez Ciebie nie byłoby mnie. I nigdy nie zostałbym tym, kim jestem.