I'm afraid I *will* let you do that, Dave... - idiosynkratyczna retrospektywa Bowiego
Wieść o śmierci Davida Bowie dotarła do mnie z samego rana, dosłownie 5 min. przed dojściem do pracy. Wpierw było zerknięcie na sugestywny, ale nie dosłowny post z FB sugerujący odlatywanie Majora Toma, a potem inny, bardziej wymowny nie pozostawiający wątpliwości. Szczerze mówiąc, to serce tak mi podskoczyło momentalnie do gardła, że równie dobrze sam mógłbym się przekręcić. W poniższym wpisie przedstawię DB z dość idiosynkratycznej i osobistej perspektywy.
David Bowie to niezwykle polaryzująca persona, ale i również dość osobliwy zarazem fenomen. Niby jest namaszczony w kanonie muzyki pop-rock jako jeden z klasyków (którego powinno się szanować i parafrazując Ferdydurke - ma zachwycać), ale z drugiej - stosunkowo niewiele osób w skali jego fenomenu kojarzy go bardzo konkretnie z twórczości. W Polsce sytuacja jest jeszcze bardziej przewrotna. W okresie jego świetności, kompletnie nie istniał u nas w mediach, a dopiero zauważono go gdy robił w latach 80. comeback. David u nas w mainstreamie sławy wielkiej nie znalazł, pomimo sprzedania 140 milionów egzemplarzy swoich płyt na świecie. Po dziś dzień większość ludzi kojarzy go jedynie z kilkoma hitami na krzyż, typu "Let's Dance", duetów z Freddy'm Mercury'm i Tiną Turner i ostatecznie, no może gdzieś tam jeszcze "China Girl" się przewinie. A już w latach 70. mógłby zejść ze sceny i przejść do kanonów muzyki rockowej, a jego status na świecie był niemal boski. No ale z drugiej strony trudno się spodziewać czegoś innego od kraju żyjącego za żelazną kurtyną, który (nie miał własnej tradycji muzyki rockowej, tylko żałośnie reagował na trendy i establishment skutecznie odcinał od wywrotowców z Zachodu) z reguły odkrywał muzyczne fenomeny, gdy ich blask, niczym supernowa, zgasł już w najlepsze. Trudno mi znaleźć lepszy związek frazeologiczny, ale (wybaczcie) gwoździem do trumny był planowany koncert Bowiego w Gdańsku w roku 2000, który został odwołany ze względu na...niskie zainteresowanie. Znałem kilka osób, które naocznie pamiętają ten cyrk, bo same się jarały wtedy tym gigiem. Trochę smutne tak się "odwdzięczać"…
No dobra, wiecie o Davidzie Bowie już, że trochę Polsce nie było do niego po drodze. Nie twierdzę przez to, że w ogóle był nieznany, ale sukces w głównych nurtach medialnych był bardzo mocno ograniczony, nieproporcjonalny do jego światowej renomy, a co najwyżej mógł cieszyć się uznaniem wśród melomanów z ciągotami do świata muzyki alternatywnej (niemałego grona, ale jednak zbyt zdaje się małego by zmobilizować się na wspomniany koncert). O Bowiem można powiedzieć wiele rzeczy, bo człowiek ten był z natury swoistym "kameleonem". Gdy popatrzycie przekrojowo od początku jego kariery do teraz, to przez te 5 dekad ciągle redefiniował się na nowo - w mniej lub bardziej udany sposób, ale zawsze się starał. Od barokowego popu, przez psychodeliczny rock, następnie przez glam-rock, krautrock/ambient, nową falę, post-disco a na industrialnym rocku skończywszy...dość imponujące spektrum jak na jednego człowieka. Nie jest to artysta dla każdego, aby go w ogóle przetrawić potrzebna jest dość przekrojowa znajomość muzyki z końca lat 60., 70. i przełomu 70s/80s. W innym wypadku raczej wszystko wyda się dosyć niestrawne (nie pomagają tutaj dekadenckie, często z nutką dziecinności wokale w jego wczesnych dziełach).
Jest taki truizm, że o zmarłych nie wypada mówić źle. Ja może nie o tyle ostentacyjnie go złamię, co jednak w uczciwy sposób podejdę do Bowiego jako muzyka. Bardzo duże grono krytyków muzycznych, czy fanów umieszcza go na piedestale i czyni z niego boskiego geniusza, który był innowatorem wielu nurtów. Ja natomiast się z tym nie zgadzam, chociaż jego wpływ jako kogoś, kto poruszając się w obrębach mainstreamu i popowych salonów, przemycił wiele muzycznych prądów z podziemia - był ogromny.
O ile znam i przesłuchałem całą dyskografię Bowiego i sam przeżywałem niekrótki okres fascynacji nim koło dekady temu, to też potem gdy strąciłem go z piedestału dość zawzięcie walczyłem z jego mitem. Ale z drugiej strony od kilku lat, mimo wszystko powiedziałem sobie w duchu, że jednak był naprawdę ważny i nie ma generalnie sensu się zbytnio spinać o lustrowanie czy naprawdę był pierwszy w tym czy w tamtym - bo i tak to co wniósł do muzyki, znacznie jednak przyćmiewa nadgorliwe idolizowanie jego dorobku. Dyskografię miał przebogatą chociaż ilościowo niewiele płyt miał wybitnych. Bardziej się szlajał z awangardą (np. z The Velvet Underground i Lou Reedem) niż sam był z siebie pionierem czegokolwiek DE FACTO. Jednak jego wkład we wprowadzanie innowacji świata podziemia do muzyki pop jest nieoceniony, a i jak wspominałem już wcześniej - sprawdził się w wielu wcieleniach.
Początki jednak miał wyjątkowo mierne, jego tytułowy debiut to mierny folk-pop cierpiący na wyjątkowy brak inspiracji. Coś drgnęło z wydaniem płyty następnego wydawnictwa, gdzie od kolejnego pokazu braku muzycznej wyobraźni uchronił go wyraźnie inspirowany wczesnym Pink Floyd Syda Barretta singiel "Space Oddity" i tak powoli zaczął się budować jego fenomen. Potem nastał jednak czas na flirtację z glam-rockiem, dość raczej mało kreatywnym i z definicji hedonistycznym gatunkiem - który jednak pomógł współtworzyć (chociaż dużo ciekawsze rzeczy robiło na swym debiucie wtedy Roxy Music), no i wtedy też wspiął się na szczyty list przebojów i stał ogólnoświatowym fenomenem - niemały wkład miał też jego ekscentryczny imidż i show o monumentalnym rozmachu... No ale nie zamierzam tutaj robić nudnej przekrojówki o Bowiem, tylko skupię się na tym, za co ja go pamiętam. Jakby nie było, to mój blog. Chyba.
Otóż będzie to tzw. "berlińska" trylogia jego płyt (a dla mnie liczą się dwie z tych trzech), bo wszystkie nagrał właśnie w Zachodnim Berlinie, który stał się w latach 70. swoistym Nowym Jorkiem Europy (dzięki m.in. sukcesowi takich zespołów jak Tangerine Dream, Can, Faust, Neu! i pochodnego Neu! - Kraftwerk). Tutaj wtedy przyjeżdżali wszyscy i mieliśmy takie nadzwyczajne kombinacje w tamtejszych zespołach, jak afrykański wokalista w Can, którego potem zastąpił Japończyk, z kolei w Popol Vuh śpiewała Koreanka, i tak dalej...Sami widzicie. Niektórym z Was może się to teraz źle kojarzyć. Mam to gdzieś. Tak czy inaczej, to właśnie tam Bowie wraz ze słynnym Brianem Eno (jednym z ojców ambientu, a wcześniej w avant-elektroniczno-pop-rockowym Roxy Music) nagrał "Low" i "Heroes".
Na wszystkich z tych wydawnictw czuć niesamowity wpływ tzw. "krautrocka", czyli takiej odmiany rocka alternatywnego, który łączył awangardowe podejście do kompozycji i używał wielu nowatorskich technik produkcyjnych, jak i pionierskiej elektroniki a jednocześnie gdzieś tam znajdował się na obrzeżach (ale tak ledwie, ledwie) głównego nurtu. Bardziej raczej popychał jednak konwencjonalny songwriting do granic możliwości. Jedną z wyróżniających cech tego gatunku był charakterystyczny robotyczny, pulsujący rytm, zwany "motorik", który brzmiał jakby grany przez automat perkusyjny, a jednak był dziełem człowieka. Ba, często takie długie 20-minutowe kompozycje były zagrane w jednym podejściu.
Co prawda Bowie aż takich ekstremizmów u siebie nie uskuteczniał, bo całe jego płyty trwały raptem ledwie dwa razy dłużej ale niemniej jednak skutecznie wplótł "kosmische musik" (alternatywna nazwa na krautrock, także bardziej odnosząca się do tych bardziej elektronicznie grających bandów) w ramy piosenkowe, co widoczne np. jest w utworze "Heroes", który dość przebojowy i romantyczny utwór akcentuje subtelnymi teksturami elektronicznych dźwięków i mocno przetworzonych gitar. Innym razem dochodzi do subtelnej deformacji konwencji muzyki rockowej jak w "Beauty and the Beast", czy "Joe The Lion". Z drugiej zaś strony mamy takie bestie jak "V-2 Schneider", które całkiem brzmi jakby wyjęte z dyskografii Neu! Utwór miesza kosmiczne rejestry z efektami jak flanger czy delay z nośnym funk-jazzowym feelingiem i rozmytym wokodorem wokalem. Można też wyróżnić chociażby "Moss Garden", które kolei stanowi skrzyżowanie kosmicznego ambientu z muzyką orientalną. "Neukoln" z kolei sprawia wrażenie utworu symbolizującego dekadencję na zgliszczach cywilizacji, niczym Gene Hackman z nienacka grający saksofonowe solo w zrujnowanym apartamencie w filmie Coppoli "The Conversation" - ambientowe tekstury Briana Eno przenikają się z przemykającym niczym jakiś intergalaktyczny plankton plumkaniem w tle i rozczłonkowanym saksofonem i sinusoidalnymi organami. Jest to dzieło zdecydowanie podzielone na dwie części - tę piosenkową i abstrakcyjną.
„Low” z kolei to bardziej ambientowy krewny "Heroes" bardziej nastawiony na utwory instrumentalne i abstrakcje - w tym fenomenalnie solenny utwór "Warszawa", który zawiera polski chór i subtelne elementy etniczne. Sam Bowie odwiedził w latach 70. nasz kraj i zrobił na nim piorunujące wrażenie i dlatego zadedykował właśnie naszej stolicy ten utwór. Gdzie indziej mamy orgiastyczny, polirytmiczny "What in the World" brzmiączy dekonstrukcja funk-rocka i nowej fali, zanim nowa fala tak naprawdę zaistniała. Bryluje przebijająca warstwę melodyjną hedonistyczna gitara i cudownie "rozsypujący" się rytm. Od strony ambientowej, mamy też mroczne "Subterraneans" z subtelnie dramatycznym i pełnym suspensu tłem krzyżującym syntezatory z Frippowskimi gitarami oraz przytłumionym lamentem w tle i zawodzącymi dęciakami. Ośmiełbym się rzec, że to właśnie tego typu twory są u Bowiego bardziej udane, niż te "piosenkowe" z wokalem. Tutaj w tych ostatnich widać echa dawnego Davida, jednak są na tyle aranżacyjnie udziwnione przeszkadzajkami, a sam artysta wydaje się podchodzić do wszystkiego z androidalnym wręcz dystansem. To właśnie dlatego moim zdaniem "Low" jest udaną płytą.
Innym wartym uwagi moim zdaniem wydawnictwem jest wcześniejsze Station to Station, które także zawiera śladowe jeszcze elementy krautrocka i flirtacje z futurystyczną, z lekka zgrzytliwą elektroniką, choć też z drugiej strony eksploruje też terytoria funk i prog- rockowe. Takim wartym uwagi numerem jest choćby "Stay", który poprzedza neurotyczny afro- funk-postpunk w wykonaniu Talking Heads.
Także w latach 90. Bowiemu, kiedy już mógł sobie dawno wszystko darować, popełnił dwa dość niespodziewane dzieła, Outside i Earthling - szczególnie to drugie, gdzie nawet pojawiły się elementy drum'n'bass EDM czy industrialnego rocka. Nic też w sumie dziwnego, bo bardzo mocno zauroczył go Trent Reznor z Nine Inch Nails (pochwalę się tutaj osobiście - widziałem dwa razy), którego miał za jednego z największych muzycznych geniuszy i tak mocno się nim jarał, że urządzili razem wspólną trasę i często grali ze sobą niektóre piosenki razem (np. poniższy "Reptile" - kocham ten kawałek)
Niemały też wpływ Bowie miał też na protegowanego Reznora - Marilyna Mansona (bo w końcu to Trent był jego mentorem i z początku też producentem, btw gościnnie Manson wystąpił w teledysku do „Gave Up”, a o „Starfuckers, Inc.” to myślę, że wiecie) , co przede wszystkim uwidoczniło się zarówno w jego obrazoburczym imidżu na granicy transseksualisty, jak również bardzo glam-rockowej płycie "Mechanical Animals".
Nie można też nie docenić Bowiego jako kompozytora i twórcę muzyki innych artystów. Napisał między innymi glamrockowy megahit "All the Young Dudes" Mott the Hopple czy też współtworzył (a de facto stworzył i produkował) bardzo udany, eklektyczny album "The Idiot" Iggy'ego Popa, który zawierał m.in. utwór post-disco Nightclubbing z którego Nine Inch Nails zaczerpnął sample do ich hitu "Closer".
Można by jeszcze o Davidzie mówić bardzo wiele, także w kontekście filmu, ale na tym pozwolę sobie skończyć ten wpis, który trochę jest tak naprawdę o wszystkim, jak i o niczym. Ha, czyżby to meta-ironia o Bowiem? Nie (choć po części troszeczkę tak), naprawdę żałuję, że odszedł - bardzo szanuję za ciągłą migrację po stylach i eksperymentowanie w każdej dekadzie z czymś nowym. Niewielu artystów o jego sławie odważyło się na tak śmiałe kroki. Co więcej, jego najnowsza płyta "Blackstar" zdaniem wielu, jest najbardziej ekstremalną i śmiałą - a wstyd się przyznać - jeszcze jej nie przesłuchałem. No to teraz nie mam wyjścia. Zresztą, sam fakt, że robiłem wpis o interesującej mnie muzyce z japonii, a jednak najpierw widzicie ten tekst jednak powinien Wam mówić, że ostatecznie na Davidzie mi zależy.
Nie wiem czy Wam powinno, ale mam nadzieję, że tekst czytało się przyjemnie i nie zasypałem was masą nieprzystępnej terminologii, którą naprawdę starałem się ukrócić (naprawdę!).
Tak czy inaczej, uważam, że ludzie zajmujący się popkulturą powinni mieć choćby szczątkową, elementarną wiedzę na temat takich postaci jak Bowie, a na pewno chęci i otwarty umysł by sięgnąć po ich twórczość, do czego serdecznie zachęcam. Ogólnie sam Brian Eno powiedział, że najważniejszą funkcją sztuki jest to aby stale zaskakiwać. I tego Davidowi nie można odmówić, jakkolwiek byśmy się w jego ekscentryczne zapędy nie zapatrywali.
To teraz może już na zakończenie podrzucę kilka moim zdaniem interesujących utworów, aczkolwiek niekoniecznie są to jego przeboje (sorry, jeśli spodziewaliście się czegoś w rodzaju Jakiej To Melodii ;)
A tutaj jakby ktoś chciał KONIECZNIE w bardziej piosenkowym wydaniu: