Top skończonych gier w 2022 roku

BLOG
657V
user-58302 main blog image
Johnak | 14.12.2022, 00:06
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

To już moje 5-te growe podsumowanie 12 miesięcy! Kolejny bowiem rok dobiega końca - dla mnie całkiem dobry rok, tak growo jak i życiowo. Bez zbędnego przełużania - zapraszam na coroczną topkę - absolutnie subiektywną - gier skończonych (niekoniecznie wydanych!) w 2022 roku.

Z góry wybaczcie za możliwe błędy edycji - panel tekstowy był moim zdaniem kiedyś lepszy, nie widziałem możliwości podglądu publikacji, a teraz kiepsko się w nim odnajduję.

 

40. Kangurek Kao (2022)

Jedna z tych gier, z którymi obcowanie zwyczajnie boli. Niech nie zwiedzie Was ładna (jak na średni budżet studia) oprawa przywodząca skojarzenia z remakiem Spyro czy Crasha. Jest to - w moim odczuciu - jedyny solidny element polskiego platformera.  Największą motywacją do gry była po prostu... chęć ukończenia tytułu, za który zapłaciłem.

Choć sterowanie Kao jest całkiem przyjemne, to niestety pozytywne wrażenie psują wszechobecne (pomimo kilku łatek) bugi, przez które niejeden raz protagonista ląduje w przepaści lub w zbyt głębokiej wodzie. Fabuła jest miałka - kuleje nie tyle sam jej sens, co sposób przedstawienia. Postaciom niejednokrotnie w środku zdania ucina się dubbing, reżyseria cutscenek przypomina z kolei prace początkujących grafików komputerowych, a nawet jak NPCe powiedzą co chcieli - to dubbing nie daje rady. Nie jest ani profesjonalnie odegrany, ani zabawny - jest za to z pewnością dosyć żenujący.

Sam level design gry podzielony został na 4 'hub-worldy' z kilkoma etapami. W żadnym z tych miejsc tak naprawdę nie ma co robić. Na każdym etapie zebrać można litery K, A, O, niebieskie diamenty oraz monety. O ile te ostatnie mają jeszcze jakiś sens (wymienić je możemy na towary w sklepie), o tyle poprzednie zbiera się wyłącznie dla samego zbierania.

Na koniec wspomnę o walce. Z początku wydaje się dynamiczna, ale jest niestety bardzo wtórna. Jedynym urozmaiceniem są żywioły okiełznywane przez magiczne rękawice, ale służą one w zasadzie wyłącznie do nieskomplikowanych zagadek, których rozwiązanie nagrodzi nas.. kolejnymi bezużytecznymi znajdźkami.

Jakie to uczucie, gdy jedną z ulubionych gier dzieciństwa spotyka marny los w postaci słabego 'sequela' po latach? Fatalne - i bolesne. Zupełnie otwarcie mówiąc: nie polecam. Warto będzie dorwać dopiero gdy ceny na wtórnym rynku spadną do poziomu 20-30 zł za egzemplarz.

Dla mnie osobiście największe growe rozczarowanie 2022 roku.

 

 

39. Star Fox Adventures (2002)

Jeden z ostatnich zaległych u mnie tytułów z GCN, z którymi chciałem się spróbować, i powiem szczerze.... nie warto.

Choć jest to zdaje się jedyna platformówka w uniwersum StarFoxa, to nie poświęcono jej zbyt wiele uwagi, w konsekwencji czego gra jest bardzo nierówna. Są sekcje, które przechodzi się z przyjemnością, ale niestety także takie, w których można wyć ze zirytowania i dostać pierdolca. W grze nie ma fast travel, a niestety każdą lokację odwiedzimy więcej niż jeden raz. SFA imituje otwarty świat, co absolutnie niczemu nie służy - jedynie wydłuża rozgrywkę. Perłą w koronie niedorobienia jest natomiast sterowanie kamerą podczas celowania. Celownik bowiem jest niesamowicie wrażliwy, i zamiast zostać w miejscu, do którego go przenieśliśmy, to wraca do środku ekranu jak tylko odpuścimy drążek.

Poza gameplayem - który łączy w sobie platforming, sekcje latane statkiem kosmicznym i kilka łamigłówek, na uwagę zasługuje oprawa graficzna, która jak na 2002 rok prezentuje się naprawdę okazale. Dźwiękowo i fabularnie jedynie 'ok' - dramatu nie ma, ale do rewelacji daleka droga.

Tytuł poleciłbym jedynie zagorzałym fanom bohatera/uniwersum.

 

 

38. Tell Me Why (2020)

Kolejna gra od twórców Life is Strange... ale obok niego to to niestety nie stało.

Choć główny wątek przebijający się w tle (czyli badanie kulisów śmierci matki głównych bohaterów) jest zdecydowanie najciekawszy, to jest bardzo rozlazły i dopiero końcówka nabiera jako takich rumieńców. Tytuł silnie operuje też kwestiami progresywnymi - główny bohater jest transwestytą, a i jeden gejowski wątek wisi w powietrzu. Całe szczęście nie są to kwestie nieustannie wysuwane na pierwszy plan, ale prawdę mówiąc- nie czułem by były potrzebne opowiadanej historii. Technicznie jest jak zwykle u Dontnodów bardzo dobrze - Alaska to malownicza lokacja, a i voice-acting nie zawodzi. Żałuję tylko, że nie zaimplementowano w grze opcji pomijania/przyspieszania dialogów - dałoby radę uporać się z grą znacznie szybciej, bo narracja jest naprawdę powooolna.

Gra z kategorii: można, ale zdecydowanie nie trzeba.

 

 

37. Far Cry 5 (2018)

Może jest to gra silniej skierowana do lubiących tonę aktywności pobocznej zamiast porządnego kręgosłupa fabularnego, nie wiem. Wiem za to, że choć uporałem się z grą najszybciej jak umiałem, to (nie-)wesołe perypetie zastępcy szeryfa w słonecznej Montanie wspominać będę bardzo, ale to bardzo przeciętnie.

Było tu wszystko: odświeżający setting w 'krainie wolności', ciekawy zalążek fabularny i dobry soundtrack (to się akurat udało). Cała sekta okazała się jednak po prostu... bandą uzbrojonych ćpunów klepiących w kółko te same wyświechtane frazesy jaki to 'rząd jest zły' i 'świat jest zły, trzeba go oczyścić'. Na czele sekty stoi Joseph Seed, któremu rzekomo sam Jezus wyszeptał do uszka, iż jest nowym mesjaszem i on ma doprowadzić swoje 'owieczki' do 'Bram Edenu'. Jego przydupasami jest rodzeństwo - John, Jacob i Faith.

Główna oś fabularna sprowadza się do tego, że odhaczając obowiązkowe aktywności na mapie, co jakiś czas kompletnie z dupy mdlejemy/jesteśmy porywani i musimy wysłuchać kolejnych sekto-pierdół. Festiwalu żenady dopełnia fakt, że likwidując kolejnych członków rodziny Seedów... absolutnie nic się nie zmienia. Po pozbyciu się Faith teoretycznie powinno im zabraknąć dragów - tymczasem narkotyki wciąż są wszędzie. Bez Jacoba rzekomo trepy powinni być gorzej wyszkoleni - bez zmian. Progress fabularny jest więc czysto kosmetyczny i tym bardziej usztywnia kręgosłup historii czyniąc z niego zwykłą checklistę.

A jak się generalnie gra? Nienajgorzej (dla mnie lepiej niż w FC3) - nie ma już obowiązkowych wież obserwacyjnych i czuć faktycznie trochę większą wolność. Znowu najjaśniejszych punktem było dla mnie odbijanie posterunków z pokładu helikoptera. Na plus zasługują moi towarzysze jakimi byli Peaches (puma) i Cheeseburger (niedźwiedź).

Taki właśnie dla mnie jest FC5 - jest to tytuł mający swoje 'momenty', ale z grubsza to wciąż za dużo tutaj... Far Cry'a. Nr 5 w tytule to właśnie słuszna ocena.

 

 

36. Control (2019)

Uff, udało się. Choć początek zwiastował zdrowo rąbniętą grę (tak w istocie pozostaje do samego końca), to nie spodziewałem się, że gra Remedy Studios aż tak mnie wymęczy.

Warstwa fabularna zdaje się jest nie najgorszą - celowo używam słów 'zdaje' bo szczerze mówiąc po jej przejściu niewiele byłem w stanie z niej zrozumieć. Być może spowodowane jest to faktem, że jest to jedna z tych gier nie podających historii na tacy, a licząca na to, że gracze z pełną ochotą znajdą jak najwięcej znajdziek i zanurzą się w ich lekturze. No cóż - ja raczej nie z tych. Choć klimat skutecznie zanurzyć może gracza w onirycznych wizjach to nieustannie będzie on z nich brutalnie wynurzany przez cykliczne i niezwykle częste walki. Te z początku sprawiają przyjemność - mamy do dyspozycji pistolet i kilka nadprzyrodzonych mocy.

Niestety, ale przez ich natłok - pod koniec zwyczajnie męczą. Na duży minus zasłużył system checkpointów, które rozstawione są... rzadko. Jako, że protagonistka Jesse jest absolutnym papierem, to zginąć nam przyjdzie niejeden raz, a za każdym razem trzeba będzie pokonać drogę od checkpointu do nieudanej sekwencji walki. A co na plus? Tak jak pisałem - klimat, który stoi rozkrokiem pomiędzy współczesnością, a latami 40/50' w USA. Audio-wizualnie bez zarzutów. Działanie również - gra utrzymała sztywne 60 fpsów i ani razu nie chrupnęła.

Czy polecam? Bardzo mieszane uczucia - myślę, że jest to jedna z tych gier, które mogą graczy podzielić.

 

 

35. A Way Out (2018)

3 ograny przeze mnie — po Brothers: A Tale of Two Sons oraz It Takes Two — tytuł od pana Faresa i jego ziomków. Przyznam szczerze, że podobał mi się zdecydowanie najmniej. Zdaję sobie sprawę, że ocenianie poprzedniej gry po ITT jest krokiem wstecz, ale w tej kolejności a Way Out wypada dosyć blado. Sądziłem, że motyw ucieczki z więzienia to będzie prawdziwe wyćwiczone dopracowanie, które zajmie jakieś ¾ gry i będzie faktycznym wyzwaniem wymagającym koordynacji dwóch osób. Jak się okazało, z pierdla nawiewamy bardzo szybko, po czym gra staje się bardzo kliszową i nierealną historią o zemście.

Nie powiem, że postawiono przed graczami jakiekolwiek wyzwanie; bliżej mi do stwierdzenia, iż jest to prawie że samograj. Całkiem dobrze wypadł finalny twist fabularny i on zdecydowanie na plus.

 

 

34. Mario & Luigi: Partners in Time (2005)

Druga - po SuperStar Saga - część cyklu z braćmi hydraulikami w roli głównej. Po raz kolejny księżniczka Peach zostaje porwana (aż żal to tak w sumie pisać), tak więc rodzeństwo rusza na ratunek. Po drodze wkracza w to wątek pomieszania się elementów dwóch światów stąd do Mario i Luigiego dołączają... oni sami, tylko zdecydowanie młodsi.

Tytuł jest całkiem solidnym pomieszaniem jRPGa z platformówką. Twórcy zaimplementowali sporo ciekawych pomysłów na przemierzanie lokacji i walki, głównie wynikających ze sterowania dwoma duetami tak na raz, jak i oddzielnie. Natkniemy się też na całkiem sporo rodzajów przeciwników, którzy nie są prostymi przemalówkami innych, a faktycznie walczą na odmienne sposoby.

Niestety, grom pozytywów tytułu ginie pod jedną wielką wadą, jaką jest... jej długość. Partners in Time wydało mi się bardzo mocno - wręcz na siłę - rozciągnięte co w żadnym razie nie wyszło grze na dobre. Prawdę mówiąc im dalej w las, im mocniej zagłębiałem się w eksploracji krain i walczyłem żmudnie ze zwykłymi przeciwnikami i bossami (animacje walk potrafią trwać wieczność) tym bardziej zaczynałem odczuwać przejedzenie formułą rozgrywki i się męczyłem.

Poleciłbym w sumie tylko wielkim fanom pierwszej części.

 

 

33. Devil May Cry (2001)

Mam za sobą 3, 4 i DmC, więc powrót do korzeni wydał się oczywistym kierunkiem. Z małymi wyjątkami dosyć łatwa i krótka odsłona - co zaliczam na plus, bo gra oszczędziła mi frustracji. Kamera bardzo często kuleje, Dante skacze nie tam gdzie chcemy i obiera za cel inny obiekt, niż mogłoby się wydawać. Esencja gry jaką jest walka jest zrealizowana na niezgorszym poziomie. Do wyboru mamy kilka broni palnych i białych, które różnią się od siebie, co urozmaica rozgrywkę. Szkoda, że zabrakło dynamicznej zmiany oręża, a postawiono na wytrącające z rytmu walki wybieranie broni poprzez wchodzenie do menu. Voice-acting średnio udolny (lament Dantego na koniec to wisienka na torcie) a i fabuła wydaje się mieć niejedną dziurę fabularną.

Jak na ponad 20-letnią grę, która rozpoczęła piękny cykl - nie jest źle, choć z pewnością gdybym ogrywał wcześniej - bardziej bym docenił.

 

 

32. Klonoa 2: Lunatea’s Veil (2001)

Solidny platformer 2,5D (podobnie zresztą jak poprzednia część) z elementami logicznymi. Nie wystarczy bowiem iść cały czas w prawo z nadzieją na linię mety. Tutaj niejeden raz trzeba się cofnąć, aktywować drzwi bądź wyłączyć ruch platformy, na nią wrzucić bombę, po czym szybko ją aktywować, wrócić na poruszający się element i przejść dalej z ładunkiem. Tego typu zagadek znajdziemy w grze sporo i samo zrozumienie każdej z nich wynagradza gracza małą porcją satysfakcji.

W grze obecne są także etapy w całości przemierzane na desce, które są fajną odskocznią od tych typowo przemierzanych na piechotę. Ciekawe, w mądry sposób korzystające z mechanik gry walki z bossami są dla mnie kwintesencją gry- dla mnie cały tytuł mógłby się składać z takich walk.

Co do minusów- fabuła jest dosyć mocno zagmatwana, niezbyt ciekawie podana (choć cut-scenek jest od groma), a i same postacie poza Klonoa nie wzbudziły mojej większej sympatii- a wręcz przeciwnie. Jak ktoś miał przyjemność przejść lub chociaż dotknąć się jedynki- myślę, że druga część jest oczywistym i jak najbardziej słusznym krokiem.

 

 

31. Wario World (2003)

Bardzo krótki, choć w moim odczuciu całkiem solidny platformer 3D/2,5D. Ciemny kryształ z mackami terroryzuje krainę leśnych wróżek i Wario - nie bardzo wiedzieć czemu - im pomaga. Do odwiedzenia mamy raptem 4 światy, gdzie w każdym z nich są 2 etapy + walka z bossem na końcu.

Wario dysponuje całkiem niemałym wahlarzem umiejętności: może bić pięściami, uderzać z wyskoku, walnąć dupskiem o ziemię, wjechać barkiem, podnosić przeciwników i nimi rzucać, kręcić a nawet uderzać nimi o podłoże. Recykling assetów jest tutaj widoczny gołem okiem - w każdym świecie jest ten sam zestaw przeciwników, którzy poruszają się w dokładnie ten sam sposób - jedynie wyglądają inaczej, adekwatnie do świata, którym się znajdują. Same etapy obfitują zaś w monety, złote części posągów Wario, przedmioty z jego zamku a także czerwone kryształy - niezbędne do skończenia leveli.

Do przejścia spokojnie podczas 2 lub 3 posiedzeń - co uznać można zarówno za wadę, jak i za zaletę.

 

 

30. Life is Strange: True Colors (2021)

Alex Chen - dziewczyna po przejściach przyjeżdża do niewielkiej mieściny Haven Spings żeby rozpocząć nowe życie. Pomagać ma jej w tym brat, którego nie widziała ponad 8 lat (rozdzieleni przez problemy rodzinne). Ot historia typu 'okruchy życia', która ma swoje radośniejsze jak i smutniejsze epizody.  Podobnie jak Max Claufield w 1. części LiS, tak i Alex ma w sobie pewną niezwykłą zdolność. Jest bowiem w stanie wyczuwać i rozumieć w ludziach silniejsze emocje, przejmować je od nich i wobec silniejszych wrażeń - czytać w myślach. Umiejętność ta wraz z całą paletą emocji stanowią koło zamachowe dla historii, w której - co by za dużo nie zdradzać- przechodzimy drogę od niepokoju i zakłopotania, pierwszych znajomości przez smutek aż po oddech ulgi.

Aspekt audio-wizualny bez zarzutu — widać, jak seria się rozwija i utrzymując pewną symboliczną stylistykę tworzy niezwykle ciepłe scenografie. Usłyszeć też można więcej licencjonowanych utworów, co silniej utwierdza historię w rzeczywistości. Co do wad - myślę, że gra jest trochę aż za bardzo 'samograjem' i nie wymaga za dużo myślenia, a jedynie podejmowania decyzji. Ponadto - gra dialogami stoi, a niestety nie ma żadnej opcji by je przyspieszyć lub pominąć. 

Podsumowując: przyjemna, pomimo wszystko ciepła historia poruszająca kilka istotnych tematów. LiS True Colors sprawia, że nawet taki mieszczuch jak ja myśli czasem, że fajnie by było zamieszkać w mniejszej mieścinie.

 

 

29. The Walking Dead: Final Season (2018)

Najlepszego pozytywnego wrażenia z pierwszego sezonu powtórzyć się nie da - relacja Lee z Clementine była moim zdaniem dużo lepsza niż główna oś fabularna - historia Clem i AJ-a. Prawdopodobnie najistotniejszym elementem "mechaniki" gry jest wychowywanie młokosa, którego teoretycznie kształtujemy i uczymy zarówno słowami, jak i swoją postawą. Nie zmienia to faktu, że on sam z własnej inicjatywy co i raz odstawia taką akcję, że nic tylko złapać się za głowę. Oddać mu z kolei trzeba, że pod koniec robi się całkiem kumaty.

Generalnie rzecz biorąc idiotyzm jest tutaj chlebem powszednim i w zasadzie każda postać przynajmniej jeden raz musi zachować się jak ćwierć-mózg, żeby potem trzeba było decydować czy ratować jej skórę, czy nie. Nierzadko wybór ogranicza się do opcji a) zrób coś racjonalnego, za co ktoś się obrazi lub b) zrób coś głupiego, ktoś będzie Ci wdzięczny, po czym zginie. Kwintesencją wad są jednak sekcje ucieczkowo-survivalowe, gdzie trzeba eliminować w ten czy inny sposób zarażonych. Kamera działa ślamazarnie, zombie wyskakują niewiadomo skąd, i można parę ładnych razy zginąć - co absolutnie wytrąca z klimatu. Przy powtórce nie da się pominąć cut-scenek, co sztucznie wydłuża rozgrywkę.

Pomimo wszystko historia jest całkiem sprawnie opowiedziana (choć w final season liczyłem trochę na wyjaśnienie całej pandemii zombie), ostatni twist trochę ogrzewa serducho i super było zobaczyć Clementine jako nastolatkę. Trochę żal, że to koniec - łącznie dla mnie cała rozpiętość serii to 10 lat - ale liczę, że podobne projekty jeszcze niejeden raz ujrzą światło dzienne.

 

 

28. Guardians of the Galaxy (2021)

Z początkowych średnio imponujących zapowiedzi przypominających Avengersów wyszła... całkiem niezła produkcja. Kierując poczynaniami Petera Quilla - znanego też jako Star Lord - przewodzimy tytułowym strażnikom galaktyki i tę właśnie galaktykę ratujemy przed zakusami fanatyków.

Opisując to przez pryzmat gameplayu - żmudnie przemierzamy rozległe, liniowe etapy na przemian walcząc, rozwiązując mini-zagadkę terenową i właśnie... idąc. Czasem zdarzy się zjeżdżanie po stromym zboczu/lodzie czy krótka sekcja latania statkiem kosmicznym. Sekcje starć z przeciwnikami to chyba 'koronna dyscyplina' strażników, i opiera się ona na pakowaniu ołowiu we wszystko co ma pasek życia.

Poza blasterami żywiołów Petera korzystać możemy ze specjalnych zdolności Rocketa, Gamory, Draxa i Groota. W niektórych okolicznościach uaktywnić także można unikatowe kombinacje. Walk jest jednak multum (by nie powiedzieć pierdyliard) i potrafią one zmęczyć. Sama rozgrywka potrafi więc dać się we znaki. Wiedząc jednak, że twórcy starali się żonglować różnymi aspektami gameplayu stwierdzam, że tytuł jest po prostu za długi, zaś etapy zbyt rozciągnięte. Skrócenie wyszłoby moim zdaniem Strażnikom na zdrowie.

A czego przyczepić się nie mogę? Na pewno ścieżki dźwiękowej. Pod kątem licencjonowanego soundtracku tytuł może zająć pewne 2gie miejsce obok GTA Vice City, bo właśnie muzyka lat 80. nadaje mu pięknych barw. Na gromkie brawa zasługuje też gra aktorska i rozpisane dialogi - nieustannie czuć 'chemię' między bohaterami i niejeden ich tekst wywołuje autentycznego banana na twarzy.

Tytuł godzien polecenia, choć może w krótszych sesjach by wspomniane znużenie/zmęczenie nie dopadło zbyt szybko. 

 

 

27. Super Mario Sunshine (2002)

Jedna z ostatnich gier z GCN, które zawsze chciałem przejść, a nie mogłem się ku temu zebrać. Z subiektywnym bólem przyznaję, że Sunshine to najsłabsza odsłona trójwymiarowych przygód Mariana.

Z jednej strony mamy fabularnie osadzoną akcję w przyjemnych tropikach, z drugiej - brakuje zróżnicowania krain, do czego przyzwyczaiły nas pozostałe gry serii. Gdy pierwszy raz usłyszałem gadające postacie myślałem, że się przesłyszałem. Z wyjątkiem hydraulika bowiem, w SMS postawiono na voice acting. Ponownie- ciekawy, oryginalny zabieg, ale doceniam, że więcej tej operacji nie powtórzono.

W samej grze jest 7 krain, w których zdobyć musimy min. 7 słoneczek z głównej osi misji aby odblokować finałową lokację. Gdyby ktoś chciał ‘tylko’ ukończyć grę, to nie ma sensu zawracać sobie głowy pobocznymi aktywnościami, tylko cisnąć główne lokacje. Na tych, którzy chcieliby wymaksować tytuł czekają raczej upierdliwe aktywności w postaci m.in. 240 niebieskich żetonów rozsianych po ponad 56 poziomach, podczas gdy gra nie prowadzi żadnego licznika w tym zakresie.

Wodny działko-plecak odrzutowy Mariana jest najbardziej charakterystycznym elementem gry, który kształtuje wszystkie mechaniki i rzutuje na level design gry. Pokłosiem jego obecności jest jednak to, co mnie ubodło w grze najbardziej. Jest to mianowicie brak long jumpa. Pewnie nie byłoby to dla mnie tak rażące gdybym sequele ogrywał po sunshine. Stało się jednak inaczej. Ten jeden ruch jest dla mnie tak integralną i nieodzowną częścią gier SM, że bez niego czuję się bez ręki.

Pomimo tego wszystkiego co wyżej napisałem, to wciaż gra wykonana jest solidnie - jak przystało na Big N. Większość poziomów daje prawdziwą przyjemność. Szczególnie przypadły mi do gustu te, w których wąsacz pozbawiony gadżetów musi poradzić sobie w stricte platformowych sekwencjach. Te wydawały się być prototypami Super Mario Galaxy, które to z kolei darzę najcieplejszym uczuciem i pełnym szacunkiem.

 

 

26. Kirby and the Forgotten Land (2022)

Pierwsze zwiastuny pokazywały coś co mnie osobiście wydawało się podobne do Super Mario Odyssey - momentalnie więc po grę się skusiłem. Pierwsze przygody różowej kulki w pełnym 3D to gra dobra... i tylko dobra?

Kirby ponownie biega po etapach, lewituje w powietrzu i zasysa swoich przeciwników przejmując ich różne moce. Przemierzając kolejne światy i kończąc w każdym z nich około 6 poziomów ratujemy Waddle Dee - podobne do protagonisty okrągłe istoty, które rozbudowują swoją wioskę. Ta zaś jest trochę lokację hubową i miejscem do podjęcia się różnorakich aktywności pobocznych.

Kilak słów więcej o mocach (nie wszystkich, co by nie psuć zabawy): jedna z nich da nam możliwość walki mieczem, inna tworzenie tornado, zaś jeszcze inna - opcję zakopywania się pod ziemię i atakowania od dołu. Każdy z power upów można z pomocą znalezionych schematów ulepszać i tym samym - zwiększać ich siłę i widowiskowość. Największą frajdę w grze sprawia jednak tryb 'pełnej gęby' (ang. mouthful mode), dzięki któremu Kirby może połknąć m. in. auto czy pachołek drogowy. Za sprawą tej akcji różowa kulka musi torować sobie drogę do dalszych sekcji poziomów, a i same te sekwencje przygotowane są moim zdaniem z większym pietyzmem.

Moimi głównymi zarzutami do gry są 2 sprawy: z jednej strony gołym okiem widoczny jest tutaj niemały recykling assetów i bossów (uczucia jak w God of War z 2018) i sam fakt... że tytuł mnie nie wciągnął tak mocno jak Super Mario Odyssey. Być może za dużo sobie obiecywałem, ale w pewnym sensie po skończonej grze odczułem z jednej strony rozczarowanie a z drugiej - pewną ulgę, że to już koniec.

Pomimo to tytuł jest zdecydowanie warty polecenia - szczególnie w mniejszych dawkach nie powinien zaleźć za skórę i znużyć fana dobrych platformówek.

 

 

25. Trek to Yomi (2022)

Japońskie klimaty zawsze były mi bliskie i pod tym kątem jestem absolutnie prostym człowiekiem. Widzę katany, słyszę shamisen - i od razu wiem, że zagram.

Co by nie zarzucić spoilerem, TtY to krótka trzecioosobowa opowieść o samuraju, który poszukuje zemsty za rzeź na okolicznych (w tym jego) wioskach. Hiroki (protagonista) przemierza jednak nie tylko osady, ale także lasy, łąki i... środowiska nie z tego świata. Po drodze poszukać możemy znajdziek, ale przede wszystkim - wyrzynamy w pień kolejne zastępy bandytów.

Sama walka jest bardzo... nierówna. Z jednej strony do naszej dyspozycji oddane zostało całkiem sporo kombinacji i oręża (poza kataną możemy używać broni dystansowych), z drugiej jednak - trudno wyczuć by ciosy faktycznie przeciwników trafiały (jakby brakowało im mocy), a i same combosy niełatwo wywinąć przez ich zmapowanie na przyciski. Gdy jednak załapie się o co chodzi i zrozumie rytm, to od razu gra nabiera rumieńców.

O muzyce wiele nie powiem, poza tym, że brzmi dobrze i adekwatnie do wydarzeń na ekranie. To, co w Trek to Yomi błyszczy najjaśniej to jej oprawa wizualna. W tytule Inspirowanym kinematografią Korusawy nie uświadczymy żadnych barw poza czernią i bielą. Całości dopełnia lekkie przepalenie i szum widoczny na ekranie. Wszystko to nie miałoby jednak takiego przełożenia (dla przykładu filtr 'Kurosawy' w Ghost of Tsushima zupełnie mnie nie przekonał), gdyby nie odpowiednia reżyseria ujęć -a te są na najwyższym poziomie. Niejednokrotnie zatrzymywałem się by popatrzeć na piękne widoki roztaczających się w oddali krain.

Naturalnie - mały tytuł nie ustrzegł się wad. Choć widać, że budżet produkcyjny nie był najwyższy, czuć lekką toporność w walce i pewną sztywność w animacjach twarzy, to po prostu przy tej krótkiej przygodzie bawiłem się dobrze, a Flying Wild Hog nie ma się absolutnie czego wstydzić - wręcz przeciwnie, bo jest to mniejszy tytuł godzien uwagi.

 

 

24. Crash Bandicoot 4: It’s about Time (2020)

N.Tropy, Cortex i Uka Uka po latach spędzonych w gwiezdnym pierdlu wydostają się na wolność i rozdzierają czasoprzestrzeń, którą poczciwe Jamraje - z pomocą 4 masek - muszą uratować. Wielkim fanem Crasha nigdy nie byłem, ale przyznam, że ta część znacznie bardziej mi się podobała niż N-Sane Trilogy - więcej tutaj przestrzeni, ciekawych etapów, różnorodności i nie jest tak denerwująca - choć i tak niejednym bluzgiem przy niej rzuciłem.

Pomimo tego, że platformówki to jeden z moich ulubionych gatunków i uważam, że jestem w nie całkiem niezły, to Crash 4 niszczył mnie bez przerwy. Nie sądzę jednak by zawsze była to moja wina. Niejeden bowiem raz gra rzuca nam kłody pod nogi w postaci źle ustawionej kamery (co uniemożliwia precyzyjny skok) czy złego wychwycenia granicy strefy kolizji, przez co tracimy życie.

Końcówka gry jest prawdziwym festiwalem chorego platformingu, w którym trzeba zachować zimną krew żeby nie cisnąć padem w ekran. Dla takich crasho-nieudaczników jak ja unowocześniono rozgrywkę, dzięki czemu nie ma licznika żyć (można odpalić tryb retro gdzie ta mechanika jest obecna), a i w razie ciągłych niepowodzeń na planszę dorzucone nam zostaną dodatkowe checkpointy. Szkoda tylko, że każde niepowodzenie sprawia, że prawie całą progresją zbieralną (skrzynki z Wumpa Frui, maski Aku Aku) trzeba się trudzić od początku, co albo odsiewa 'frajerów' albo po prostu zniechęca do potecjalnego maksowania. Co ciekawe: poziomy były trudne, natomiast walki z bossami zaskakująco łatwe... i bardzo fajne, bo silniej skupiały się na skakaniu niż faktycznym biciu.

Podsumowując: świetna warstwa audio-video, fajny humor, ciekawe zróżnicowane lokacje i wysoki poziom trudności. Na koniec tylko dodam, że nie, nie maksowałem - samo przejście etapów głównych i kilku dodatkowych przyprawiło mnie o umiarkowanego pierdolca i zapewne dodało kilka siwych włosów.

 

 

23. Pokemon White (2010)

Dosyć solidna… a zarazem nierówna część. Tytuł pewną ręką kontynuuje dobre strony poprzednich odsłon, naprawiając część upierdliwych aspektów z pokemonów 4. generacji (platinum/diamond/pearl).

Przede wszystkim przyspieszono część animacji i usprawniono interfejs, dzięki czemu można przy obcowaniu z grą nie osiwieć. Sami antagoniści - tym razem kryjący się pod nazwą Team Plasma - mają nie najgorszą motywację. Oczywiście formując swoje postulaty nie wysilili się na zgłębienie tematu relacji na linii Pokemon - człowiek.. ale mniejsza z tym.

Z drugiej strony - pokemon white nie stanowi absolutnie żadnego wyzwania pod kątem pchnięcia wydarzeń do przodu; jest to prawie że samograj. Ani razu nie zdarzyło mi się zatrzymać na dłużej bo nie wiedziałem dokąd pójść. Same walki także przez większość gry nie stanowią wyzwania- biorąc Tepiga przebija się przez przynajmniej 3 gymy nie kiwając palcem. Na końcu faktycznie poziom gry się podnosi, zaś post-game w kwestii bitew z trenerami stanowi prawdziwe wyzwanie. 

 

 

22. Tunic (2022)

Na pierwszy rzut oka trochę klon pierwszej Zeldy. Na 23 - też.

Protagonista w zielonym wdzianku popylający po lasach, wzgórzach, jaskiniach i świątyniach, przymus zebrania 3 magicznych kamieni i pokonania zła, tarcza z krzyżowym motywem... brzmi znajomo? Pomiędzy tymi rzutami oka Tunic buduje jednak trochę swojej tożsamości poprzez spokojną ścieżkę audio, uproszczoną warstwą wizualną (swoją drogą bardzo generyczną, mnie osobiście niezbyt się podobała), lekko mroczną fabułę, wszechobecne sekrety oraz odkrywanie mechanik gry.

Ten ostatni element jest niesamowicie pomysłowy i w moim odczuciu stanowi fantastyczną klamrę spinającą grę w całość - odkrycie całej 'dokumentacji' nie tylko otworzy nam oczy na pewne zależności w świecie, ale może też pomóc w uzyskaniu ciekawszego zakończenia przygody. Sam Lisek jest na początku słaby. Miecza ni ma, tarczy ni ma, lekarstw ni ma - wszystko to trzeba zdobyć na własną rękę. Może się jednak wzmocnić nie tylko zdobywając oręż i inne przydatne itemki, ale także podbudowując statystyki z pomocą specjalnych przedmiotów.

Jak już wspomniałem - gra eksploracją i sekretami stoi. Nawet - wydawałoby się - pusta polanka skrywać może tajemnicę, kluczem do odblokowania której jest wciśnięcie odpowiedniej kombinacji przycisków. Widzisz na ścianie labirynt? Tak, to też łamigłówka, której rozwiązanie otworzy nowe drzwi. Po świecie rozstawionych jest multum skrzyń, do których dostęp wydaje się być... niemożliwy. Zazwyczaj wystarczy jednak dobrze się rozejrzeć bowiem ścieżka do nich prowadzi za większym głazem, drzewem lub wodospadem. Na koniec mały minus za nieco toporne sterowanie - w grze ginie się całkiem sporo i nie mogłem odnieść wrażenia, że gdyby nie trochę ociężałe ruchy bohatera - zgonów byłoby mniej.

Nie wpływa to jednak na ogólne wrażenie z gry, którą serdecznie polecam. Szczególnie fanatycy Zeldy i miłośnicy eksploracyjnych łamigłówek powinni być zachwyceni.

 

 

21. The Elder Scrolls V: Skyrim (2011)

Trochę trudno mi o tej grze pisać. Parę lat temu prawie udało mi się skończyć, ale nie byłem w stanie pokonać jednego z przeciwników pod koniec gry. Postanowiłem więc wrócić i z grą znowu się zmierzyć. Udało się! Po tej sesji stwierdzam jednak, że tak wielkie zachodnie cRPGi... to chyba nie dla mnie są.

Może zacznę od tego, co mi się podobało. Ogromnym plusem Skyrima jest szeroko pojęty klimat. Paleta barwna i sceneria sprawiały, że faktycznie czułem się jakbym był na mroźnej, niezbyt przystępnej północy. Całość tego wrażenia potęgowała fantastyczna ścieżka dźwiękowa - zarówno ta towarzysząca przemierzaniu krainy, jak i przygrywająca przy ważniejszych momentach fabularnych. Kręgosłup fabularny z byciem wybrańcem też leży jak trzeba i wszelkie interakcje ze smokami są bardzo mocnym punktem produkcji. Choć TES V ma 11 lat na karku to wciąż - nawet bez modów i ulepszeń - wizualnie prezentuje się całkiem nieźle i oczy od niego nie krwawią.

Co zatem nie pykło? Na pierwszy ogień idzie dosyć zabawny polski dubbing (nie byłem w stanie znaleźć opcji zmiany dubbingu), który z poważnej historii uczynił zbiór gagów. Komizm niejednej sytuacji potęgowały bugi. Tyle lat minęło lat od wydania, i tyle edycji ukazało się na różne platformy - a one wciąż są wszechobecne. Gra mnogością questów stoi, i opowiadają one wiele różnych -nierzadko ciekawych - historii. Niestety... ich struktura jest prawie zawsze taka sama: pogadaj, idź do jaskini/podziemi, znowu pogadaj, znowu idź do dungeonu i tak w kółko. Nawet same te questowe lokacje się zbytnio od siebie nie różnią i widać gołym okiem recykling assetów - co przy grze tak wielkiej nie powinno specjalnie dziwić.

Pomimo moich usilnych starań, progresja jest nie-sa-mo-wi-cie powolna. Jak powiem, że grę skończyłem z 20 lvlem to pewnie niejedna osoba parsknie z politowania, ale pasek expa autentycznie ciągnął się niemiłosiernie. Szedłem w ścieżkę wojownika walczącego bronią dwuręczną - kompletowanie tego drzewka wraz z blokiem i ciężkim pancerzem było pewną drogą przez mękę. Sama walka zaś jest niezbyt ekscytująca. Urozmaicić ją sobie można żonglowaniem pomiędzy orężem a magią. Znikoma liczba ataków i ich animacji czyni jednak z ekscytujących starć 'konieczność do expienia'. Nietrudno zauważyć, że nie przypadło mi do gustu wiele aspektów gry, ale zdaję sobie sprawę, że im gra większa tym trudniej nad wszystkim zapanować - Skyrim zaś jest ogromny.

Gdyby chcieć to ująć jednym zdaniem: wielkim plusem jest rozmach, a minusem - że ten piękny rozmach moim zdaniem trochę twórców przerósł. Dla miłośników spędzania kilkuset godzin z jedną grą i zaglądania pod każdy kamień - z pewnością tytuł bliski ideału.

 

 

20. Red Dead Redemption: Undead Nightmare (2010)

Zombie totalnie nie leżą w moim klimacie, lecz jako wielki fan RDR skusiłem się - i bawiłem względnie nieźle. Sam dodatek śledzi historię nagłej, niespodziewanej plagi Zombie - jako John 'zabezpieczamy' już zarażonych Abigail oraz Jacka, i ruszamy w drogę celem znalezienia lekarstwa. Jest więc to (w dużym uproszczeniu mówiąc) zestaw kilku niezbyt powiązanych ze sobą misji wraz z dodanymi kilkoma aktywnościami pobocznymi.

Najfajniejszy był chyba sam powrót do świata RDR1 po ok. 10 latach i ponownie spotkanie m.in. Setha, Marshalla czy Bonnie Macfarlane. Większość zadań jest przyjemnych, ale zdarzyły się też takie, od których odechciewało mi się grać. Tak jak przestawiona historia jest nawet ok, postacie oczywiście super a i sam świat wywołuje przyjemną nostalgię, tak samo działanie gry woła o pomstę do nieba. Nie wiem czy każdego taka przypadłość spotkała, ale na moim PS3 Super Slim gra trzymała... niestabilne 30 klatek. Dropów bylo wiele - a to przy jeździe przez gęstsze stepy, a to przy wybijaniu kilkunastu zombie. Do tego wszystkiego dochodzi nieprzyjemny dla oka nieduży drawing distance i naprawdę długie loadingi.

Za te techniczne zgrzyty finalna ocena - chyba u każdego - poleci/poleciała trochę w dół.

 

 

19. Vanquish (2010)

Choć ogrywany w wersji na PS3 potrafi zgubić sporo klatek (co przy pierdolniku na ekranie nie jest rzadkością), a i fabularnie kończy się 'otwarciem' na sequel (którego od 12 lat nie ma), to 3-osobowa strzelanka od Platinum Games była bardzo satysfakcjonującą przygodą. Ekipa Shinji Mikamiego stowrzyła wizję świata, w której ruscy zrównali z ziemią San Francisco i -w obliczu odwetu USA - to samo poczynią z Nowym Jorkiem. DO akcji wkracza więc Sam Gideon - żołnierz odziany w egzo-szkielet, który wraz z oddziałem Marines ma położyć planom kacapów kres.

Nie jest to tytuł dla zwolenników spokojnego przymierzenia w cel, bowiem akcja pędzi na złamanie karku. Aby podołać wyzwaniu, musimy opanować dynamiczne zmienianie uzbrojenia, ślizgi, przyleganie do ścian i spowalnianie czasu. Na pohybel przybywa armia mniej i bardziej humanoido-podobnych robotów. Czasem wystarczy wpakować w nie określoną ilość ołowiu, czasem - należy przeciwnika okrążyć i skoncentrować ogień na konkrentym punkcie. Broń palną można wzmacniać poprzez dobieranie duplikatów czy zbieranie bonusów upgrade'ujących, co przełoży się na jej siłę ognia, szybkostrzelność bądź ładowność. Zdecydowanie warto śledzić swoje zasoby i czasem chwilowo zrezygnować z korzystani, by podnieść jej poziom. To co mi się bardzo podobało, to krótkie poziomy, i dosyć częste checkpointy. Dzięki temu Vanquish jest świetnym tytułem do ogrywania 'z doskoku' i nie wymaga od gracza dużego zaangażowania czasowego.

Pomimo 12 lat na karku - zdecydowanie warto.

 

 

18. Poochy & Yoshi's Woolly World (2017)

Urocze wizualia, słodki Yoshi, miękka włóczka... i ponowne, nieoryginalne ratowanie całego klanu Yoshich przez jednego ocalałego. Co do najbardziej podstawowych elementów rozgrywki - nie różni się ona od poprzednich (i następnych) odsłon platformówek z zielonym dinozaurem. Przebiegamy więc z punktu startowego do końcowego po drodze pokonując coraz to bardziej wymyślne przeszkody terenowe, zwalczając hordy ShyGuysów i zbierając tyle znajdziek ile się da.

Wszystko kręci się wokół przędzenia i wełny w najróżniejszej postaci - protagonista może z przeciwników formować kullki do rzucania, wsysać poszczególne ściany z widocznym węzełkiem, zmieniać się w wełnianą syrenę czy samolot. Z czasem odblokowujemy różnego rodzaju ułatwienia (np. pokazywanie sekretów, szybszy bieg), które w każdym poziomie możemy sobie wykupić za pomocą zbieranych na levelach klejnotów.

Choć tytuł w teorii skierowany jest do wszystkich ( w tym do najmłodszych), to poziom trudności jest niezwykle nierówny. O ile początek gry nie nastręczał problemów i byłem w stanie przechodzić kolejne poziomy nawet jadąc w niezbyt komfortowych warunkach w komunikacji miejskiej, o tyle ostatnie levele wymagały pełnego skoncentrowania - game over czyhał bowiem na dosłownie każdym kroku. Druga połowa gry była dla mnie prawdziwą ścieżką zdrowia. Nie spodziewałem się, że przenośne przygody dinozaura napsują mi tyle krwi. Zabić może tu w zasadzie wszystko, a gra niestety nie oferuje zbyt częstych checkpointów. W konsekwencji ginąc podczas walki z bossem, zazwyczaj musimy też nadrobić ostatnią przed nim sekcję platformową.

Taka "soulsowa" (baaaaardzo szeroki cudzysłów) maniera jest niezbyt przyjemna i potrafi zniechęcić. W grze widać jednak włożony nakład pracy i pomysł - design poziomów jest niezwykle oryginalny i gra w zasadzie w żadnym momencie nie nudzi.

 

 

17. Psychonauts (2005)

Nietuzinkowa, oryginalna platformówka z elementami przygodowymi. Kierując poczynaniami 10-letniego Razputina - młodego cyrkowca - spełniamy jego marzenie i dostajemy się na specjalny letni obóz dla psionicznych adeptów. Na miejscu, po odhaczeniu obowiązkowych samouczkowych etapów, zaczyna się prawdziwa fabuła. Oto w niewyjaśnionych okolicznościach uczestnikom i opiekunom kolonii wykradane są mózgi i jedyną nadzieją jesteśmy oczywiście my.

Humor, design lokacji, ciekawie rozpisane postacie i wizja artystyczna - to z pewnością najmocniejsze elementy tej produkcji. Penetracja umysłów to temat-rzeka, który niewątpliwie dał Double Fine Studios ogromne pole do popisu, z którego skorzystali. Poza standardowym skokiem i bieganiem, Raz posługuje się kilkoma super-mocami takimi jak lewitacja, strzelanie promieniami, niewidzialność czy telekineza.

A co na minus? Przede wszystkim praca kamery potrafi utrudnić życie, a i sama końcówka gry trochę zbyt przeciągnięta i monotonna. Muzyka choć udana, to zbyt skromna, przez co non stop w czasie etapu przygrywają nam zapętlone melodie.

Pomimo wszystko - jak na 17 lat na karku - tytuł się broni i jak najbardziej wciąż jest grywalny. Druga część bezapelacyjnie melduje się na mojej liście 'do przejścia'.

 

 

16. Doom Eternal (2020)

Jeszcze szybciej, jeszcze intensywniej i w sumie moim zdaniem — trudniej niż w poprzedniczce.

O ile w odsłonie z 2016 warto było pozostać w ruchu, tak w tej absolutnie trzeba. W innym przypadku przeciwnicy błyskawicznie otaczają Doomslayera i go mordują uniemożliwiając mu ucieczkę. Twoim najlepszym przyjacielem musi stać się piła mechaniczna, albowiem to ona zapewnia przypływ niezbędnej amunicji do pozostałych zabawek. Same bronie podobnie jak w poprzedniej części można ulepszać o odpowiednie dodatki i jeszcze efektywniej siać dzięki temu zniszczenie.

Najbardziej niezrozumiałą decyzją w moim odczuciu jest tak silny nacisk na sekwencje platformowo-zręcznościowe. Jestem w stanie pojąć fakt, że bezpośrednio się one łączą z wymaganiem wyżej wspomnianego nieustannego poruszania się, ale wydaje mi się, że w ten sposób gra pozbawiła się potencjalnych fanów strzelanek, którzy nie są fanami platformówek..Fabularnie trudno powiedzieć, bo jest to dosyć zagmatwane, aczkolwiek naturalnie jest to jedynie tło do rozlewania juchy. Dźwiękowo- oczywiście, że najwyższa możliwa półka.

Koniec końców oceniam tytuł o oczko niżej niż poprzednią część.

 

 

15. The Last of Us part II (2020)

Konsola wyła, a ja - na łącznie ponad dobę - zatonąłem w post-apokaliptycznych zachodnich Stanach Zjednoczonych.

Wyrażę niepopularną opinię, ale sequel (nie-)wesołych perypetii Joela i Ellie podobał mi się bardziej niż pierwsza część, która autentycznie mnie usypiała. Być może dlatego, że czułem tutaj więcej dynamiki a i co i raz ginął któryś z istotniejszych, imiennych bohaterów gry. Akcja zaś w TLoU2 brzmi i wygląda bezapelacyjnie obłędnie - pod kątem oprawy audio-wizualnej jest to jedno z najbardziej imponujących doświadczeń w moim całym growym życiu. Przywiązanie do detali, animacje i udźwiękowienie niesamowicie budują klimat.

Pod tymi plusami kryje się w moim odczuciu dosyć solidny minus, jeden z trzech punktujących tę produkcję. Sama rozgrywka bowiem nie różni się prawie w ogóle od tej z jedynki. Znowu jest więc to zwyczajna liniowa produkcja sprytnie ukryta w pseudo-otwartym świecie. Jeśli wydaje Ci się, że możesz gdzieś pójść - well, fuck you - musisz znaleźć tę jedną przewidzianą przez twórców ścieżkę. Tam poszukasz znajdziek, odstrzelisz ludzi, potem zabijesz zombiaków - i tak w kółko.Druga sprawa to kwestia wprowadzenia wątków LGBT, które prawdę mówiąc można było zastąpić dowolnym innym motywem (trudne dzieciństwo/przeszłość, introwertyzm, zerwanie z tradycją, zwyczajny strach - do wyboru do koloru), a fabuła wciąż by się względnie zgadzała. Trzecia rzecz - zakończenie. Dawno nie miałem do czynienia z czymś tak niesatysfakcjonującym, czymś po czym w zasadzie można kwestionować sens całej historii przedstawionej w grze.

Podsumowując - TLoU2 to prawdziwy koncert nieprzerwanej, bezceremonialnej przemocy. "Po cholerę to wszystko było?" można zapytać i odmienić to pytanie przez wszystkie przypadki. Zamiast rwać włosy wolałem jednak odrzucić pada w bok i zwyczajnie rozsłuchać się w muzyce na napisach końcowych - tak silnie inspirowanej późną twórczością Johnny'ego Casha, którego uwielbiam.

 

 

14. Teenage Mutant Ninja Turtles: Shredder’s Revenge (2022)

Co tu dużo mówić: króciutki, ale bardzo satysfakcjonujący, klimatyczny - i po prostu świetny beat'em up z żółwim kwartetem w roli głównej.

Jest niemało combosów, są zróżnicowane lokacje ze znajdźkami, każdy etap z kolei kończy się bossem. Poza Leonardo, Raphaelem, Donatello i Michaelangelo zagrać możemy mistrzem Splinterem, April i Casey Jonesem (po skończeniu story mode). Tytuł hołduje świętym zasadom starego coopa, bowiem przechodzić go można aż w 6 osób na raz! (tak kanapowo jak i online). Audio gra jak trzeba, oczy z kolei cieszą się widokiem pięknego pixel-artu. Czego więcej trzeba?

Pizza forever!

 

 

13. God of War: Ragnarok (2022)

Trochę mi się z grą zeszło - konkretnie ponad 55h. Nie robiłem jednak wyłącznie głównego wątku - podejmowałem się każdej aktywności pobocznej jakiej mogłem i biłem kogo tylko byłem w stanie ubić. Jako, że jest to tytuł z najwyższej półki z przeważającą większością elementów zrealizowanych wspaniale, to - jak na malkontenta przystało - skupię się na tym, co w moim odczuciu nie zagrało.

Na początek kilka słów o fabule: Zaczyna się super, w środku mocno spowalnia, zaś sam finał moim zdaniem zbyt szybko się rozstrzygnął i był... ckliwy? Odniosłem wrażenie, że Santa Monica za bardzo chciała zagrać odbiorcom na emocjach, i aż w związku z tym przeholowali. Atreus był mniej denerwujący niż ostatnio, ale i tak było go zdecydowanie za dużo. Koniec końców i tak nie uzyskałem odpowiedzi na nurtujące mnie od poprzedniej części pytania - co jedynie pogłębiło mój niedosyt.

A co do poziomu trudności: przyznam, że była to męczarnia. Na najwyższym poziomie to nie gracz, a każdy zwykły trep jest bogiem wojny. Niezależnie od przeciwnika - w sumie wszyscy ściągają Kratosa na 1-3 hity. Każdy z nich dysponuje hyper armorem, który totalnie ignoruje szybkie ataki, i pozwala się szybko zregenerować z ciężkich ataków. Na nic ulepszanie pancerza, zwiększanie witalności czy paska zdrowia - przez całą grę towarzyszyło mi uczucie bycia totalnym zerem. Dobrych kilkanaście razy bossowie skracali mój żywot przez błąd hitboxa - pomimo uniku, atak i tak mnie sięgał, choć dystans dzielił nas niemały. Oczywiście za skończeniem tytułu na tym poziomie idzie pewna satysfakcja, ale... to tyle. Gra nie nagradza za trud żadnym osiągnięciem, pancerzem - nawet głupim napisem typu 'gratulacje!' - zupełnie nic. W konsekwencji żałuję swojej decyzji. Nie dostając nic w zamian odniosłem bowiem wrażenie, że tylko popsułem sobie odbiór tytułu nieustannym powtarzaniem walk.

Niewątpliwie jest to gra monumentalna, z plejadą fantastycznych postaci, zrobiona z rozmachem większym niż wiele innych gier AAA. Graficznie i dźwiękowo prezentuje się niezwykle okazale, w związku z czym wyciska z PS4 wszystkie soki. Żeby nie być zrozumianym źle - to jest dobra, a nawet bardzo dobra gra. Po prostu nie spełniła do końca moich oczekiwań.

Pomimo oczywistego rozbudowania - ocena niższa od poprzedniej części i Ragnarok plasuje się zdecydowanie niżej niż GoW2 czy GoW3, które uważam za opus magnum serii.

 

 

12. Donkey Kong Country: Tropical Freeze (2014)

Fantastyczne rozwinięcie formuły z odsłony z 2010 roku. Gra prezentuje się - tak pod względem dźwiękowym jak i wizualnym - po prostu fantastycznie. Każdy kolejny świat znacząco odbiega designem od poprzedniego, dzięki czemu nie ma wrażenia monotonii, które towarzyszyło mi przy ogrywaniu prequela.

W kwestii samej rozgrywki nie ma tutaj rewolucji. Większość etapów to sekwencje "chodzone", podczas których pokonujemy kolejne platformy. Zdarzają się też takie, w których latamy na rakiecie, czy ujeżdżamy nosorożca. Warto zauważyć, że Donkey Kong TF do najłatwiejszych platformówek nie należy. Nie jest to może poziom Crasha czy Celeste, natomiast myślę, że najmłodsi szybko się od tego tytułu odbiją. Nie było jednak etapu, którego ukończenie nie dałoby mi odpowiedniej dozy satysfakcji. Na każdym jednym etapie do znalezienia jest kilka kawałków puzzli oraz litery składające się w słowo KONG. Poza tym znajdzie się też kilka dodatkowych zakamarków skrywających baloniki (życie) czy monety. Te ostatnie wydać można u Funky Konga w sklepie na różnego rodzaju ułatwienia - dodatkowe życia, wsparcie Diddy, Dixie czy Cranky Kongów, papugę pomagającą nam odkrywać sekrety itd.

Wszystkie światy kończą się walką z bossami, którzy potrafią napsuć trochę krwi. Nie ma podczas nich checkpointów, stąd utrata życia = rozpoczęcie od początku. Walki wymagają więc skupienia, potrafią bowiem zająć dobrych kilka minut. Oczko odejmuję za czasem nienadążającą kamerą i nieco mniej responsywne sterowanie w sekwencjach podwodnych.

Więcej takich gier!

 

 

11. Xenoblade Chronicles (2010/2020)

Kolejny jRPG (czy to determinanta gatunku?), który zaczyna się od prozy życia typu 'idź do miasta pogadaj z koleżanką' a kończy się na obalaniu rządów, biciu Boga czy innego pożeracza Światów.

Historia przedstawiona w XC jest niesamowita, i tak w sumie to ona była głównym motorem do przechodzenia kolejnych rozdziałów, które nie ukrywam - bywały męczące. To, co pierwsze uderza to oprawa graficzna, która - znając wydajność Switcha - była dla mnie w zupełności ok. Brakuje może szczegółów a i czasem widać, że coś nie jest faktyczną geometrią lecz animowaną teksturą, natomiast nie przeszkadzało to w zagłębieniu się w tytule.

Inna sprawa, że choć graficznie nic mnie nie bolało, to przez pryzmat level designu czuć było ograniczenie. Lokacje są baaaardzo duże, i choć ma to sens fabularny, to one w zasadzie niczego sobą nie prezentują. Ot przemierzałem je z pkt A do B nie rozglądając się zbytnio na boki, albowiem... nie było po co. Aktywności poboczne i side-questy straszliwie jadą sandałem i pamiętają chyba najmroczniejszą przeszłość, gdy klepano je na kolanie. W przeważającej mierze są one bowiem absolutnie nieinteresujące i do bólu wtórne. Najlepiej więc je zlać ciepłym moczem - ewentualnie wybrać te, które dają expa i robić przy okazji grindowania.

Jak już dotarłem do tego magicznego słowa - to jak najbardziej jest on tutaj obecny i niezbędny. Były 3 takie momenty w grze, w których czułem, że nie dam rady z moim obecnym składem, co zmusiło (niestety) mnie do porzucenia głównej fabuły na rzecz powtarzalnego tłuczenia różnego rodzaju monstrów. Uczciwie przyznaję, że w pewnym momencie moja irytacja sięgneła takiego pułapu, że przełączyłem grę na Casual Mode, na którym zostałem już do końca - a i tak miałem problemy. Dzięki temu zabiegowi udało mi się chyba jednak zaoszczędzić co najmniej kilkunastu godzin nabijania expa, za co sam sobie mogę być wdzięczny.

Lwia część wspomnianego doświadczenia pochodzi z walki, która jest dosyć rozbudowanym elementem gry. Wraz z dwójką bohaterów w czasie rzeczywistym tłuczemy niemilców za pomocą auto-ataków jak i umiejętności specjalnych, których siła czy dodatkowe działanie zależy od właściwego ustawienia się na polu bitwy. Po naładowaniu paska drużynowego aktywować możemy combo, z pomocą którego w trybie aktywnej pauzy możemy mocno naklepać jakiegoś bossa. Podkreślam bossa - bo o ile tłuczenie mobków nie jest niczym ekscytującym, o tyle w walkach z Przeciwnikami przez wielkie P czuć więcej dramaturgii i emocji.

W tym wszystkim nie zdążyłem jeszcze wspomnieć o drugim najważniejszym elemencie XC, jakim jest muzyka. Piękne, instrumentalne brzmienia pasują do wydarzeń na ekranie i poruszają 'te' konkretne cząstki duszy i w pamięci zostanie na zawsze. Tuż po przejściu odnosiłem wrażenie, że właśnie przeszedłem rozciągniętego do bólu średniaka.

Z upływem czasu jednak - większość upierdliwych kwestii odchodzi w niepamięć i pozostają w głowie tylko te solidne, piękne i ponadczasowe filary gry: historia i muzyka.

 

 

10. Undertale (2015)

Definitywnie jedna z bardziej oryginalnych gier, jakie ogrywałem w ostatnim czasie. Ot główna bohaterka trafia do podziemnego królestwa potworów i dokłada starań by powrócić do domu. Co by za dużo nie zdradzić: aby móc opuścić potworną krainę, wymagane jest przejście całego królestwa i i przekroczenie magicznej bariery. To w jaki sposób podejdziemy do tematu zdefiniuje zakończenie.

Czy gra jest ładna? Spójna wizualnie, ale daleko jej do czołówki pixel-artowej. Aspektami, które z kolei błyszczą są: klimat, dialogi i muzyka. Po kolei więc: klimat i i dialogi niejako się ze sobą łączą - tworzą bowiem razem wizerunek krainy Potworów, która paradoksalnie - wcale nie jest taka straszna. Wszelkie kreatury ją zamieszkujące mają bowiem duszę (to nie figura stylistyczna w tym przypadku), swoje zainteresowania, marzenia itd. - jeden z nich to ucieleśnienie zasady 'co robić żeby zarobić a się nie narobić', inny za wszelką cenę chce się dostać do królewskiej straży choć nie skrzywdziłby muchy, inny przysiągł sobie pomagać wszystkim ludziom, którzy trafią do krainy potworów, a jeszcze inny.... hoduje ślimaki i organizuje ich wyścigi.

Wszelka tzw. 'trivia' okraszona jest wspaniałymi dialogami, które niejeden raz wywołały szczerego banana na twarzy. Jest to wbrew pozorom dosyć liniowa gra przygodowa z elementami RPG - i liniowość w jej przypadku jest atutem, bowiem Undertale dzięki temu nie przytłacza swoim rozmachem.

Na wspomnienie zasługuje walka: tutaj poza tłuczeniem potworów możemy z walk próbować uciekać, a także - co jest najciekawszym wariantem - wchodzić z nimi w interakcję. Mało która gra pozwala z przeciwnikami flirtować, dotykać ich, czcić czy przytulać. Pozytywne zabiegi z kolei umożliwiają ułaskawienie przeciwków i puszczenie ich wolno. Na koniec o muzyce - robi robotę, i to bardzo dobrze. Niezwykle charakterystyczna, adekwatna, na długo zostająca w pamięci. Czy warto? Zdecydowanie!

 

 

9. Prey (2017)

Wiedziałem, że gra zebrała świetne oceny, ale nie sądziłem, że tak bardzo mi się spodoba i tak mocno przypomni mi piękne czasy trylogii Bioshocka. Oto bowiem kolejny - coraz rzadszy przedstawiciel FPSo-RPGów z fabułą - ocieka klimatem, dreszczem i eksploracją.

Long story short: Morgan Yu (główny bohater) musi uporać się z problemem na Talosie I - ogromnej badawczej stacji kosmicznej. Probemy na stacji wynikają zaś z inwazji obcych, którzy przez pracowników placówki badawczej wykorzystywani byli do produkcji środków ulepszających ludzkie ciało. Choć ich design mógł być trochę bardziej zróżnicowany, to sposoby ich walki, szybkość i siła potrafią już wypełnić kilka stron w leksykonie.

Podczas zwiedzania dziesiątek pomieszczeń natrafimy na multum przedmiotów: część z nich, choć z pozoru wydawać by się mogła śmieciami, warta jest zebrania. Wszelkiego rodzaju odpadki bowiem można poddać w Prey recyklingowi. Z pomocą uzyskanych z procesu zasobów zaś, stworzyć można multum nowych obiektów - od amunicji przez apteczki aż na Neuromodach skończywszy. Te z kolei są specjalnymi przedmiotami umożliwiającymi rozwój naszej postaci - siłę, szybkość, wytrzymałość czy psioniczne ('magiczne') zdolności. Możemy się więc w wyspecjalizować w hackowaniu, 'obcych' mocach, wjeżdżaniu na pełnej bulwie lub we wszystkim po trochu, co nawet bym polecił.

Przemierzając Talosa I - musimy podjąć szereg wyborów decydujących tak o losie ocalałej załogi, jak i samej stacji. Właściwie 'musimy' jest złym słowem. W rzeczywistości możemy to wszystko ( i wszystkich) olać, nie zważać na prośby o pomoc, dać wszystkim umrzeć, a na końcu uciec z Talosa I kapsułą ewakuacyjną nie oglądając się za siebie.

Polecam każdemu, kto na w/w Bioshocka ( zwłaszcza jedynkę) spogląda z rozrzewnieniem.

 

 

8. The Lord of the Rings: The Third Age (2004)

Zacznę od tego, że Władca Pierścieni to dla mnie proza szczególna i twór, który uwielbiam w zasadzie bezgranicznie. Między innymi dlatego - z miejsca uznaję ten tytuł za jedną z najpiękniejszych perełek odkrytych po latach. Jest to bowiem chyba jedyny j-rpg osadzony w Tolkienowskim świecie.

Choć gra jest w sumie do bólu liniowa (nie mam z tym problemu), to historia może się spodobać- w całkiem pomysłowy sposób zawiązano fikcyjną (względem kanonu) historię naszej grupki z wydarzeniami z głównej osi fabularnej Władcy Pierścieni. Do naszej dyspozycji łącznie oddane zostało 6 postaci - Gondorczyk, Dunedain, Krasnolud, Elfka, Rohańczyk i Gondorka z Rohanu (jeśli dobrze to odmieniam). Choć ich historie i głębia mogły zostać lepiej dopracowane, to przynajmniej możemy je dosyć silnie customizować i budować to pod tankowanie, to pod czarowanie czy pod zwykłe bicie żelazem.

Bohaterowie rozwijają nowe umiejętności wraz z korzystaniem tych już nabytych, także zdecydowanie nie warto 'kisić' many na późniejsze okazje tylko cały czas umiejętnie ją zużywać. Niejeden raz przyjdzie nam się mierzyć z przewagą liczebną - a to 3 vs 4, a to nawet 3 vs 8 gdy przeciwnicy nas okrążą. Warto wówczas pilnować paska inicjatywy, na który aktywnie wpływać można różnymi atakami, wzmocnieniami i przedmiotami.

Co jakiś czas w istotniejszych starciach dołączą do nas potężniejsze postacie z sagi - Gandalf, Legolas, Aragorn, Gimli, Eowyn czy Faramir. The Third Age - jak na 2004 rok produkcji - prezentuje się wizualnie dobrze - bez rewelacji, ale też bez większego zgrzytu. Muzycznie to oczywiście jest mistrzostwo świata - obfita jest bowiem w soundtrack z filmowej trylogii. Co warto dodać - do gry dopakowano pierdyliard wycinków z filmów, co jeszcze lepiej buduje ogólny klimat, który koniec końców wylewa się z ekranu.

Podsumowując - pomimo kilku błędów i dosyć pustych, korytarzowych lokacji gra mi się niezwykle podobała. Serdecznie polecam koneserom gatunku. j-rpg przemieszany z zachodnim fantasy nie zdarza się często.

 

 

7. Nioh (2017)

Jako wielki fan Koei-owskich Samurai/Dynasty/Orochi Warriors, Ninja Gaiden od Team Ninja i generalnie japońskiej mitologii, Nioh kusił i czekał na mnie dłuższy czas. Soulsy przez swoją ociężałość trochę mnie odrzucają, także było to moje de facto pierwsze doświadczenie z gatunkiem. Trudno mi więc grę z inną, podobną porównać. Żeby rozwiać wątpliwości szybko odpowiem, że było to doświadczenie bardzo, bardzo dobre.

William a.k.a. Anjin - angielski geralt (specjalista w zdobywaniu amrity - magicznej substancji) zostaje okradziony ze swojego ducha opiekuńczego, i w pogoni za złodziejem - łysym nekromantą - udaje się do Japonii, która akurat rozdzierana jest finalną częścią wojny domowej w końcówce XVI wieku. Tyle słowem wstępu, które uzasadnia masakrowanie tak demonów, jak i ludzi.

W grze chodzi o wymagającą walkę i jak na Team Ninja przystało - jest ona zrealizowana moim zdaniem po mistrzowsku. Zdaję sobie sprawę, że w internecie znaleźć można masę gotowych buildów pod jak najefektywniejsze rozstrzyganie walk, ale ja... w sumie grałem trochę po omacku po swojemu. Byłem więc ja, moja katana, i sporo kombinowania czy w danej walce postawić na staminę (tutaj nazywaną Ki) czy na pancerz, a więc odporność na ciosy.

Na początku gra przytłoczyła mnie swoją trudnością, potem się wybiłem i względnie łatwo, tylko po to, żeby potem wpaść w sinusoidalny cykl wygranych i przegranych w danych bitwach. Ginąłem tak od zwykłych mobków przez swoją nieuwagę, jak i od bossów.

No właśnie, bossowie czyli (chyba?) najważniejszy aspekt gier tego gatunku. Walki z nimi bardzo mi się podobały. Jedni odchodzili z tego świata względnie łatwo, inni wycierali mną podłogę i musiałem do walki z nimi podchodzić kilkadziesiąt razy. Choć niejeden raz frustracja brała górę, to satysfakcja z ich pokonania wynagradzała trud. Moi faworyci? Tachibana, Wielka Ropucha, Biały Tygrys i Sakon Shima.

Podsumowując: piękny, wymagający i satysfakcjonujący tytuł, który fanom dynamicznej walki w grach powinien błyskawicznie przypaść do gustu.

 

 

6. Metroid Dread (2021)

Kapitalna produkcja, która wessała mnie do cna. Co ciekawe- sądziłem, że fabularnie będzie to skomplikowana i niezbyt interesująca mnie historia kolejnej walki Samus z Metroidami, tymczasem... jest inaczej.

Chyba w żadnej innej metroidvanii nie odczuwałem takiej satysfakcji (no dobra, Hollow Knight nie ustępował) gdy udało się odnaleźć drogę do niezbędnego itemka i przejść dalej. Wydaje mi się, że twórcy osiągnęli tutaj absolutne mistrzostwo w tworzeniu poziomów. Dread bowiem - choć sprawia wrażenie zawiłej w tej strukturze - tak naprawdę w bardzo nienachalny sposób popycha gracza ku właściwym korytarzom. Dzięki przejrzystej mapie (na której można stawiać własne pinezki) dosyć szybko można się odnaleźć w gąszczu przejść i przesmyków.

Na uwagę zasługują  sekwencje chowania się/ucieczek od E.M.M.I., które potrafią dać w kość, jak i fantastyczne walki z bossami, choć te lubią się powtórzyć. Tytuł jak na możliwości Switcha brzmi i wygląda bezbłędnie. Dla posiadaczy pstryka - pozycja obowiązkowa.

 

 

5. Professor Layton and the Azran Legacy (2013)

Kolejna świetna odsłona serii, której de facto noga nie powinęła się ani razu. Tym razem Hershel Layton ze swoją ekipą odkrywa co tylko się da jeśli chodzi o tajemnice pradawnego ludu Azran, dominującego na Ziemi przed ludzkością. Fabularnie Azran Legacy jest zwieńczeniem prequelowej trylogii, która faktycznie - część wątków domyka, a część otwiera na potrzeby wydarzeń przedstawionych w 3. pierwszych odsłonach z DSa. W tej części dowiadujemy się trochę więcej o najbliższej rodzinie Hershela, co potrafi poruszyć kilka co wrażliwszych strun w duszy.

Rozgrywka nie zmieniła się - ponownie odwiedzamy różne krainy, klikamy lupą w co popadnie by pchnąć historię do przodu oraz by znaleźć zagadki (łącznie 150 do odkrycia). Te - znowu - są bardzo zróżnicowane zarówno w tematyce jak i poziomie trudności. Wizualnie tytuł prezentuje się - przynajmniej w moim odczuciu - znacznie lepiej niż Miracle Mask. Oprawa jest bardziej spójna i przygotowano ją z większą pieczołowitością. Muzycznie ekstraklasa - Tomohito Nishiura wie jak oddać klimat właściwą ścieżką audio.

Choć uważam, że szczytem dokonań serii jest Lost Future (3. część), tak Azran Legacy również było dla mnie całkiem emocjonalnym epizodem. Być może powodem jest też fakt, że to już koniec serii. Kiepska sprzedaż ostatnich odsłon oznacza - niestety - co najmniej bardzo długą przerwę dla nowych przygód Profesora. Co prawda jest jeszcze do przejścia Lady Layton (nawet mam w swojej kolekcji), ale podobno to już nie to samo…

 

 

4. Metal Gear Solid 2: Sons of Liberty (2001)

Po Twin Snakes czułem, że podchodzę do gry będącej reżyserowanej jak film, ale w dwójce prawdę mówiąc więcej jest cut-scenek i gadania na codecu niż właściwej rozgrywki. Co zaś się tyczy samej gry: zaczyna się od wysokiego C. Misja na tankowcu okryta jest klimatem gęstym jak mleko (może to była inspiracja dla otwarcia CoDa MW z 2007?). Potem - choć Big Shell jest zdecydowanie mniej interesującą lokacją - gra nadrabia serwowaną historią, która jest... delikatnie mówiąc złożona.

Ponownie pierwsze skrzypce gra groźba nuklearnego ataku, ale w tle coraz głośniej rozbrzmiewają rządy ludzi skrywających się w cieniu, sztuczna inteligencja, dezinformacja/propaganda, szeroko pojęta wolność, sens istnienia, spełnianie pokładanych oczekiwań czy miłość. Po zakończeniu musiałem zebrać szczękę z podłogi i sam nie byłem pewien co z przedstawionych wydarzeń było prawdą, co manipulacją, a co samym tylko wyobrażeniem w głowie Raidena. No właśnie, sam protagonista, którym nie jest Solid Snake wzbudził wiele kontrowersji.

Choć faktem jest, że jego aparycja jest trochę zniewieściała i on sam częściej w grze się czemuś dziwi/czegoś nie rozumie niż przejmuje inicjatywę, to w samej mechanice rozgrywki nie różni się w zasadzie niczym od Solid Snake'a. Pod kątem sterowania (mogę tylko porównać z Twin Snakes) czuć większą kontrolę nad bohaterem i po prostu przyjemność z gry. Sons of Liberty to, tak jak poprzednia część, plejada interesujących postaci- tak po naszej, jak i po przeciwnej stronie barykady. Starcia z Olgą, Fatmanem, Solidusem czy Vampem na długo zostaną w mojej pamięci.

Co do aspektów technicznych: choć gra ma już ponad 20 lat na karku, to prezentuje się bardzo dobrze: zarówno dźwiękowo jak i wizualnie. Sons of Liberty zrobiło na mnie kolosalne wrażenie i kolejne części - dzięki niej - wylądowały na mojej liście 'do przejścia'.

 

 

3. Pokemon SoulSilver (2009)

Co za przygoda! Z jednej strony wysnuć można standardowy zarzut, z którym trudno dyskutować. Są to bowiem kolejne, generyczne Pokemony, w których wybieramy startera, budujemy ekipę, kopiemy tyłki team Rocket i zostajemy Czempionem. To wszystko tu jak najbardziej jest - zostało jednak doprowadzone do niemalże perfekcji.

Budowanie składu cieszy japę i da się złożyć sensowną ekipę niekoniecznie ze stworków dostępnych w late game. Gymy są ciekawie zaprojektowane i - co jest super - nie przez każdy przejeżdża się przez walec. Dla przykładu w jednym z początkowych gymów Militank strasznie mnie gnoił. Gdy w końcu udało mi się wygrać, zainspirowało mnie to by potem go złapać i do samego końca mieć go w swojej drużynie.

Co do najciekawszej aktywności pobocznej, czyli łapania legend: jest to całkiem spore wyzwanie. O ile Lugia czy Ho-oh to kwestia postępu fabularnego i cierpliwości w samej walce, o tyle Raikou i Entei wymagają żmudnego eksplorowania mapy i szukania ich z pomocą mini-mapy. Umieszczenie w grze skondensowanego Kanto było genialnym pomysłem i odwiedzenie 1szej krainy było dla mnie sentymentalną podróżą z pewnymi niuansami... o których chyba się nie chcę rozpisywać, co by nie popsuć komuś zabawy.

Ostatnia walka z najlepszym trenerem była prawdziwym wyzwaniem i wymagała ode mnie kilkunastogodzinnego grindowania by przewyższyć poziom rywala. Trochę żmudny proces, ale udało się znaleźć nie najgorsze miejsce do expienia - i poszło. Było to wspaniałe zwieńczenie pięknej, wymagającej, wirtualnej przygody. SoulSilver to moim zdaniem szczytowy poziom starej 'formuły' pokemonów.

Świetna odsłona dla tych, którzy w Poksach zbyt dużego doświadczenia nie mają. Dla wyjadaczy zaś: absolutnie obowiązkowa pozycja.

 

 

2. Chrono Cross (1999)

Od czego by tu zacząć... choć skończony prawie dokładnie rok wcześniej Chrono Trigger podobał mi się bardziej (absolutne 10/10), to Chrono Cross jest wielkim jRPG i jednym z tych tytułów, które zostawiają w graczu trwały pozytywny ślad — co do tego nie mam żadnych wątpliwości.

Przez całą rozgrywkę CC oczarowuje nas piękną (jak na standardy PSXa) oprawą graficzną ukazując zróżnicowane lokacje i stawiając na naszej drodze przeróżnych ludzi, półludzi i inne istoty. Z wieloma się sprzymierzymy, z większą liczbą powalczymy, i z niemałą grupą staniemy w szranki na dłużej, bowiem Chrono Cross starciami z bossami stoi.

Sama walka to dosyć ciekawy aspekt gry. Z jednej strony stawia na konkretne obrażenia zadawane wręcz, z drugiej - na kontrolę 'sytuacji' magicznej i dobieranie żywiołów kontrujących przeciwnika. Protagonista Serge nie jest na szczęście w tych zmaganiach osamotniony, a wręcz przeciwnie. Do naszej dyspozycji gra oddaje możliwość zrekrutowania ponad 40 postaci, dzięki którym uformujemy 3-osobową ekipę. Starzy i młodzi, wysocy i niscy, stawiający na magię i Ci na brutalną siłę - w kalejdoskopie person znajdziemy każdego, kto będzie mógł się dopasować do naszego stylu gry.

O ile stylem Chrono Trigger było zabarwionym średniowiecznym fantasy, o tyle Chrono Cross bezproblemowo wprowadza nas - przez sam swój setting - w odprężający klimat tropikalnych wysp, piaszczystych plaż i krystalicznej wody. CC okraszony został piękną fabułą, w której - podobnie jak w CT - wybrzmiewa w tle idea troski o planetę, pokój na świecie i szacunek do drugiego człowieka.

Zdecydowanie warto przed zabraniem się za Crossa wziąć na tapet Triggera - sam jak pies z wywieszonym jęzorem szukałem nawiązań oraz znajomych imion w gąszczu dialogów i lokacji obecnych w El Nido. Na koniec kilka słów o muzyce Yasunori Mitsudy - jest ona po prostu ponadczasowa i niemożliwa do zapomnienia.

Ogrywając tytuł w 1szym kwartale 2022 roku byłem pewien, że oto mam zwycięzcę. Jednakże....

...

...

...

..

..

..

.

.

.

1. Metal Gear Solid 3: Snake Eater (2004)

...jednakże tego samego roku po MGS2 skusiłem się na 3. część od Hideo Kojimy i Konami.

Co to było za doświadczenie - a zwłaszcza końcówka! Czy jest to gra wielka? Czy główny motyw muzyczny to najlepsza bondowska piosenka, która nigdy się w Bondzie nie znalazła? A czy majówka jest w maju?

Historia Naked Snake'a w radzieckiej dżungli to w moim odczuciu bardzo... dychotomiczne doświadczenie. Z jednej strony osadzenie akcji w czasach zimnowojennych z wielkim spiskiem w tle i III Wojnie Światowej czającej się za rogiem — uwielbiam i biorę z całym dobrodziejstwem. Z drugiej strony mamy różne wstawki - Kojimizmy - które skutecznie z klimatu wytrącają i błyskawicznie wprowadzają ‘japońszczyznę’ na pierwszy plan. W ten oto sposób scenę prawie-miłosną przerywa gra cieni uprawiających zapasy, zaś ważnym etapem infiltracji placówki badawczej jest schowanie faceta ubranego tylko w stringi do szafy.

Rozgrywka - choć pozornie podobna do poprzednich części- istotnie się zmieniła. Sama dżungla, która tym razem oczywiście nie jest ciasnym korytarzem, wymusza ostrożniejsze stawianie kroków. Nie dość, że w górnym rogu nie mamy radaru, to i z poziomu gruntu zaatakować nas mogą m.in. węże, skorpiony i kraby. Na pomoc w chowaniu się przed wzrokiem sowietów przychodzi nam system kamuflażu. Obserwując wskaźnik procentowy można wybrać najlepszą konfigurację maskującej odzieży i malowania twarzy by zlać się z otoczeniem.

Na oklaski zasługuje też system leczenia, gdzie trzeba dobrać odpowiedni medykament/narzędzie do danej sytuacji, np. wyciągnąć kulę z rany, zdezynfekować, nałożyć gazę i na końcu bandaż. Pojawił się także pasek staminy, który regenerować należy pożywieniem - nie tylko racjami żywnościowymi, ale także jedząc szczury, węże, kraby, owoce… i wszystko co nie jest ruskim, a się rusza.

Pierwsze skrzypce jak zwykle gra tutaj plejada ciekawych postaci. Zarówno sojusznicy jak i przeciwnicy nie są standardowymi trepami, tylko zdecydowana większość z nich ma za sobą ciekawą historię i pewną motywację. Większość z nich to przeciwnicy, których los zakończy się po nietuzinkowej walce. Naprzód wysuwa się oczywiście (moim zdaniem) sam Boss, do samego końca będący zagadką. Fabuła zakręca co najmniej kilka razy, i aż do monologu po napisach końcowych nie do końca wiadomo kto/po co/dlaczego. Fakt jest jednak taki, że reżyseria końcówki to mistrzostwo świata, i jest to jeden z tych growych momentów, które na trwałe zapiszą się w mojej pamięci.

Jeżeli ktoś - tak jak ja - czeka kilkanaście lat na to, by za serię MGS się zabrać, to polecam nie powielać mojego błędu. Dla takich gier jak MGS3 zdecydowanie warto być graczem.

 

 

-------------------------------------------------

 

To by było na tyle! Dajcie znać w komentarzach jak Wasze roczne 'przebiegi' i wszystkim życzę udanych kolejnych 12 miesięcy!
~Johnak

Oceń bloga:
22

Komentarze (12)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper