Kolejne ciekawe podsumowanie roku 2017
2017 był dla mnie, jeśli chodzi o życie zawodowe, rokiem bez cienia wątpliwości najgorszym, natomiast jeśli chodzi o granie, był jednym z najlepszych od lat. Ta przedziwna dychotomia prowadzi mnie do jedynego słusznego wniosku: nie robić nic poza graniem.
A że jak na razie tak się nie da, to przez 2/3 roku wracałem do domu mocno padnięty i jedyne, co mi się jeszcze chciało robić, to odpalić grę i zapomnieć o całej reszcie. Pochodną tego faktu jest również moja znacznie zmniejszona aktywność na tym jakże zacnym portalu, przede wszystkim w sferze blogopisarstwa, nad czym osobiście ubolewam.
Szczęśliwie kłopoty w pracy się skończyły (a przynajmniej na razie) i można znowu zacząć żyć, czyli nie tylko grać, ale też czytać książki i przede wszystkim pisać pseudointeligenckie teksty na temat gier, co niniejszym czynię.
Inspiracją formy i treści tego oto bloga są dwaj znamienici panowie: Grifter i bieluk. Ten pierwszy jakiś rok temu popełnił fantastyczne growe podsumowanie (a wyczyn ten w tym roku powtórzył, absolutny szaleniec), gdzie miał wyliczoną nie tylko ilość tytułów, ale też liczbę godzin, ile przy każdym spędził, co zapewne wymagało excelowego arkusza bądź podobnej metody archiwizacji. Z kolei ten drugi w którymś tam swoim blogu zadał pytanie: „jak bardzo trzeba być wycofanym z życia, by wbijać platyny, by calakować gry?” W oryginalnej postaci tego ważkiego pytania nie jestem w stanie przytoczyć, ale wierzę, że udało mi się należycie oddać intencję autora. W każdym razie pamiętam, że intencje te uraziły mnie i zasmuciły: bo oto ja jestem osobą świadomie wycofaną z życia, nie angażującą się w żadne społeczno-integracyjne czynności i tak dalej, aby tylko mieć więcej czasu na swoje pasje, a jednak „calaków” czy „platyn” żadnych zgoła nie wbijam. Dlatego też wbijanie kompletów i przechodzenie gier w całości stało się moim mottem na rok 2017.
Niestety nie udało się przejść wielu rzeczy, które planowałem: Dark Soulsów, Wiedźmina 3, Dragon's Dogma, King's Quest VI... Ale to, co się udało, dało mi i tak mnóstwo satysfakcji. W zestawieniu pomijam gry, w które grałem krócej niż godzinę (Master Spy, N++, The Room) albo o których nie warto wspominać (Kamihime Project R, czyli browserowa gra ze Scenami). Czy się działo? Oj działo się. Zapraszam do lektury.
TIMEframe (Steam,1 godzina)
Próbowałem grać w parę „walking simulators”, czyli gier, gdzie po prostu chodzisz i eksplorujesz otoczenie: Yume Nikki czy Gone Home, jednak nie przypadły mi do gustu i po prostu mnie nudziły. TIMEframe kupiłem w jakiejś wielkiej paczce gier indie z Humble Bundle i z przyczyn nieustalonych odpaliłem. Celem gry jest chodzenie po dość sporym obszarze i odnalezienie zapisków pozostawionych przez cywilizację. Co się z tą cywilizacją stało? Tego właśnie się dowiadujemy podczas naszego zwiedzania, ale myk polega na tym, że nie mamy na to zbyt wiele czasu, bo za kilka sekund w planetę pierdyknie kometa, niszcząc wszystko. Te kilka sekund jest rozciągnięte do kilkunastu minut, stąd „time frame” - wycinek czasu przed tragedią ("w trzeciej minucie słychać strzały"), gdzie możemy poznać poglądy i obserwacje różnych frakcji, którzy interpretują cykliczne pojawienia się komety na swój sposób i mają różne podejścia do nadchodzącej katastrofy. Generalnie była to gra, która mnie nie nudziła, dało się zobaczyć wszystko relatywnie łatwo i którą zapamiętałem, czym zyskała miejsce na tej liście.
King's Quest V (GOG, 1,5 godziny)
Ukończyłem parę przygodówek w tym roku, a jedną z nich była piąta odsłona legendarnej, choć dziś już mocno przykurzonej serii. O pierwszych czterech odsłonach napisałem wesołego bloga, ale tam quest (get it?) się nie kończy – bo królowi Grahamowi ktoś ukradł zamek, wraz całą znajdującą się wewnątrz rodziną, i ruszamy na długą wędrówkę, podczas której będzie nam towarzyszyła ekstremalnie " target="_blank">uciążliwa sowa Cedric, kiepski voice acting w wykonaniu samych developerów gry i masa nagłych, niemożliwych do przewidzenia śmierci. Mimo to grę warto przejść (nawet z opisem, tak jak ja) i dojść do końca, bo i skok graficzny jest potężny, i fabularnie jest spoko, i na końcu jest też wstęp do bodaj najlepszej odsłony tej serii, czyli King's Quest VI, w którą nawet zacząłem grać, ale uznałem, że nie będę pruł do przodu tak jak poprzednie części i będę gadał z każdym NPC, a to oznacza konieczność większej inwestycji czasu i uwagi naraz.
Hook (Steam, 1,5 godziny)
Prosta i raczej łatwa gra logiczna, którą można kupić na Steam za parę złotych. W dużym skrócie rozwiązujesz węzeł z kresek i musisz wybrać, który „hak” uruchomić najpierw, aby nie zablokował się na innych. Gra ma 50 poziomów i jest raczej łatwa, przez co nie zniechęca, a dana zagadka w miarę postępów robi się łatwiejsza, bo już wyciągnięte „haki” znikają, upraszczając obraz. Siadłem podczas grudniowego sprawdzania co ja tam w ogóle kupiłem i przeszedłem w kilka posiedzeń, wbijając osiemnasty komplet na Steam (wow, co za wyczyn). Według mnie warto.
Deep Space Waifu (Steam, 2 godziny)
Wyobraź sobie, że grasz w klasyczną strzelaninę gdzie latasz stateczkiem i kosisz wrogich kosmitów, ale tło również ma elementy do zniszczenia. A teraz wyobraź sobie, że to tło to gigantyczna anime girl i oprócz walki z ufokami niszczysz jej elementy ubrania. Grałem lata temu w podobną gierkę i gdy coś o identycznym zamyśle wylądowało na Steam, to się skusiłem. Gra doskonale wie, czym jest, nie kosztuje za wiele i nawet ma „tryb jednej ręki”, jak komuś widoki w tle za bardzo siądą do głowy, choć ja odbieram grę raczej humorystycznie – szczególnie, że w specjalnych stage'ach panny rzucają całkiem zabawne teksty. Aha, i gra " target="_blank">kozacka muzyka a'la retrowave, czy jak to się tam nazywa.
Batman od Telltale (Steam, 2 godziny)
Gry od Telltale pasują mi na tyle, że nawet w zamierzchłych czasach popełniłem kilka recenzji ich produkcji. Ochoczo rzuciłem się na mającego swoją premierę w 2016 roku Batmana i... pierwszy zonk – choć gry tej firmy do wymagających technicznie nie należą i poprzednie produkcje mi działały, to Batman już nie chciał. Na początku tego roku kupiłem nową kartę graficzną (głównie do Wiedźmina 3 i Dark Souls 3... w które i tak nie zagrałem) i Batman raczył w końcu zanietoperzyć na moim komputerze. Pograłem pierwszy epizod i wynudziłem się przy nim straszliwie; modele postaci takie sobie, historia mi nie pasuje, dodane latające flaki i inne drobne elementy gore cholera wie po co. Choć mam cały sezon, tak kolejnych epizodów nie ruszyłem jak na razie.
Twins of the Pasture (Steam, 3 godziny)
Rodzice dwóch sióstr znienacka wybyli na kilkumiesięczną wyprawę, zostawiając farmę w ich rękach. Problem jest taki, że na swoje wojaże zaciągnęli wielomilionowy kredyt i bankier upomina się o spłatę. Dziewczyny muszą zakasać rękawy i zacząć pracę na farmie: sadzić warzywa na grządkach, doić krowy, zanosić to wszystko do skupu, zbierać w lesie drewno na naprawy ogrodzenia i tak dalej – bardzo prosta gierka „farmerska”, która niestety bardzo szybko robi się monotonna jak jasny gwint i przy dłuższej sesji autentycznie zachciało mi się spać, po co ja w ogóle w to grałem...?
Aha, czy wspomniałem, że w lesie mieszka zboczony drwal, któremu można regularnie sprzedawać używane majty za kasę albo za dodatkowe drewno? Albo że sklepikarz da nam rzadkie nasiona melonów, jeśli ta hojniej obdarzona przez naturę siostra da mu pomiętosić cycki? Albo gdy córka burmistrza rzuca nam wyzwanie, aby w tydzień zarobić 50k golda, a jeśli nam się nie uda, to siostry muszą przejść przez miasteczko w samych kostiumach kąpielowych? Nie wiem co będzie, jak przejdziemy do inseminacji krowy...
Tak, Sceny to w sumie jedyny powód, by zagrać w tę poza tym monotonną gierkę ze śmiesznie kiepskim tłumaczeniem z japońskiego na angielski... Pograłem trochę i jak na razie mam dość, nie wiem czy wrócę.
Kathy Rain (Steam, 4 godziny)
Do przygodówek point'n'click mam sentyment jeszcze z czasów Amigi i muszę w jakąś od czasu do czasu pograć. Zdaję sobie sprawę, że pixel graphics we współczesnych grach indie (określenia „indyk” jakoś nigdy nie lubiłem) to trend pociągnięty do granic absurdu, ale przynajmniej w przypadku przygodówek ich stylizacja na produkcje z pierwszej połowy lat 90. bardzo mi odpowiada. Podobnie jest z Kathy Rain – gdzie sterujemy losami młodej buntowniczki, którą od pierwszych sekund znienawidziłem za rzucanie edgy tekstów i ostentacyjne palenie papierosów na cmentarzu, Shadow the Hedgehog normalnie. Fabuła gry robi na tyle dobrą robotę z przedstawieniem głównej bohaterki, że zrozumiałem ją i polubiłem, choć na końcu...? Podtytuł gry to „A Detective is Born” - po mojemu trafniejsze byłoby „Weird Twin Peaks-like Bullshit is Born”, bo fabuła z klasycznej zabawy w detektywa-amatora w drugiej połowie coraz śmielej skręca w BARDZO abstrakcyjne klimaty, których nie do końca zrozumiałem. Czy będzie sequel? Przydałoby się, bo pozostało parę pytań bez odpowiedzi. Mimo tej niedoskonałości fabularnej, a może dzięki niej, gra głębiej zapada w pamięć, co przy relatywnie krótkim czasie przejścia i niskiej cenie czyni Kathy Rain grą wartą zagrania.
Escape Goat (Steam, 5 godzin)
To gra z popularnego gatunku puzzle platformer, którą przeszedłem parę lat temu, wymagająca od gracza rozwiązywania zagadek i skakania po platformach jako fioletowy kozioł (ciekawe czy nazywa się Leshrac), mający do pomocy magiczną mysz. Gra jest krótka, przyjemna i ma fajną muzykę, ale ma też zestaw intrygujących achievementów – z których zdobycie większości wymaga rozwiązania konkretnej zagadki w niestandardowy sposób. Ostatni achievement jednak jest za speedrun, do którego musiałem trochę potrenować, a i tak ledwo udało mu się zmieścić w wymaganych 45 minutach. Oczywiście speedrunnerzy przechodzą grę w czasie dwukrotnie krótszym niż mój... Ale co z tego – 100% w grze wbiłem.
Super Mario Odyssey (Switch, 5 godzin)
Gra jest tak nisko w zestawieniu wyłącznie dlatego, że jest zbyt dobra. Tak, dobrze czytacie - ja uważam Super Mario 64 za jedną z najważniejszych gier w ogóle i nie pograłem za wiele w Super Mario Galaxy ani 3D World wyłącznie z tego powodu, że oczekiwałem czegoś w stylu Super Mario 64, czyli otwartego, dużego poziomu z dużą swobodą ruchu. Już od pierwszego, malutkiego poziomu tutorialowego czułem, że to jest to, a kolejne, do których gra nas zabiera, tylko potęgują moje wrażenie. Tostarena ze swoją odwróconą piramidą przyciągnęła mnie na długo i tam zebrałem do tej pory najwięcej księżyców, bo jakieś 2/3, ale skończyły mi się pomysły i ruszyłem dalej, zwiedzając kolejne lokacje, słuchając przecudnej muzyki i bawiąc się znakomicie. Bo gra jest upakowana zabawą po brzegi: za każdym zakrętem czeka nowe zadanie i w ciągu kilku minut gra może cię poprosić o skakanie po platformach na czas, odpowiedzi na quiz, zagrania krótkiego etapu platformówki 2D, szybowania nad poziomem do celu, sterowania pociskiem w określony fragment muru... A opisałem tylko mały fragment, bo pomysły wyskakują z każdej strony i jeśli gram dłużej niż godzinę, to po prostu mózg już nie puszcza i czuję się zmęczony po byciu zbombardowanym tyloma pomysłami. Naprawdę byłoby dużo więcej godzin w tę grę, ale oczywiście znajdę wszystkie księżyce, bo nie wyobrażam sobie innej sytuacji.
Still Life 2 (Steam, 7 godzin)
Przeszedłem Post Mortem i jej ciekawą kontynuację, Still Life – grę detektywistczno-przygodową umieszczoną w naszych czasach, przeplataną fragmentami z przedwojennej Pragi, gdzie mordercy szukał dziadek głównej bohaterki, Vic (i bohater Post Mortem). Still Life jednak skończyło się bez wyjawienia tożsamości mordercy, tak więc zabrałem się za część drugą, by tę tajemnicę poznać (a może bardziej po to, by przekonać się, czy moje podejrzenia są słuszne). Still Life 1 to podróż w świat mrocznej sztuki, gustownej dekadencji i w przemyślany sposób wykreowanych postaci. Still Life 2 to niestety „Piła”, w dodatku któraś z późniejszych części. Zagadka z pierwszej części gry zostaje wyjaśniona we flashbackach, a gra jest o zupełnie innej sprawie: o dziennikarce Palomie Hernandez (aplauz na sali za oryginalne imię i nazwisko), porwanej przez seryjnego mordercę, który zamyka ją w zamkniętym domostwie na odludziu i podrzuca rozmaite zagadki, w których stawką jest życie porwanej. W międzyczasie Vic prowadzi bardzo. Monotonne. Zbieranie. Dowodów, które przypomina gry Robinson's Requiem czy niektóre popisy w przygodówkach Sierry, typu Codename: Iceman. Podczas grania czułem się autentycznie źle, czy to grając Palomą, czy Vic i naprawdę ciężko mi było do tej gry przysiąść na dłużej. Musiałem mocno się zmuszać, by brnąć dalej – pchany do przodu wyłącznie chęcią zakończenia całej serii i potwierdzenia tożsamości mordercy. Tak poza tym to w tej grze prawie wszystko jest złe: grafika (renderowane tła zmieniono na pomieszczenia 3D...), voice acting, gameplay, scenariusz... Najgorszy jest ten ostatni aspekt, gdzie czasem walą naprawdę bzdurnymi plot twistami (o, właśnie zamaskowany facet wyszedł w biały dzień na środek placu i z dwóch pistoletów zastrzelił szóstkę uzbrojonych policjantów) i wywołujące grymasy obrzydzenia na twarzy gracza (a przynajmniej moim) „łamanie czwartej ściany”, gdzie finałowa zagadka musi być rozwiązana za pierwszą próbą, a główny zły mówi: „gdyby to była gra wideo, to zrobiłbym tak, że nie można by było wczytać ostatniego sejwa” (można, nawet gdy się zagadkę uwali, ale trzeba się w tym celu trochę wysilić albo po prostu doczytać w necie). Gra jest ze wszech miar nieudana, a na dodatek wersja steamowa nie ma cloud saves, dlatego w tym roku musiałem powtórzyć pierwsze dwie godziny, które grałem jeszcze w roku ubiegłym, tylko przedłużając własne cierpienie.
Disgaea 5 Complete (Switch, 7 godzin)
Kiedyś grałem blisko 200h w Disgaea 1 na PS2, marnując mnóstwo czasu na nieefektywne grindowanie i ostatecznie wypalając się, nawet na krok nie zbliżając się do superbossów. Disgaea 5 ma wszystkie stare i nowe mechaniki tak dopracowane, że levelowanie słabych postaci nie jest problemem dzięki Tower i regulowaniu poziomu trudności i zdobywanego expa. Zakręcona w pozytywny sposób fabuła rwie z kopyta, postacie są fajne, klas mnóstwo i generalnie komfort grania jest dużo lepszy w porównaniu do tego, co pamiętałem z części pierwszej. W sumie nie wiem co więcej napisać, bo można zrobić albo krótką notkę typu „jaka jest Disgaea każdy widzi” albo zagłębiać się we wszystkie mechaniki i sposoby ich (nad)używania. Więc napiszę tylko, że fantastycznie gra się na Switchu, leżąc w wyrze.
Pokemon Blue (3DS, 8 godzin)
Problem ze mną jest taki, że ja nigdy w Pokemony nie grałem. Owszem, kiedyś chciałem, ale Gameboy wydawał mi się bardzo drogą zabawką i dopiero 3DS stał się moją pierwszą przenośną konsolką. Gdy Nintendo wydało pierwszą generację służących szatanu stworków na Virtual Console, kupiłem z miejsca. Bardzo prosta grafika i szczątkowe dialogi sprzyjają bujnej wyobraźni gracza (dlatego warto grać w gry retro), w związku z czym toczyłem epickie bitwy i obrzucałem ciężkimi bluzgami wszystkich napotkanych NPCów niczym rasowy edgy gówniarz, bawiąc się przy tym znakomicie. W sumie nie wiem, czemu nie grałem więcej – po prostu na horyzoncie pojawiły się nowe gry, ale Pokemony nigdzie nie uciekną i złapane stworasy można przenieść do Pokemon Bank i sprowadzić do nowszych odsłon. Kolejną generację też kupiłem, no ale Pokedex się sam nie zapełni – dzięki glitchom złapałem już Mew, więc poki będące wyłącznie w wersji Red też uda mi się w ten sposób złapać, bo wymieniać się nie mam z kim.
Banjo-Kazooie (Nintendo 64, 15 godzin)
Jakie jest Banjo-Kazooie, każdy widzi. Nawet jeśli ktoś nie miał możliwości pogrania na N64, to później wyszła wersja na Xpudło. Do gry wróciłem z dwóch powodów: po pierwsze żeby przedstawić ją na swoim kanale YouTube, po drugie dlatego, żeby wreszcie samodzielnie odwiedzić te wszystkie sekretne lokacje, które Mumbo pokazywał w zakończeniu, a do których nie było dostępu z powodu porzucenia Stop'n'Swop. Jak ktoś nie ma pojęcia o czym teraz piszę, to zapraszam do " target="_blank">właściwego nagrania, ale dodam tyle, że grę przeszedłem w 15 godzin – to oznacza, że trochę mi się zapomniało, jak należy w to grać, bo mój najlepszy czas przejścia na 100% to około czterech godzin...
Etrian Odyssey Untold (3DS, 15,5 godziny)
Po kupnie 3DSa pościągałem demka różnych gier. Demka Etrian Untold 1 i 2 katowałem najdłużej, bo zwiedzanie lokacji i samodzielne rysowanie mapy na dolnym ekranie wciągnęło mnie w stopniu niemal narkotycznym. Pokupowałem sobie Etrian Untold 1 i 2 (to drugie w pudełku) i IV. Zacząłem od Untold 1 i wsiąknąłem dość mocno – najlepiej mi się grało podczas 8-godzinnej podróży pociągiem do Szczecina, gdzie jechałem na ślub kuzynki i co najmniej połowa czasu gry została nabita właśnie wtedy. Po wyczyszczeniu pierwszego stratum i ubiciu „niewidzialnego” bossa w ruinach dorwałem się do stratum drugiego i tam się jakoś zatrzymałem – ilość biegających po mapie FOE wydała mi się irytująca i przytłaczająca. Dopiero niedawno wróciłem do gry i większość FOE (akurat to były te miśki – Cuttery) już ubiłem, ale ku mojemu zdziwieniu jakoś zapał do gry się w sporej części ulotnił. Ale temu się jeść nie daje i może gra poczekać, aż ochota wróci.
Tekken 7 (Steam, 20 godzin)
To bodaj pierwszy Tekken wypuszczony na PC, to postanowiłem sobie kupić, szczególnie, że miałem wieloletnią przerwę od tej serii – ostatnia odsłona, w którą grałem, to Tekken 5 na PlayStation 2. Jednak problem z bijatykami jest u mnie taki, że jestem w nie mocno kiepski – i sytuacji nie poprawiał pad od X360, który ogólnie jest bardzo spoko, ale chyba ma najgorszy krzyżak w ogóle. To właśnie ta gra mnie przekonała do kupna pada od Xbox One i ruszyłem do walki. Kolega (koleżanka?) Princess Nue grę już miał jakoś wcześniej ode mnie i rozklepywał mnie, jak chciał, grając Alisą. Sytuacja się odwróciła, kiedy przypomniałem sobie, jak się gra – bo jakieś 20 lat temu ostro grałem w Tekkena 3, głównie Paulem, który przez lata – co powitałem ze smutkiem – oficjalnie stał się joke characterem, niczym Dan ze Street Fightera. Tyle że w przeciwieństwie do niego Paul dalej potrafi mocno klepnąć i nawet nie trzeba czekać, aż ktoś się nadzieje na Death Fist, bo jest wystarczająco wesołych kombinacji, którymi można mocno klepać. Gdy zorientowałem się, że mój przeciwnik zwyczajnie mashuje i cały czas robi te same akcje, to w końcu zacząłem wygrywać. Przysiadłem trochę do gry, nawet wziąłem udział w jakimś turnieju online (bo był za to achievement), gdzie mnie rozsmarowali równo po arenie. Przeszedłem też story mode, który w większości mi się nie podobał – za bardzo jestem przyzwyczajony do przechodzenia trybu daną postacią, a potem oglądania zakończenia, a tutaj rozgrywka skacze po różnych postaciach, a większość i tak zamiata pod dywan. Natomiast finałowa walka wymagała już nieco zaangażowania i dobrze, że Heniek chyba zawsze był sensowną postacią do grania, więc pokonanie finałowego bossa było dla mnie w zasięgu. Grało się fajnie, przypomniałem sobie stare, dobre czasy grania w Tekkena 3, wbiłem wszystkie achievementy (co było w miarę bezstresowe i szybkie) i chyba starczy, bo trenować tej gry po prostu nie mam czasu.
Wolfenstein: The New Order (Steam, 25 godzin)
Miałem zamiar nawet napisać recenzję tej gry (i może nawet jeszcze to zrobię), ale dość powiedzieć, że jest to chyba pierwsza zaawansowana graficznie pozycja, którą ogrywałem po zakupie nowego GPU i wrażenia były znakomite. Sama gra natomiast cierpi na dziwne rozszczepienie jaźni i nie wie, czy ma być na poważnie, czy zwariowana; nie wie też, czy ma być rozwałką, czy skradanką i sam zacząłem się do niej przekonywać dopiero od poziomu w łodzi podwodnej, który jako żywo przypomniał mi Pelagic II z Perfect Dark i wreszcie zacząłem mieć zabawę. Grę przeszedłem dwukrotnie i nawet wbiłem wszystkie achievy, co ponownie nie było specjalnie trudne, ale paręnaście podejść do finałowego bossa na Uberze to miałem. Zdecydowanie warto było pograć.
Trails in the Sky: First Chapter (Steam, 27 godzin)
O tej serii czytałem dawno, dawno temu na HG101, ale XSeed ulitowało się nad graczami pecetowymi i w końcu wypuściło tego słynnego joterpega na Steam i GOG w połowie 2014 roku. Kupiłem chyba zaraz na premierę, zacząłem grać ze szczerym zamiarem wbicia 100% i po 16 godzinach grania, gdzieś w 2/3 pierwszego chaptera okazało się, że nie zrobiłem dwóch sidequestów, bo były UKRYTE. Autyzm nie pozwolił i grać dalej i tak gra przeleżała haniebnie w bibliotece Steam następne trzy i pół roku. W końcu zebrałem się w sobie, wydrukowałem checklistę, z której pieczołowicie odkreślam wykonane już zadania i zebrane przedmioty i jakoś to idzie.
O samej grze: jej klimat to anty-Nier. Jest to gra niesamowicie długa, z gigantyczną ilością tekstu, gdzie postacie komentują nawet takie zwykłe czynności jak naciśnięcie guzika windy, przez co sam prolog trwa jakieś 8 godzin, a gdzie tam kolejne cztery rozdziały gry. A cała gra to i tak tylko rozdział pierwszy dużo większej intrygi... Na szczęście angielski tekst jest wyśmienity i czuć, że ktoś dobrze się bawił przy tłumaczeniu (albo był to śmiech przez łzy): kreacje postaci są świetne i od razu czułem do nich sympatię, ich charaktery są przedstawiane przy każdej możliwej okazji. Intryga – przynajmniej ta przedstawiana w początkowych fragmentach gry – to gonienie za pietruszką, wykonywanie bzdurnych, przyziemnych do bólu zadań i powolne wkręcanie się w większe zawiłości, ale całość jest pogodna, sympatyczna i przyjazna. Co będzie potem – nie mam pojęcia, ale też nie przewiduję, że wybiją nam większość ekipy. Może się uda wbić to 100% do końca przyszłego roku, na chwilę obecną jestem w początkowych fragmentach chaptera 2 i razem z Kloe zmierzam do Ruan. Jednak mimo swojego tempa porównywalnego z dryfem kontynentalnym gra potrafi niesamowicie wciągnąć, a końcówkę chaptera 1 grałem do północy, co w ostatnich latach zdarza mi się niezwykle rzadko.
Sakura Dungeon (Steam, 29 godzin)
Dostałem tę grę w prezencie podczas ubiegłorocznej wyprzedaży od kolegi Rankina. Jest to bardzo prosty, czy wręcz casualowy dungeon crawler, gdzie możesz łapać wrogów i tworzyć z nich członków drużyny, obok postaci fabularnych. Co by tu jeszcze... aha, wszystkie postacie w grze to niezwykle cycate panny, mocniejszy atak zdziera z nich ubranie, a i Scen w grze nie brakuje. Chyba jeszcze w ubiegłym roku GROmada gościła mój tekst na temat tej gry, ale kolega REALista nie dał go na pierwszą stronę bloga, bo – cytując - „tak grubych screenów się nie spodziewał”. Gameplayowo gra jest prosta i na dłuższą metę nudna, ale mimo to chciało mi się grać, nie tylko ze względu na oczywiste walory graficzne i sympatię do bohaterek: również od bardzo dawna nie grałem w dungeon crawlera i nawet nie wiedziałem, jak bardzo mi tego brakowało. Nawet wbiłem komplet achievementów, z czego ostatni wymagał... pokonania 5000 wrogów. W opcjach powyłączałem wszystkie animacje ataków i zrzucania ciuchów, ustawiłem klawiaturę tak, aby swobodnie naciskać klawisze autowalki i poruszania się i włączałem jakiś filmik na YouTube, a walki nabijały się praktycznie same. Developer Sakura Dungeon wypuścił jeszcze parę(naście?) innych produkcji na Steam i nawet była z nimi Humble Bundle, niestety ani razu nie powrócili już do formuły dungeon crawlera i większość ich gier to visual novel. Ale może kiedyś...
The Legend of Zelda: Skyward Sword (Wii U, 35 godzin)
Jak się zastanowić, to jest chyba najmniej lubiana przeze mnie Zelda 3D, choć w dalszym ciągu jest to bardzo dobra gra – pod koniec 2016 roku i przez pierwsze dwa miesiące 2017 spędziłem przy niej dość sporo czasu, bo najpierw robiłem ją na 100%, zbierając wszystkie serducha, sidequesty, ulepszenia i tak dalej (35 godzin to tylko czas, który spędziłem przy tej grze w tym roku). Potem przechodziłem ją ponownie i nagrywałem swoje wysiłki, celem umieszczenia na kanale YT, zaopatrzywszy się wcześniej w zapas baterii do wiilota. Sterowanie w tej grze to dla mnie hit or miss; czasem sprawdza się genialnie, jak walka z Koloktosem, a czasem niezbyt (konieczność machania do wykonania tak prostych czynności, jak rzut bombą). Grę przeszedłem po raz pierwszy w grudniu 2014, gdy kupiłem sobie Wii U, i w sumie ponowne przejście niewiele wpłynęło na moją opinię – warto znać, warto pograć, ale fanem tej odsłony nie zostałem i żadnego przełomu podczas ponownych przejść nie było. A tak naprawdę to spieszyłem się trochę z jej przejściem, żeby tylko zdążyć przed 3 marca, kiedy to premierę miała najnowsza gra z tej serii - ale o tym trochę później.
Dragon Quest VII (3DS, 37,5 godziny)
To ten rzadki u mnie przypadek, gdy grę kupiłem, wsadziłem carta do konsoli i grałem od razu, aż do skończenia. Nawet pisałem o niej w ubiegłym roku zarówno do „W co gracie w weekend” (którego to cyklu nawet już nie ma na PPE), jak i do GROmady (do której już dawno temu przestali mnie zapraszać), grałem przez przerwę świąteczną, grałem w Nowy Rok, gdy obudziłem się wcześnie rano i zacząłem 2017 od wygrywania tokenów w kasynie... W sumie przejście przygody zajęło mi, według statystyk konsoli, 113,5 godziny, ale udało się zrobić wszystko, co zamierzałem – przejść darmowe fabularne DLC oraz uzyskać dostęp do opcjonalnych labiryntów i ubić finałowych, ostatecznych bossów, o których czytałem wiele lat wcześniej na HG101 w artykule o pierwowzorze na PSX. A DQ7 nawet nie jest taką super grą: wszystkie lokacje musisz zwiedzić co najmniej dwa razy, a tę cholerną wieżę to co najmniej cztery, obowiązkowo. Z drugiej strony gra idealnie nadaje się na konsolę przenośną, gdzie możesz zagrać krótki epizod i zrobić przerwę, bo gra jest złożona z wielu krótszych scenariuszy. Tak jak DQ8, tak i tę grę wspominam bardzo miło i chętnie pograłbym w kolejnego Dragon Questa, choć boję się wsiągnąć na kolejne setki godzin.
Chrono Trigger DS (3DS, 43 godziny)
Może nie będę wspominał okoliczności, w których po raz pierwszy usłyszałem o Chrono Triggerze i z pewną niechęcią napiszę o swoim pierwszym podejściu do tej gry – bo nie dość, że grałem na emulatorze, to jeszcze gry nie ukończyłem, wywracając się na finałowym bossie, którego nie potrafiłem pokonać. Kilkanaście lat później kupiłem sobie wersję DS, uznawaną za najlepszą, z silnym postanowieniem przejścia. Po wykonaniu wszystkich sidequestów i zgarnięciu z nich nagród w postaci konkretnego ekwipunku finałowy boss okazał się być całkiem możliwy do pokonania, czego zresztą musiałem dokonać kilkanaście razy, bo wbiłem też wszystkie zakończenia. Wersja DS ma log zakończeń, itemów, potworów i tak dalej – nawet zastanawiałem się, czy się nie bawić w zapełnianie ich, ale szybko zrezygnowałem, po prostu sejwując przed wbiciem kolejnego zakończenia i wracając do tego punktu po wygranej walce, zamiast zaczynać całą grę od nowa. Wersja DS ma też dodane lokacje: są Time Vortexes, których przejście otwiera dostęp do nowego zakończenia, gdzie walczymy z Time Devourerem z Chrono Cross... a tak naprawdę pokolorowanym inaczej Lavosem... Wszystkie dodatki do tej wersji uważam za zrobione po linii najmniejszego oporu, czego najgorszym przykładem jest kolejna opcjonalna lokacja, Lost Sanctum. Jest to siedlisko sidequestów z całkiem fajnymi nagrodami, ale żeby je zgarnąć, przez pewne lokacje przejść... nie pamiętam, 16 razy czy więcej? Mówię o tej pieprzonej górze, na której mieszka ten przypakowany Nu i robienie tego było tak nudne, że aż męczące i wymagało sporego wysiłku woli. O ile Time Vortexes można przejść, tak Lost Sanctum serdecznie odradzam wszystkim, po prostu szkoda czasu na zwiedzanie tych samych, tandetnie skleconych lokacji po kilkanaście razy.
Drakengard (PlayStation 2, 53 godziny)
Drakengard nie jest dobrą grą. To w swoich najlepszych momentach gra przeciętna, gdzie sterowanie jest toporne i gra się niezbyt przyjemnie. Mamy albo misje „chodzone”, gdzie trzeba wybić żołnierzy wroga za pomocą trzymanej w rękach kosy, „latane”, gdzie nasz smok musi powystrzelać wszystko (i te misje bywają nawet w miarę) oraz połączenie obydwu, gdzie można albo kosić własnoręcznie, albo dosiąść smoka i palić wrogów, a przynajmniej dopóki nie wpakują naszemu smokowi kilku strzał w zadek i nie spadniemy na ziemię. Gra posiada kilka niesamowicie irytujących mechanik: wrogowie mają ciosy zbalające głównego bohatera, Caima, z nóg, i jak im się poszczęści, to mogą cię efektywnie stunlockować przez parę sekund, podczas gdy urwy i uje lecą w stronę ekranu. Są wrogowie odbijający magię w ten sposób, że jak ową magią dostaną, to pojawiają się jakieś zielone rzygi i lecą w stronę czy Caima, czy smoka i to potrafi zaboleć. Są wrogowie, którzy szarżują na ciebie i jest ich po dwudziestu w ciasnych korytarzach i ja nawet nie żartuję. Całość jest podana w sosie z szaro-burej kolorystyki i muzyki, która w większości przypadków jest kakofonią różnych sampli, które ktoś zuploadował do edytora dźwięku i tak zostawił. Gameplayowo jedyną w miarę interesującą rzeczą było zbieranie wszystkich broni – które do niczego się nie przydają, bo całą lub prawie całą grą można przejść korzystając z broni defaultowej, a boss do walki naziemnej jest tylko jeden, w zakończeniu C (o tym za chwilę).
Żeby zobaczyć ostatnie, piąte zakończenie E, należy te wszystkie bronie zebrać, ale nie wiedzieć czemu ubzdurało mi się, żeby je wszystkie wygrindować na maksymalny poziom – co następuje poprzez zabijanie przeciwników. Ustawiłem sobie poziom, gdzie jest prawie 1100 wrogów do ubicia, zmieniłem poziom trudności na easy, wyłączałem muzykę i dawałem na słuchawki albo audiobooka fatalnej książki „The Reality Dysfunction” albo składankę synthwave, w ten przedziwny sposób się relaksując. Grindowałem te bronie chyba przez trzydzieści godzin, wyłącznie po to, by zobaczyć numerki na ekranie, bo do uzyskania dostępu do finałowego bossa bronie mogą pozostać na najniższym poziomie. A finałowy boss...
Bo widzicie: postać stojąca za Drakengard, teraz już słynny Yoko Taro, zastanawiał się, co tu zrobić, by odróżnić jego grę od Dragon Questów i Final Fantasy. Postanowił, że grać będziesz morderczym psychopatą, a za towarzyszy będziesz miał pustelnika-pedofila i elfkę-kanibalkę, szczególnie rozsmakowaną w pożeraniu dzieci. Fabuła nie zawiera żadnego zamierzonego humoru, a zakończenia tej gry są czymś, za co tę grę najmocniej się pamięta. Zakończenie A jest takie sobie, zakończenie C jest trochę znikąd, ale już zakończenie B ma sporą (cheap) shock value, a zakończenie D – według mnie najpełniejsze, jeśli chodzi o ukazanie towarzyszy Caima – jest znane nawet wśród tych, którzy w grę w ogóle nie grali. Zakończenie E stanowi alternatywę dla zakończenia D, a finałowy boss tej ścieżki to zupełnie inna mechanika gry niż do tej pory i dość powiedzieć, że wymagała ode mnie nauczenia się na pamięć kombinacji ostatnich kilkudziesięciu klawiszy, bo dla mnie leciały zbyt szybko, bym był w stanie zareagować. Chyba ze dwie godziny nad tym siedziałem, a po wbiciu ostatniego zakończenia natychmiast zamówiłem Xbox 360 by zagrać w (nie)formalną kontynuację Drakengard, opatrzoną krótkim i mało treściwym tytułem: Nier...
Klikaj na stronę 2 by zobaczyć top 5! ->
Final Fantasy IX (PlayStation, 73 godziny)
Postanowiłem sobie przypomnieć tę grę, którą ostatnio przechodziłem jakieś 12 lat temu, bo mało co byłem sobie w stanie przywołać, poza kilkoma scenami. Jak się okazało, nie bez powodu – bo gra wydała mi się miejscami potwornie nudna i rozciągnięta, z Fossil Roo na czele. Swoje poczynania nagrywałem i umieszczałem na moim kanale YT, gdzie przy okazji coś tam o grze mówię – FFIX to chyba pierwszy raz, gdzie przemierzałem lokacje (Fossil Roo, droga do Oelivert i jeszcze parę okazji) i zaczynałem nawijać o zupełnie innych grach. FFIX odpalane na pierwszym PlayStation to przy okazji była mordęga jeśli chodzi o walki – już samo 18 sekund do jej rozpoczęcia potrafi się złożyć w pokaźne rozciągnięcie czasu, a głupie rzucenie potionu musi się chwilę doczytać, a co dopiero czary czy summony. Kolejkowanie czynności w systemie ATB jest tam zrąbane, w związku z czym haste ma sens jedynie w kontekście regen. Fabuła... dość się o niej nagadałem podczas samych nagrań. No właśnie – faktyczny czas przejścia to jakaś połowa tego, co podałem, bo najpierw przechodziłem fragment, a potem nagrywałem go – efektem czego wyszło aż tyle godzin. No i na finałowego bossa musiałem się trochę dozbroić, bo kosił mnie niemiłosiernie, ale auto-haste i auto-regen wydatnie pomogły. Generalnie uważam czas spędzony przy tej grze za raczej zmarnowany i nie zamierzam do niej wracać w przewidywalnej przyszłości.
Nier: Automata (Steam, 79 godzin)
Grę kupiłem na PC w pudle, za co zabuliłem sporo. Zainstalowałem, odpaliłem, pograłem chwilę i spoko, tylko o co chodzi? Bo spodziewałem się czegoś w rodzaju Bayonetty z rozbudowaną fabułą, a to do slashera za pierona niepodobne. Do gry wróciłem później i oprócz prologu niespecjalnie mnie do siebie przekonywała, bo byłem beznadziejnie zagubiony w fabule, która wydała mi się nad wyraz durna i niedorobiona. W końcu olałem robienie sidequestów i grałem tylko po to, by dotrzeć do zakończenia A i dać sobie spokój, bo nie chciało mi się grać więcej. Zakończenie A było na tyle dobre, że jednak zacząłem drugie przejście, które ukazywało znane już wydarzenia z nieco innej już perspektywy, a potem wydarzyła się ścieżka C, która zmiotła moje oczekiwania z siłą huraganu. Zresztą co ja się będę produkował; napisałem o grze długiego bloga, do przeczytania którego zapraszam. Dodam jeszcze, że wbiłem w tej grze 100% achievementów i unit data, z czego to ostatnie zajęło ładnych parę godzin, szczególnie przy łowieniu ryb, gdzie dany gatunek nie chciał się dać złapać przez parę godzin czasu rzeczywistego, ale random dropy w Nierach są chyba celowo ustawione, by wnerwić tych, co chcą mieć 100%. Po ukończeniu Nier: Automata dość szybko się zabrałem za Drakengard, o którym pisałem wcześniej.
NieR (Xbox 360, 93 godziny)
Choć na tym etapie miałem już za sobą Drakengard i Nier: Automata, to NieR wydał mi się grą przedziwną, na szczęście w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Gra ma lokacje mniejsze niż wydana kilkanaście lat wcześniej The Legend of Zelda: Ocarina of Time, system walki nie jest specjalnie rozbudowany, a sidequesty są tylko dla tych wytrwałych (na szczęście do przejścia gry nie trzeba robić prawie żadnego). Natomiast postacie, fabuła i ten niesamowity finał gry to są rzeczy, które po prostu się pamięta. Nie chcę spoilować i wchodzić w zawiłości fabularne, więc zamiast tego opiszę, czego w grze udało mi się dokonać. Najpierw przeszedłem ignorując sidequesty i tak dalej i uzyskałem wszystkie zakończenia. Potem zacząłem od nowa, tym razem z zamiarem wbicia 100% tak jak wcześniej w Nier: Automata i Drakengard. Wszystkie achievementy, wszystkie sidequesty i – co okazało się najbardziej czasochłonne – wszystkie Words. Words to takie ulepszenia magii czy odporności, które wypadają z wrogów. Jest ich w grze łącznie 120 i tak, niektóre z nich są do permanentnego ominięcia. Większość Words wypada losowo z określonych przeciwników w określonych lokacjach i jak wspomniałem wcześniej przy okazji Nier: Automata random drop niektórych jest po prostu chory: jedno Word zajęło bite trzy godziny prób, by w końcu wydropiło (z Shade Mage koło mostu do Junk Heap), a i tak miałem szczęście, bo ludzie na Gamefaqs pisali, że zajęło im to od pięciu do ośmiu godzin prób. Zresztą achievementy też tak łatwo nie wpadały, bo albo trzeba było wyhodować White Moonflower, przy którym nie korzystałem ze sztuczki z przekręcaniem czasu na konsoli (posadzone rośliny wymagają co najmniej doby czasu rzeczywistego, by coś wyrosło, a kwiatki to dwie doby), albo wymaksować wszystkie bronie – tych na szczęście jest dwa razy mniej niż w Drakengard i zamiast killi wymagają materiałów, ale te też bywają uciążliwie do zdobycia i w przypadku co najmniej jednego podejrzewam, że drop jest powiązany z czasem ustawionym na konsoli (Eagle Eggs w Aerie). No ale nic – udało się, 100% wbite, pierwszy (i możliwe, że ostatni) komplet 1000 punktów na X360 wpadł, a samą grę będę chciał przedstawić na swoim kanale YT i może też na blogu.
The Legend of Zelda: Breath of the Wild (Wii U, 198 godzin)
Przeglądając dni urlopu, które wziąłem w tym roku, jako pierwsze wyskakuje pół dnia trzeciego marca. Wtedy to przyszła przesyłka z dawien dawna wyczekiwaną grą, która była dla mnie jednym z głównych argumentów za kupnem Wii U (heh): najnowsza odsłona serii, którą darzę niemal religijnym uwielbieniem. Po raz pierwszy od Ocarina of Time z 1998 roku Nintendo tak drastycznie przemodelowało grę, konstruując standard praktycznie od nowa. O swoich pierwszych wrażeniach napisałem długawego bloga, ale tam historia się nie kończy, bo wbiłem w tej grze 100%: wykonałem wszystkie sidequesty, odkryłem 100% mapy (czyli przeszedłem wszystkie shrine'y i znalazłem wszystkie 900 Koroków), wymaksowałem wszystkie stroje, zdobyłem te uprzęże dla konia... W długi majowy weekend ukończyłem grę, grając już jak totalny menel – nie wstałem od gry przez kilkanaście godzin, co nie zdarzyło mi się od bardzo, bardzo dawna i nawet nie sądziłem, że kiedykolwiek jeszcze mi się przydarzy. BotW spełniło moje zeldowe marzenia – przemierzania terenów, w których można się zgubić, gdzie na każdym kroku czeka jakiś sekret do odkrycia i gdzie faktycznie trzeba samodzielnie czegoś poszukać i trochę się nagłowić, a nie być prowadzonym przez strzałkę na pół ekranu czy inną wielką sowę, gdzie każdy ważniejszy szczegół jest pisany pogrubioną i kolorową czcionką. Fabuła jest kompletnie opcjonalna i składasz ją sobie sam: szukając wspomnień z Zeldą, która chyba po raz pierwszy jest tak dokładnie przedstawiona, i odkopując tragiczną przeszłość Czempionów, których duchy pomagają ci w aktualnej wędrówce i którzy obserwują, że jednak mimo wszystko jest nadzieja i ich ofiara nie poszła na marne.
A może w ten sposób: niektórych to może oburzy i nie będą chcieli zrozumieć, ale przytoczę taki oto przykład. Parę lat temu wyjechałem na swoje pierwsze w życiu wakacje, bo wcześniej nie było mnie stać. Jak to zazwyczaj robi przeciętny januszowaty Polak, wybrałem się na małą chorwacką wyspę, w lokalnym biurze turystycznym dali mi mapę i z tą mapą sobie po tej wyspie wędrowałem, albo wsiadłem w autobus, pojechałem gdzieś i zwiedzałem starówkę miasta, albo popłynąłem statkiem na wycieczkę do parku naturalnego z przepięknymi wodospadami. Były to na tyle przyjemne doznania, że często mi się przypominają niczym flashbacki z LOST, szczególnie gdy wykonuję jakąś monotonną pracę. O dziwo ze zwiedzaniem świata BotW jest podobnie: przypominam sobie wejście na najwyższą górę w ośnieżonym regionie, odkrycie ołtarza bogini w dżungli po ostrej przeprawie ze strzelającymi elektrycznością jaszczurami, dotarcie do nadmorskiej wioski, znajdowanie gigantycznych szkieletów, przemierzanie pustyni i wiele, wiele innych.
Nowa Zelda przywróciła mi nadzieję, że gry są jeszcze w stanie mnie olśnić tak samo, jak to miało miejsce kilkanaście lat temu, gdy byłem nastolatkiem i wszystko wydawało się nowe i fascynujące. Teraz zdarza się to raz na kilkanaście lat, ale jednak warto czekać, jak się okazuje. A jeszcze nawet nie ruszyłem zawartości z DLC: dodatkowego labiryntu, który wydaje się bazować na jednym z najlepszych konceptów gry, czyli Eventide Island, oraz fabularnego DLC, tak więc jeszcze będę miał szansę wrócić do tego świata, choć obawiam się, że znowu mnie wchłonie bez reszty, tak jak przez bite dwa miesiące w pierwszej połowie tego roku...
Dota 2 (Steam, 299 godzin)
Po ponad pięciu latach i dwóch tysiącach godzin grania nawet najlepsza gra ma prawo się znudzić. Jednak z Dota 2 jest taki myk, że ciągle coś się zmienia i ustalone sposoby grania często trzeba modyfikować albo kompletnie zmieniać. Pod koniec ubiegłego roku zadebiutowała wersja 7.00, dodając drzewka talentów – kompletnie nowe umiejętności, gdzie co parę leveli musisz wybrać jedną z dwóch dostępnych. Doszły od tego czasu w sumie trzy nowe postacie: Monkey King, który na początku gry był tak kiepsko zbalansowany, że siał ostry terror. Parę miesięcy temu dodano kolejne dwie, z których Pangolin terroru, delikatnie mówiąc, nie siał, bo jego winrate był bardzo kiepski, natomiast Dark Willow gra się całkiem przyjemnie. A skoro mowa o kiepskich winrate'ach, to mi w końcu udało się po chyba dwóch latach zdobyć 20 zwycięstw grając Arc Wardenem, co zajęło 63 gry, efektywnie dając winrate 31,75%. Mój quest nabicia dwudziestu zwycięstw każdą postacią zajmie jeszcze jakieś 14 lat, a może i więcej – bo z obecnością współgraczy (Bethezer, ImpulseM, Princess Nue, Rankin) jakoś ostatnio jest tak sobie, szczególnie Rankin wykruszył się chyba permanentnie. Gdy jest zaledwie trzech z wymaganych pięciu, to gramy tryb Turbo Dota, gdzie złoto i exp nabijają się szybciej, a wieże są dużo słabsze, w związku z czym mecze rzadko trwają dłużej, niż pół godziny, ale za to ewentualne wygrane nie zaliczają się do postępu wspomnianych dwudziestu zwycięstw. A skoro mowa o długości trwania meczu, to również w tym roku przytrafiła nam się rekordowo długa gra, trwająca ponad dwie godziny. Co lepsze, udało nam się ją wygrać, mimo przewagi wroga przez większość czasu trwania gry. Co jeszcze lepsze, ta dwugodzinna przegrana będzie graczom z drużyny przeciwnej jeszcze długo wisieć w tabeli rekordów, a jak na razie jest tam już cztery miesiące (sprawdzałem), co tylko dodaje satysfakcji z tej wyjątkowej rozgrywki i stanowi o sile Dota 2 – że nawet po pięciu latach może się zdarzyć coś ciekawego i bardzo emocjonującego.
I to tyle jeśli chodzi o mój rok grania. Z wpisami blogowymi było wyraźnie gorzej, ale z dwóch jestem zadowolony: ten o Goldeneye 007 (choć nie doczekał się wrzucenia na główną, o co przez pewien czas miałem podręcznikowy przykład tzw. bólu dupy, że się do tej małostkowości przyznam - na szczęście kolega Ciwas uratował sytuację swoim komentarzem) i o Nier: Automata. Plany na rok 2018 też mam konkretne: przede wszystkim chcę wrócić do dwóch gier na Nintendo 64, gdzie nie zdobyłem paru rzeczy i męczy mnie to już prawie 20 lat. Będąc bardziej konkretnym chcę zaliczyć ostatnią misję lotnią w Pilotwings 64 na maksimum punktów (jedyna misja, gdzie tego nie zrobiłem) i zdobyć brakujące cheaty w Perfect Dark (a to wymaga przechodzenia określonych poziomów na określonym poziomie trudności). W kolejce czeka też Xenoblade Chronicles 2 na Switcha – przeszedłem XB1 i XCX, to dlaczego nie miałbym spróbować najnowszej odsłony spod tego szyldu. Na swoim kanale YT chcę pokazać Drakengard i Nier, a może i Drakengard 3, jeśli finanse pozwolą na zakup PS3. Chciałbym też przejść Wiedźmina 3 i najnowszego Dooma, ale czy cokolwiek z tych planów wyjdzie to nie mam pojęcia.
Łączna ilość godzin spędzonych na graniu: 1089 (oczywiście należy dodać tak z 10 na pomniejsze pozycje)
Ilość gier, które ukończyłem: 18
Gra roku: The Legend of Zelda: Breath of the Wild
Rozczarowanie roku: Final Fantasy IX
Pozytywne zaskoczenie roku: Nier: Automata
Konsola roku: Steam ( ͡° ͜ʖ ͡°)
Cytat roku: "Stop? Stop? You want me to stop? You think I have the luxury to stop? (...) NO ONE STOPS! IT'S WAY TOO LATE TO STOP AAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAHHHHHHHHHHH"
Utwór muzyczny którego słuchałem od początku do końca z otwartą gębą, niezdolny do żadnego ruchu bądź myśli roku: " target="_blank">KLIK (uwaga, to trochę spoiler)
Najlepszy pojedynczy moment grania roku: " target="_blank">scena, gdy następuje ten fragment muzyczki (uwaga, według mnie istotny spoiler)
Najbardziej comfy gra roku: Trails in the Sky: First Chapter
Najbardziej disturbing gra roku: Drakengard
Najważniejsze w ogóle co w 2018 roku: żebyśmy zdrowi byli, czego sobie i wszystkim P.T. Czytelnikom życzę.