Valkyria Chronicles
Wydany prawie siedem lat temu tytuł ekskluzywny na PS3 do tej pory nie doczekał się naśladowcy ani pod względem rozgrywki, ani fabuły. Do tego wydane później kontynuacje ukazywały się wyłącznie na PSP, a ostatnia nie opuściła oficjalnie Japonii. W takiej sytuacji nasuwa się pytanie: czy problem był z serią?
Valkyria Chronicles to seria dość nietypowa, nawet jak na japońskie standardy. Jej nietypowość nie polega jednak, jak to często bywa, na przekraczaniu granic dobrego smaku i ustawy o zapobieganiu pedofilii. Napiszę to już teraz - mamy do czynienia z jednym z najlepszych przedstawień II Wojny Światowej w grach. Nawet pomimo tego, że gra opiera się na fikcji. Lecz zanim przejdę do bronienia tej karkołomnej tezy, słowo dla ludzi japońszczyzny niecierpiących. Jeśli jeszcze to czytacie, a jesteście w stanie jakoś znieść kreskę i styl, dajcie mi szansę. Bo twórcy stworzyli list miłosny dla historii i mitów Europy.
Fabuła rzuca nas do Europy roku 1935. Zamiast znajomych konturów, prezentowany nam kontynent trochę się różni. Również sytuacja polityczna, jaka zostaje rozrysowana przed naszymi oczami, jest fikcyjna. Kontynent podzielony jest na dwa duże obozy: na Zachodzie pierdołowata Federacja państw demokratycznych, wiecznie mająca problemy z zajęciem jednego stanowiska; na Wschodzie despotyczne Imperium, z feudalnymi strukturami państwa i ciągłym dążeniem do poszerzania granic. A trochę na uboczu, lecz wciąż pomiędzy tymi dwoma gigantami, samodzielne Księstwo Galli. Chyba każdy, kto wychował się na nadwiślańskim padole już w tym momencie poczuł to samo. Bo choć Gallia kulturowo przypomina kraje Beneluksu, a położeniem państwa bałtyckie, to jest w znajomej geopolitycznej d... Khym, w każdym razie niefortunne położenie już raz się zemściło, gdy w czasie I Wojny Europejskiej Gallia została najechana przez Imperium. Bo wiedzieć Wam trzeba, że jest to kraina bogata w złoża ragnitu. Nie dość, że jest on wykorzystywany jako uniwersalne paliwo, to ma jeszcze szerokie zastosowania medyczne oraz jest głównym źródłem energii.
Zauważyliście, że napisałem "I Wojna Europejska"? Gdy zaczyna się właściwa gra, Europa po raz kolejny staje w ogniu. Imperium atakuje Federację, a ta próbuje uzgodnić, czy właściwie to już wojna, czy jeszcze nie. Jednak niezależnie jak mocno poszczególni członkowie "wyrażają zaniepokojenie", to nie są w centrum naszej uwagi. My bowiem jesteśmy w Galii, gdzie wraz z młodym studentem biologii, Welkinem Guntherem, przybywamy do przygranicznego miasta Bruhl, by pomóc w ewakuacji naszych bliskich. Na granicy zauważono wzmożone ruchy wojsk Imperium i ...już tu są? Na cycki Walkirii, oni strzelają do cywili! Gra po pierwszych minutach, gdy wydawało się, że będzie kawaii, zdziela nas w twarz, krzycząc ""to jest wojna, idioto!". I oczywiście, ktoś się przyczepi, że nadal wszystko jest umowne, ale do cholery - mało kto ma jaja nawet do takiej umowności. I gdy po pierwszej potyczce opuścimy Bruhl wraz z naszą przyrodnią siostrą Isarą, dowódczynią miejscowej milicji Alicią i czołgiem (pamiątką po ojcu-generale i ostatniej wojnie), będziemy wiedzieć jedno - to nie będzie wojna, do jakiej przyzwyczaiły nas gry. To będzie obraz tragedii i cierpienia, jaki zawsze spada na zwykłych ludzi, gdy politycy przesiadają się nad mapy sztabowe.
Obrazek niepasujący do tekstu, ale nic lepszego nie znalazłem. (Chyba nie powinienem tego pisać)
Brzmi przygnębiająco? Do tego należy dodać, że fabuła nie pozwoli nam zapomnieć, że po drugiej stronie giną też ludzie - tacy sami jak my, wyrwani ze swoich wiosek, bo ktoś chciał przestawić słupy graniczne. Ostatnią z serii rzeczy dołujących jest odwzorowanie w grze Holocaustu. Otóż w świecie Valkyrii Chronicles, poza bliżej niesprecyzowaną "zwykłą" rasą mieszkańców, są też Darcseni. Są oni ciemnowłosi i obwiniani za wszystko co złe w świecie (mitologia świata gry), nie mają nazwisk i zabrania się im posiadania ziemi. Ba, ci, którzy gardzą nimi jako rasą utrzymują nawet, że roztaczają swoisty fetor judaica. A gdy przychodzi wojna, wojska Imperium na podbitych terenach urządzają łapanki, by zapełnić prowadzone przez siebie obozy pracy - miejsca wolnej śmierci. Chyba nie muszę w tym momencie już pisać, czyj los przypadł w udziale Darcsenom. Dziwne tylko, że mam problem z nazwaniem choć jednej większej gry, w której mielibyśmy do czynienia z podobną sytuacją. Widać Niemcy byli źli wyłącznie dlatego, że znajdowali się po przeciwnej stronie lufy... Szkoda tylko, że potrzebowaliśmy do tego Japończyków z mango-wojną.
Czwarty akapit, a ja jeszcze o fabule - obiecuję jednak, że na koniec zostawiłem te pogodniejsze fragmenty, bo na szczęście jest ich tu całkiem sporo. Zresztą w porównaniu do przygnębiającego obrazu wojny, zwykłe, codzienne czynności są jak powiew świeżego powietrza. Twórcy postawili na relatywnie małą grupę, co jednak wyszło grze na dobre - szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę, co dzieje się w następnej części. Dzięki temu łatwo obserwować napięcia pomiędzy poszczególnymi członkami naszej drużyny oraz zmiany, jakie będą zachodzić w trakcie mierzenia się z chlebem powszednim wojny. A jeśli będziemy chcieli dowiedzieć się o nich jeszcze więcej lub wprost dostać epizod fanservice'owy, to trzeba będzie sięgnąć do kiesy, do której trafiają pieniądze za misje. I wierzcie mi, postaci wykreowane zostały tak dobrze, że zdarzyło się ruszyć pieniądze przeznaczone na ulepszenie sprzętu. Dodatkowe epizody dotyczą jednak tylko głównych postaci - reszta z żołnierzy, których możemy powołać (z łącznej puli 50) ma swoje małe historie, te jednak odblokujemy, wystawiając ich do walki. A prezentowane są w formie tekstowego życiorysu.
Valkyria Chronicles jest przedstawicielem niszowej podgrupy RPGów taktycznych. Jeśli jednak spodziewaliście się gry a'la Final Fantasy Tactics czy Disgaea, to możecie się zdziwić (ciekawe, ile osób spodziewa się *czegokolwiek*, słysząc "tactical RPG"?). Zamiast plansz podzielonych na hexy/kwadraty i widoku izometrycznego, podległymi nam jednostkami przyjdzie sterować z dwóch poziomów. Na mapie sztabowej będziemy mieli ogląd całego pola bitwy wraz z możliwością wydawania rozkazów. Wszystko będzie kosztować nas punkty z naszej (najczęściej skromnej) puli dostępnej w danej turze. Często nie starczy ich, by wykonać akcję każdą z jednostek. Jeśli jednak nie wykorzystamy ich wszystkich w ciągu jednej tury, część z nich przejdzie na następną. Warto mieć to na uwadze, bo czasem lepiej ograniczyć działania, by w następnej turze przejść do ofensywy na większą skalę. Słowo jeszcze o rozkazach - są to głównie wszelkiego rodzaju bufy, ale znalazło się też miejsce dla wsparcia ogniowego i medycznego. I choć można przejść grę, nie zawracając sobie nimi zbytnio głowy (szczególnie na początku), to czemu nie uczynić swojego życia trochę łatwiejszym? Trzeba tylko liczyć się z koniecznością poświęcenia dużej liczby punktów. No i dany rozkaz można wykorzystać tylko raz w danej turze, nie ma więc mowy o np. zasypaniu wroga ostrzałem moździerzowym.
Gdy zaś poświęcimy jeden punkt (dwa w przypadku czołgu) i wybierzemy konkretną jednostkę, kamera "spadnie" (z miłym dla oka zoomem) za jej plecy. Oprócz przemieszczania się, w trakcie tury będziemy mogli wykonać jedną akcję: atakować lub wpierać inne jednostki. Jako, że nie mamy do czynienia z polem bitwy dzielonym na jednostki, nasz zasięg jest przedstawiony w postaci paska ruchu, a jego długość zależeć będzie od klasy naszego podkomendnego. Następną czynnością jest wspomniany "atak" - gdy znajdziemy wroga, możemy kazać jednostce ostrzelać go z posiadanej broni lub podarować granat. A że wrogowie nie stoją jak niemoty, zawsze trzeba się liczyć z odpowiedzią na nasz ogień, Ostatnią opcją są działania nieofensywne, a więc używanie apteczek lub też naprawianie czołgów. One również liczą się jako czynność w trakcie tury, więc często przyjdzie nam wybierać czy już leczyć pobliskiego towarzysza, czy zaryzykować i wpierw zająć się zagrażającym nam wrogiem. Jak na nieliczne na pierwszy rzut oka możliwości, dostępnych akcje trochę jest, podobnie jak konieczności planowania. A gdy wykonamy już daną czynność i postanowimy zakończyć turę, zawsze możemy wrócić do tej jednostki. Trzeba się tylko liczyć z tym, że nie będzie ona już dysponować pełną mobilnością, a amunicja do niektórych broni nie odnowi się.
Kończąc sekcję pola bitwy, szybko dopiszę tylko, kim przyjdzie nam sterować. Nasi żołnierze dzielą się na cztery klasy, z następującym przeznaczeniem: zwiadowca - największa mobilność, a więc zwiad; szturmowiec - najwytrzymalsi, a więc branie na siebie ciężaru walki; inżynierowie - leczenie, naprawy, odminowywanie terenu, uzupełnianie amunicji, ale lepiej by nie dostali się pod ostrzał; lanserzy - tutejsze jednostki przeciwpancerne, bezbronne w starciu ze zwykłą piechotą; snajperzy - hmm. nie wiem. Nie oznacza to, że są jednozadaniowi, jednak wpadnięcie w pułapkę zbyt dużej liczby detali odstraszy ostatnie osoby, męczące się z tym tekstem. Aha, jest jeszcze czołg średniej klasy. Wraz z postępami fabuły nasze opcje taktyczne się poszerzają, ale wiadomo, spojlery. A jakby tego wszystkiego było jeszcze mało, to każda z postaci ma "potencjały", które mogą się ujawnić na polu bitwy po spełnieniu odpowiednich warunków. I nie zawsze muszą mieć pozytywne efekty, jednak obiecałem nie zakopywać się w detalach...
Wraz ze zwycięstwami na polu bitwy będziemy zdobywać pieniądze i doświadczenie. Za to pierwsze będziemy mogli ulepszać uzbrojenie żołnierzy i czołgu, jak również kupować gazety (informacje ze świata gry) i wspomniane gdzieś wyżej epizody dot. poszczególnych postaci. Za doświadczenie z kolei zakupimy dodatkowe rozkazy oraz podniesiemy poziom poszczególnych klas. Na szczęście jest to poziom "globalny", więc nie ma obaw, że gdy z jakichś powodów postanowimy zmienić np. zwiadowców, to nowo przybyły rekrut będzie trzymał karabin lufą do siebie.
Zanim o technikaliach, słowo jeszcze o wadach, bo tych gra się niestety nie ustrzegła. Zapewne znudzeni tekstem, zauważyliście komiks po prawej. Pokazuje on główny problemów z grą - czasem, zamiast kombinować z taktyką, opłaca się wziąć najbardziej mobilną z jednostek i ruszyć nią na bazę przeciwnika, unikając walki. Z innych problemów muszę dodać, że mimo wszystko gra nie zachęca do rotacji żołnierzy i ich poznawania. Jeśli zapełniliśmy skład, to możemy nim grać już do końca, bo "potencjały" poszczególnych żołnierzy, jak ich sympatie i antypatie względem siebie nie mają aż tak dużego wpływu na przebieg misji. Znaczy, za mało się różnią. A z tych mniej obiektywnych wad dodam, że dla mnie gra mogłaby jeszcze trochę potrwać. Bo choć fabularnie została domknięta, a w ciągu 30 godzin wykonałem kilkanaście misji, to wciąż mam poczucie, że można by dodać jeszcze kilka operacji w środku gry. Z pożytkiem dla fabuły i rozwoju "osobowościowego" postaci, bo ten miejscami wydawał się trochę zbyt przyspieszony. A poza wątkiem głównym możemy w trybie potyczki rozegrać starcia na tych samych polach bitew. Jednak tą opcją można się zainteresować głównie w przypadku braku pieniędzy lub doświadczenia.
Jeśli chodzi o stronę techniczną, pozwolę sobie zacząć od cytatu z tutejszej encyklopedii. "Silnik graficzny, jaki na potrzeby Valkyria Chronicles opracowała Sega, nazywa się CANVAS. Sprawia on, że środowisko 3D nabiera wyglądu malowanego farbami obrazu." Nic dodać, nic ująć - choć moda na cell-shading ostatnio zniknęła, to jednak Valkyria Chronicles pokazuje, że być może niesłusznie. Dzięki temu, że gra wygląda jak prawie-ukończony-obraz, bardzo ładnie się zestarzała. Spokojnie może się podobać nawet dziś i tylko mocno sterylne środowisko przypomina, że tytuł jednak ma już swoje lata. I wracając do wspomnianej na początku mangowej stylistyki - zaczyna się ona i kończy na wyglądzie postaci, nie ma więc mowy o robieniu idiotycznych min czy tym podobnego cholerstwa, jakie można kojarzyć z anime. I wierzcie mi, dobrze to współgra z dość ciężką tematyką. Może tylko "cieszynki" naszych żołdaków po zabiciu przeciwnika odstręczają...
Na udźwiękowienie składają się dobrze dobrane głosy postaci (do wyboru angielskie i japońskie), wszelakie odgłosy uzbrojenia i ścieżka dźwiękowa. Ścieżka dźwiękowa, która jest dokładnie tym, czego można chcieć od gry osadzonej w realiach około drugowojennych. Przez całą rozgrywkę będą nam towarzyszyć dynamiczne wojskowe marsze przeplatane delikatniejszymi utworami wykonywanymi przez orkiestrę. Nie jest to może poziom Michaela Giacchino, ale brakuje naprawdę niewiele.
A skoro jesteśmy przy grafice i udźwiękowieniu, to muszę jeszcze wspomnieć o małej rzeczy z ich pogranicza. Otóż większość wykonywanych przez nas czynności została opatrzona onomatopejami na wzór komiksów. Także silniki czołgów robią nieustanne "Rrrrrr", karabiny podczas wystrzału "Bang!" itp. Małe, głupie, a cieszy.
No dobra, recenzja zbliża się do końca. Czemu nie wspomniałem o roli, jaką w grze odgrywają tytułowe Walkirie? Jest to mimo wszystko dość mocno powiązane z fabułą gry, ale zapewniam, że sposób, w jaki podeszli do nich twórcy zasługuje na pochwałę. Widać, ze ktoś jednak poświęcił trochę czasu na przestudiowanie nordyckiej mitologii, a jednocześnie tak ją dopasował do tej pseudo II WŚ, że nie czuć rozdźwięku między tymi elementami.
Jak dla mnie Valkyria Chronicles jest jednym z ciekawszych tytułów, w jakie przyszło mi zagrać na PS3. Cholera, by zagrać w trójkę, właśnie ponownie kupiłem PSP! I nawet biorąc poprawkę na moje nieuzasadnione uwielbienie dla tej serii, polecam zagrać każdemu, kto choć trochę interesuje się klimatami wojennymi i nie przeszkadza mu stylistyka. Szczególnie, że parę miesięcy temu doczekaliśmy się premiery portu na PC, który do teraz powinien już działać w stu procentach (jeśli w ogóle miał jakieś problemy). W mojej nieobiektywnej ocenie jest to gra na 9, a patrząc trochę trzeźwiejszym okiem - 8. I szkoda tylko, że następca wyszedł wyłącznie na PSP, a trzecia część nie opuściła oficjalnie granic Japonii. Chociaż patrząc na wyniki sprzedażowe, nie ma co się dziwić...