Top skończonych gier w 2024 roku

BLOG
132V
user-58302 main blog image
Johnak | 20.12, 22:07
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

to już… 7 rok, w którym podsumowuję ukończone tytuły. Nie przedłużając: zapraszam na kolejne tego typu coroczne subiektywne zestawienie. Ostatnio pisałem zbyt wylewnie, stąd tym razem postarałem się zwięźlej zewrzeć myśli. Miłego!

 

 

27. Layton's Mystery Journey: Katrielle and the Millionaires' Conspiracy (2017)

Choć się tego spodziewałem, to zaszczytnym ostatnim miejscem i tak się zawiodłem. Nie lubię zaczynać gier i ich nie kończyć; tym bardziej przedwcześnie wyrabiać sobie zdania na ich temat. Dlatego też dotrwałem do napisów końcowych - i rzucam w diabli na wieki wieków.

Czym są przygody Lady Layton? Kolejną intrygującą historią z plejadą ciekawych postaci? No nie. Z jakiegoś powodu tutaj nie ma jednej - a jest aż 12 pojedynczych, ledwie dostrzegalnie łączących się ze sobą opowieści. 11 z nich to absolutna żenada; szkoda marnować na nie siły. Wspomnę tylko, że Katrielle w jednej sprawie szuka zaginionego pupilka milionerki, a w innej poszukuje prezentu urodzinowego dla żony policjanta. Ostatnia, 12. sprawa jest lepsza niż wszystkie poprzednie razem wzięte — ale i tak słabsza niż najsłabsza odsłona kanonicznej serii przygód Profesora Laytona (Miracle Mask).

Protagonistka nie ma w sobie za grosz charyzmy swojego ojca. Owszem, bywa urocza, ale jest zarazem zarozumiała i zbyt koncyliacyjna - jak zresztą cała gra, w której nikt nigdy nie jest winny; wszyscy na końcu dostrzegają swoje błędy, przepraszają i łapią się za ręce - do porzygu.

Akcja gry dzieje się w Londynie - przez to w zasadzie cały czas poruszamy się w kółko po tych samych lokacjach i spotykamy te same postacie. Zagadki tak jak i lokacje - bardzo powtarzalne, i w dużej mierze na jedno kopyto ("ile minimum czegoś jest potrzebne" było łamigłówką która na trwałe wyryła mi się w pamięci).

Zbierając to wszystko do kupy. Tzw. 'Lady Layton' to jedno wielkie nieporozumienie. Gra, która nie powinna powstać, bo jedyne czym jest, to skazą na wizerunku wspaniałej serii. Pomyśleć, że grę zadedykowano zmarłemu w 2016 Akirze Tago (twórcy zagadek z poprzedniej części) ... podejrzewam, że mistrz raczej z zażenowaniem spogląda na to 'dzieło' z góry. Zdecydowanie nie polecam, a wręcz odradzam.

 

 

26. Princess Peach: Showtime (2024)

Ponownie: oczekiwania niewielkie, a wciąż lekki zawód, a raczej - niedosyt. Mistrzowie z Kioto tworzą (z pewnymi wyjątkami) produkcje familijne. Dla mnie oznacza to, że dzieciaki dadzą radę cokolwiek w nich zdziałać, ale dorośli także znajdą dla siebie kilka wyzwań i przede wszystkim - będą mieli radochę z grania. Princess Peach: Showtime stanowi tymczasem produkcję skierowaną WYŁĄCZNIE do najmłodszych. Starszym graczom poziom wyzwania czy inteligencji potrzebnej do przejścia dalej może wręcz uwłaczać.

Samych mechanik mamy łącznie ok. 10 (tyle jest różnych ról, w które księżniczka może się wcielić) - niestety, są one dramatycznie płytkie. Ograniczają się bowiem do operowania jednym, maksymalnie dwoma przyciskami.

O fabule nie ma co się rozpisywać, ale warto krótko podsumować aspekt techniczny. O ile gra brzmi dostatecznie i wygląda względnie ok, to pojawiają się momenty, w których wygładzanie krawędzi jakby zanika. Ponadto, tytuł potrafi zgubić stabilny klatkarz i zejść do jakiś 5-10 fpsów — nie zdarzało się to ani w takim Mario Wonder, ani w ogromnych światach dylogii ostatnich Zeld - więc argument o mocy NS jest tutaj chybiony.

Podsumowując: czuć, że jest to produkt Nintendo klasy B; szkoda, bo potencjał był spory. Tylko dla najwierniejszych fanów, albo rodziców, którzy chcą wprowadzić dzieciaki w świat gier video.



25. Renegade Ops + Coldstrike (2011)

Twin-stick shooter, w którym jeździmy zmodyfikowanymi wozami prawie-pancernymi niszcząc kolejne zastępy wrogich wojsk generała Inferno i jego popleczników. Każda misja  (tych jest 10 + 3 w DLC) poprzedzona i przeplatana jest cut-scenkami nadającymi pewnego rysu fabularnego... choć wiadomo, że jest to wyłącznie pretekst do gameplayu. Najemników do wyboru jest kilku, pojazdem każdego z nich jeździ się nieco inaczej i korzystać może z innej dodatkowej umiejętności (tarcza, EMP, nalot itd.). Za postępy wykupywać można kolejne ulepszenia dla naszych bohaterów w skromnym - ale jednak - drzewku rozwoju. Tytuł datowany jest na 2011, a wciąż pod kątem audio-wizualnym prezentuje się naprawdę zacnie.

Przy dłuższej rozgrywce dosyć szybko nuży (jako, że cały czas wykonujemy te same cele). Poza progresją z drzewek umiejętności, podczas każdego etapu zbierać można wzmocnienia naszego arsenału - choć zabrakło tutaj większego zróżnicowania. W przypadku zgonu tracimy cały progress na poziomie, w związku z czym trzeba zbierać ulepszenia od początku. W grze zabrakło checkpointów, w konsekwencji czego przy utracie wszystkich żyć dostajemy Game Overem prosto w twarz.

Generalnie przyjemna rozpierducha na ekranie... ale raczej w mniejszych dawkach - i najlepiej w towarzystwie (2 graczy split-screen / do 4 graczy online). 



24. God of War: Ragnarok - Valhalla (2023)

Całkiem przyjemne DLC, koncentrujące się na rozterkach Kratosa dotyczących niektórych jego czynów z przeszłości. Pod kątem gameplayowym - to samo co w podstawce z wprowadzonym systemem rogue-lite (pomieszczenia z wrogami, "sklepy", tymczasowe utrudnienia, podnoszenie statystyk, odblokowywane umiejętności itd.). Pod kątem fabularnym - jak zwykle świetne dialogi, a nawet minimalny powrót do greckich klimatów zawsze przyjmę z otwartymi ramionami.

Jak na zupełnie darmową zawartość - świetna robota!

 

 

23. Half Life 2 (2004)

Jeden z najważniejszych tytułów w historii, 20 lat po czasie? Ano tak - i to wciąż jest dobra gra. Skok technologiczny (innymi słowy - 6 lat różnicy) względem jedynki widoczny jest gołym okiem. Wszystko jest mniej kanciaste, a nawet dziś znośnie prezentują się modele postaci i ich mimika. Dzięki temu wszyscy napotkani NPC są żywsi i silniej zapadają w pamięć. Do naszej dyspozycji oddano kilka broni, które pojawiły się już w kompleksie Black Mesa, ale nie zabrakło także powiewu świeżości. Poza rozsławionym Gravity Gunem, bardzo przypadła mi do gustu kusza (cicha i skuteczna na duże dystanse) oraz działo pulsacyjne (coś na kształt cięższego karabinu maszynowego).

 Co z kolei jest wg mnie w tym 'kamieniu milowym' gamingu słabsze? Przede wszystkim konstrukcja poziomów. Są one niewyobrażalnie rozwleczone i rozlazłe. Pływanie łodzią i jazda łazikiem są przyjemne, ale w sekwencji 5 minutowej - a nie godzinnej. Przez taki zabieg, HL2 potrafi szybko zmęczyć i na dłuższą metę do siebie zniechęcać. Pomysły na zagadki są i chwała Valve za to. Ich liczba jest jednak na tyle niewielka, że szybko zaczynają się powtarzać. Nie podobała mi się też do końca fabuła. O ile w jedynce było to wszystko elegancko przedstawione ‘w pigułce’, o tyle tutaj lądujemy po środku... jakby dużego zakładu karnego, nie wiadomo skąd i po co. Sam Freeman z zabijaki-fizyka stał się kimś na wzór... zbawcy, co ponownie nie zostało zbyt jasno wytłumaczone.

Pierwsza część była bardziej zwarta, dynamiczniejsza i logiczniej poukładana - dlatego też uważam ją za lepszą.

 

 

22. Devil May Cry 5 (2019)

Jeśli pierwsze Dark Souls określa się mianem 'gry dwóch połówek', to na pewno taką łatkę można przypiąć także Devil May Cry 5. Pierwsza bowiem, jest wg mnie nudna jak flaki z olejem. Docenić trzeba starania Capcomu i implementację aż 3 grywalnych postaci, ale... od początku czekałem na Dante, pozostali dwaj - siwy nastolatek i emos - byli dla mnie przykrą koniecznością. Kiedy w końcu wkracza on (ok. połowy gry) - wtedy rozgrywka faktycznie się zaczyna. Już na dzień dobry do dyspozycji mamy klasycznie 4 style walki, Rebelliona i Beowulfa (tutaj zwanego Balrogiem) oraz 2 bronie palne, a nasz arsenał rozszerzy się o m.in nunchaku i bazookę (wspaniały ukłon w stronę dmc3), czy... parę tasako-motocykli i morderczy kapelusz. Do tego wszystkiego dochodzą lekko żenująco-zaczepne teksty, udawanie Michaela Jacksona, dynamiczna muzyka - i mamy to proszę państwa. Nie-/stety Dante jest najjaśniejszym punktem produkcji, i w takich samych superlatywach nie mogę się wypowiedzieć o większości przeciwników i lokacjach, które są... po prostu dosyć zwyczajne i, niczym nie zaskakują.

Fabuła w grze... jest. Z początku walka z potężnym, generycznym demonem nie robi wrażenia, ale w miarę rozwijania się kolejnych kart historii w miarę wraca na właściwe tory i potrafi zaskoczyć. Co do technikaliów: na PS4 gra wygląda bardzo dobrze, brzmi dobrze, ale naprawdę długie i obfite w ilość loadingi wołają o pomstę do nieba.

O tym jak się gra Vergilem niestety się nie wypowiem, gdyż tego dodatku w bazowej wersji Dmc5 na PS4 nie ma. Oczywiście można go dokupić, ale płacenie ponad 20 zł za 1,1 MB danych (tak, ps store jest w tym przypadku dosyć transparentne) uważam za rozbój w biały dzień. 

W związku z tym... sam nie wiem jak dobrze ocenić Dmc5 na tle pozostałych części. Tak jak napisałem na początku - pierwsza połowa gry do zapomnienia, druga do pochwalenia. Jedno co mogę powiedzieć z pewnością: nawiązania do dmc3 cieszą, ale również podkreślają, że trójka wciąż pozostaje (dla mnie) niedościgniona.

 

 

21. Half Life 2: Episode Two (2007)

Lepszy niż podstawka, ale nie tak dobry i skondensowany jak Episode One ( o nim przeczytacie znacznie dalej w tekście). W tej odsłonie, zamiast eksplorować miasto czy kompleks badawczy, głównie przemierzamy podziemia (kopalnie, leża potworów), lasy i opuszczone rudery. Ponownie, wszystko było naprawdę dobre... aż do męczącej i powtarzalnej końcówki, w której jeździmy autem po sporym obszarze, zbieramy specjalną amunicję i kolejno eliminujemy Stridery. Fabuła urywa się w dość ważnym punkcie - zaczynam więc rozumieć oczekiwania społeczności wobec HL3... co do których nie ma pewności czy kiedykolwiek się spełnią. W kwestii technicznej: zdecydowanie (z oczywistych względów) najładniejsza z 'dwójkowej trylogii'.

 

 

20. Vampire Survivors (2022)

Trudno powiedzieć czy grę skończyłem, ale spędziliśmy w niej wespół z żoną ponad 50h i odblokowaliśmy ponad 80% osiągnięć.

To jeden z tych prostych - czasem wręcz prostackich - tytułów, po których nie spodziewasz się, że tak cię wciągną. Całe sterowanie opiera się na poruszaniu postacią i zatwierdzaniu pojawiających się na ekranie wyborów... jednym przyciskiem. Ot przez całą 30- lub 15-min. (jeśli wybierze się taką opcję) rozgrywkę chodzimy dookoła planszy. Staramy się nie obrywać od przeciwników i przy okazji stopniowo ich eliminować. Przy okazji zbieramy coraz to kolejne bronie i ulepszenia by móc efektywniej się pozbywać coraz to kolejnych monstrów dosłownie zalewających mapę.

Cała zabawa polega na odkrywaniu kolejnych to połączeń wybranych broni, amuletów i magicznych przedmiotów, które przy spełnieniu odpowiednich warunków zmieniają się w swoje potężniejsze warianty. Do tego warto eksplorować mapę - kryją się tam bowiem przejścia do innych poziomów lub kolejne postacie do odblokowania.

Można się przyczepić, że większość etapów jest dosyć nudna, ale tu nigdy o level deisgn się nie rozchodziło. Gdybym już miał szukać dziury w całym, to jak to zwykle bywa w takich rogue-like/lite-owych mechanikach - wiele zależy od szczęścia. Jeśli będą się trafiać same słabe przedmioty, lub zabraknie nam czegoś do ulepszenia wybranego oręża - nasz los możę być bardzo marny.

Jak najbardziej gra godna polecenia (choć było o niej swego czasu tak głośno, że robić tego raczej nie trzeba).

 

 

19. Axiom Verge (2015)

Metroidvania stworzona przez jednego faceta - za sam ten fakt ogromny szacun. Przygody Trace'a na planecie Sudra silnie czerpią z klasycznych Metroidów, ale przyznam... że tutaj zabrakło mi czegoś, co faktycznie mocno chwyciłoby za serce.

To, co w grze się udało, to poczucie robienia postępów. Jest tutaj bowiem tona przedmiotów do zebrania - kluczowych ulepszeń, obiektów dodających siły i zdrowia, specjalnych kamieni powiększających zasięg broni czy zapisków objaśniających nieco więcej historii świata. Ewolucja od zera do bohatera jest dodatkowo uwydatniona przez multum (ale to naprawdę multum) broni do wyboru.

Wszystko to zwieńczone jest w miarę ciekawą fabułą, w której nasz protagonista stara się wrócić na Ziemię.

Co w takim razie nie pykło? Jedną rzeczą jest odnajdowanie się w terenie. Mapa jest, aczkolwiek oparcie jej nie o kwadraty wynikające z siatki bywa dosyć mylące. Trzeba się też mocnej przypatrzeć czy dany kwadracik na mapie ma krawędzie z każdej strony czy też nie - choć i to czasem wprowadza w błąd, bowiem ukryte lokacje zdają się wykraczać 'poza' domyślnie pokazane ramy lokacji. 

Najważniejsza kwestia w tym gatunku - czyli eksploracja. Nie dość, że odbywa się po niezbyt ciekawie zaprojektowanych lokacjach, to wymaga ciągłego zasuwania w lewo i w prawo. O ile backtracing nie jest w metroidvanii niczym dziwnym, o tyle tutaj jest spotęgowany przez niezbyt dużą liczbę skrótów (odblokowywanych w miarę progresji) i brak Fast Travela, który spokojnie mógł zostać zaimplementowany pomiędzy checkpointami. Przez to zjawisko zwane powtarzalnością, bardzo mocno zaczyna dawać się we znaki. 

Powyższe wady sprawiły, że moja 12-godzinna przygoda była miejscami dosyć męcząca. Abstrahując od tego - jest to rzetelna produkcja. Jeśli nie straszny Ci jest nie najpiękniejszy pixel-art oraz bieganie tam i z powrotem - Axiom Verge może być słusznym wyborem.

 

 

18. Mario vs Donkey Kong (2024)

"Zabrakło Magii Nintendo", "Powrót, którego nikt nie potrzebował" - takie słowa otwierają niejedną recenzję tej gry, jakie możecie przeczytać w internecie. W dobie perełek pokroju TLoU Part II Remastered czy Warcraft III Reforged, jak najbardziej na takie remake'i gier z GBA - jest miejsce.

Odświeżona wersja już na start prezentuje intro, które w końcu - z pokazu slajdów na przenośnej konsolce - stało się animowaną wstawką. Stanowi też wizytówkę pracy włożonej w cały tytuł, czyli pięknie odświeżonej oprawy audio-wizualnej. 

Czym w ogóle jest Mario vs Donkey Kong? W dużym skrócie, jest to platformówka logiczna. Nie chodzi więc o to, by jak najszybciej przedostać się z pkt A do pkt B. Clue całej zabawy stanowi zebranie stopniowo gubionych przez Donkey Konga figurek mini-Mario. Zanim jednak się do nich dostaniemy musimy zamknięte wrota otworzyć kluczem znajdującym się w innym miejscu. Nigdy nie jest to droga zupełnie prosta; wymaga od gracza skorzystania z obecnych na poziomie urządzeń: drabinek, lin, teleportów, przenośników taśmowych itp.

Poziom trudności uważam za właściwie wyważony - o ile pierwsze etapy przechodzi się z marszu, o tyle w dalszych trzeba się już zatrzymać, przeanalizować układ poziomu i obmyślić konkretną ścieżkę ruchu.

Każdy z 8 światów zwieńczony jest krótkim etapem w stylu Pikmina/OddWorld (przeprowadzenie minionów do mety) oraz walką z Donkey Kongiem. Najstarszy adwersarz Mario ma 4 pkt życia, które zbijamy rzucając w jego stronę beczkami. On, choć się nie rusza, korzysta z różnych sztuczek by szybciej wyeliminować wąsatego hydraulika. Walki te zdecydowanie mogły być bardziej zróżnicowane i w przeciwieństwie do pozostałych poziomów, tutaj najsilniej odczuwalna jest powtarzalność i rutyna.

Podsumowując: solidna platformówka wymagająca nie tyle sprawnych palców, co względnie sprawnego umysłu. Świetna przede wszystkim do krótkich posiedzeń w ramach przerwy od większych tytułów.

 

 

17. Inscryption (2021)

U podstaw jest to karcianka - tylko tyle i aż tyle.

To, co na pewno zasługuje na uwagę i czyni tę produkcję unikatową, to mix gatunkowy którego możemy tutaj doświadczyć. Poza byciem deck builderem, gra zawiera w sobie elementy horroru, roguelite'a, rpga a nawet visual noveli.  Ot budzimy się w ciemnej chatce, jakiś leśny dziadek zmusza nas do grania w karty, a my próbujemy zwyczajnie dać nogę. 

Gdy w końcu nam się to udaje... okazuje się, że możemy rozpocząć grę od początku. Dziwne? Owszem, aczkolwiek zabawa z szeroko pojętą konwencją i łamanie 4. ściany to tutaj chleb powszedni - i jest to zabieg naprawdę rewelacyjny. A to karty zaczynają do nas (gracza) mówić, a to odblokowujemy nagrania video ukazujące drugą, jednoczesną linię fabularną, a to gra 'włamuje' się na nasze dyski twarde i możemy w jej ramach przeglądać swoje pliki... jest tego naprawdę na pęczki.

Dla fanów indie, gier multi-gatunkowych i psychologicznych sztuczek, tytuł zdecydowanie warty poświęcenia mu kilkunastu godzin.

 

 

16. Lies of P (2023)

Lies of P przełomowe nie jest - nikomu 3. oko od niej nie wyrośnie, ale przyznaję - wiele aspektów wykonano tutaj solidnie.

Pierwsze skrzypce gra możliwość łączenia głowni broni z licznymi rękojeściami - determinuje to nie tylko siłę i szybkość, ale także cały wachlarz ataków, jaki Pinokio będzie w stanie wykonać. Z 'zaplecza' nasz potencjał wzmacniany jest różnymi amuletami oraz umiejętnościami pasywnymi, aktywowanymi w zamian za kwarc - dość rzadki surowiec zdobywany w miarę postępów w grze. Te z kolei są w grze widoczne gołym okiem; sama fabuła jest dosyć przejrzysta i nie wymaga wspierania się esejami na YT jak ma to miejsce w przypadku gier FS. Podobna sytuacja tyczy się mechanik i praw rządzących światem - wszystko jest tłumaczone w zgrabnych pop-upach, do których w każdym momencie można wrócić z poziomu menu.

Sam świat gry także jak najbardziej może się podobać. Pomimo, że nie jest to tytuł AAA, nie można Koreańczykom odmówić pieczołowitości z jaką skomponowano soundtrack i zaprojektowano generalny kierunek artystyczny. Miasto Krat wraz z peryferiami, pomimo swej interkonektywności (nie takiej jak w DS1, ale wciąż), jest liniowe. Absolutnie nie odbieram tego jako wadę - wręcz przeciwnie, w gąszczu generycznych otwartych światów miło zagrać w coś odmiennego.

W samej walce, poza wyprowadzaniem ataków, istotne oczywiście jest reagowanie na ofensywę przeciwników. W teorii, w Lies of P mamy do dyspozycji zarówno uniki, jak i parowanie; w istocie warto skupić się jednak na tym drugim. Przewroty czy odskoki (przy zablokowaniu widoku na adwersarzu) nie dość, iż są trochę za krótkie, to wydają się mieć za mało klatek nieśmiertelności - przez co stają się dosyć bezużyteczne.

Mój główny zarzut do gry jest taki, że tytułowe kłamstwa jak i cała mechanika z nimi związana została zmarnowana, spłycona i potraktowana po macoszemu. O ile w oryginale drewniany chłopiec płacił słoną cenę za wygadywane farmazony, tak tutaj do kłamania jesteśmy mocno popychani, i nie wiążą się z tym żadne negatywne konsekwencje. Aż żal, że w związku z opowiadaniem prawdy lub nie, nie odblokowywały się nowe lokacje, albo nie rzutowało to na wybrane statystyki postaci.

Do kłamstw Pinokia szybko przyczepiono łatki 'najlepszego soulslike'a nie od FromSoftware' i 'nowego Bloodborne'. Mnie osobiście obydwa Niohy dużo bardziej przypadły do gustu (uważam je za lepsze gry), a do wiktoriańsko-lovecraftowej produkcji FS nie ma podjazdu ( o której jeszcze tutaj przeczytacie). Słowa uznania dla produkcji NeoWiz są jednak do pewnego stopnia zrozumiałe, albowiem wiele elementów wykonano tutaj naprawdę rzetelnie - na medal można by rzec. Tym, co niewiele pamiętają z Pinokia... w sumie nie polecam, bo niezbyt wiele ma to wspólnego z oryginałem. Jeżeli natomiast chcecie się przekonać co Koreańczycy widzą w europejskiej klasyce literatury, to koniecznie sprawdźcie.

 

 

15. Prince of Persia: The Lost Crown (2024)

Taki to książę Persji, że nawet nie gramy nim, a jednym z jego walecznych przydupasów. Fabularnie... o dziwo nie jest tragicznie, a twist w środku gry potrafi zaskoczyć. Co do rozgrywki: jak w każdej metroidvanii napotykamy na przeszkodę, którą pokonać będziemy mogli kilka godzin później gdy zdobędziemy odpowiednie ulepszenie - i tak w kółko. Mimo to progresja jest całkiem przyjemna, i nie ma tu momentów w których bijemy łbem w ścianę, bo już totalnie nie wiemy gdzie iść. Na wyróżnienie zasługuje system wspomnień. Dzięki niemu możemy wewnątrz gry - dosłownie - zrobić screenshota, który będzie oznaczony na mapie; po zrobieniu tego najeżdżamy na widoczną ikonkę i możemy zobaczyć co (i gdzie) wcześniej ominęliśmy. Na kolejny plus zaliczam system walki, który oparto na zasadzie 'easy to learn, hard to master'. Wykonywać można różne kombinacje ciosów w zależności od tego czy stukniemy w przycisk ataku, czy go przytrzymamy, a także łączyć ciosy z kolejnymi ulepszeniami bohatera.

Lost Crown nie ma w sobie zbyt wiele klimatu trójwymiarowej trylogii. Powiedziałbym, że jest to wobec tego słaby Prince of Persia, ale całkiem solidnie zrobiona metroidvania. Niestety tak jak w większości tego typu gier - raczej na jeden raz. 

 

 

14. Ghost of Tsushima - Wyspa Iki (2021)

Akcję dodatku umiejscowiono na mniejszej niż w podstawce wyspie. Ku zaskoczeniu absolutnie nikogo, także i tutaj dotarła mongolska zaraza. Poza wyrzynaniem w pień populacji konwencjonalnymi metodami, tym razem najeźdźcy dysponują także środkami psychotropowymi, które przywódczyni wojsk (zwana Orlicą) ochoczo dystrybuuje komu się da - także samemu Jinowi. On sam więc, poza uporaniem się z efektem odstawiennym, musi pomóc ludności w walce i zmierzyć się z demonami przeszłości. Sama historia nie należy do najdłuższych, ale jest dosyć sprawnie opowiedziana, dzięki czemu główny wątek da się zamknąć w 5h gry.

Szybki bieg do mety byłby wg mnie błędem, bowiem Iki jest równie obfitą w zawartość wyspą co Tsushima. Poza znanymi z podstawki pobocznymi aktywnościami, dochodzą tutaj odwiedziny w sanktuariach zwierząt (w końcu flet zyskuje większą użyteczność), turniej walki, przeżywanie wspomnień czy wyzwania łucznicze. Za sprawą odpowiedniej mechaniki i wyposażenia także i nasz wierzchowiec przestaje służyć wyłącznie do transportu, a staje się użytecznym narzędziem na polu bitwy.

Warto przypomnieć sobie najróżniejsze przedmioty i techniki jakimi dysponuje Duch; walka na wyspie Iki jest bowiem wg mnie nieco trudniejsza. Nie licząc nowego (dosyć irytującego) przeciwnika, cała reszta w locie może zmieniać broń, w konsekwencji czego należy dostosowywać przyjmowane przez Jina postawy i uważnie interpretować sytuację - kiedy warto cios sparować, a kiedy należy uniknąć. 

Jeżeli podobała Ci się historia narodzin Ducha - koniecznie sprawdź rozwinięcie historii na (pobliskiej od Tsushimy) wyspie Iki. 

 

 

13. Tiny Thor (2023)

Kolorowa, dwuwymiarowa platformówka, w której wcielamy się w tytułowego Thora (jeszcze za dzieciaka), który stara się wrócić do domu i położyć kres końcu świata.... do którego sam nieświadomie doprowadził (tak, głównym antagonistą jest Loki). Fabuła nie zachwyca, ale jest to oczywiście wyłącznie pretekst do działania. W toku 27 poziomów (+ kilku bonusowych) będziemy biegać, skakać, ślizgać się, dashować, odbijać od ścian i bardzo dużo rzucać Mjolnirem.

Cała oprawa audio-wizualna jest niezwykle przyjemna, ale niech Was ona nie zmyli. Co bowiem przede wszystkim o grze powiedzieć trzeba: choć zaczyna się niewinnie, to z biegiem czasu Tiny Thor staje się cholernie trudną przygodą; większość etapów w np. Celeste wydała mi się przy tym spacerkiem.

Jeśli ktoś jest ją w stanie przejść bez aktywowania żadnego ułatwienia (z poziomu specjalnie przygotowanego do tego menu) - absolutny szacun.

 

 

12. Wo Long: Fallen Dynasty (2023)

Zgodnie przychylam się do powszechnej opinii, że jest to jedna z łatwiejszych gier gatunku. Faktycznie, Wo Long: Fallen Dynasty przestaje sprawiać trudność... lecz dopiero w momencie, w którym przyzwyczaimy się do sterowania i zrozumiemy system walki. Mnie osobiście chwilę to zajęło; po początkowym słabym odczuciu, rozgrywka robi się jednak niesamowicie przyjemna. 

W przeciwieństwie do Nioh, nasz bohater potrafi teraz skakać; nie zmienia w trakcie walki postaw, zaś sam ciężar starć z uników przesunięty został na parowanie. Walki nabrały dzięki temu widowiskowości i zachęcają do agresywnego szukania okienka na ataki i trzymania krótkiego dystansu.

Bossowie są znakomici - zróżnicowani i robią swoją robotę. Klasycznie już bardziej przypadły mi do gustu walki z ludźmi niż z wielkimi bestiami, ale dla każdego znajdzie się coś miłego. Ogromnym plusem jest to, że w Wo Longu absolutna większość boss-fightów jest 1-fazowa. Nie ma dzięki temu mowy o znużeniu i zatrzymania się na jakiejś batalii na kilka godzin.

Super sprawą jest system opcjonalnych znajdziek - flag.  Podnoszą one nasze morale/hart ducha i pomagają w dalszych starciach w danej lokacji. Większe służą także za checkpointy, teleporty, sklepy... wielofunkcyjne ogniska z DS innymi słowy. 

Wo Long, pomimo widocznych braków jest bardzo przyjemnym i stosunkowo prostym przedstawicielem gatunku. W związku z tym polecić można go chyba każdemu - z powyższych powodów chyba nawet początkującym w świecie "trudniejszych" gier.

 

 

11. Strider (2014)

Na minus: mało zróżnicowane lokacje, brak szybkiej podróży, sporadyczne problemy ze sterowaniem. Na plus: absolutnie cała reszta!

Biegamy, skaczemy, odbijamy się od ścian, robimy uniki w powietrzu, zdobywamy kolejne moce zaklęte w ostrzu, rzucamy kunaiami, możemy przyzywać do pomocy fenixa i panterę - czego chcieć więcej? Choć nie ma tu rozbudowanego systemu walki, to wyrzynanie w pień kolejnych zastępów robotów było niespodziewanie wręcz przyjemne.

Totalnie nie rozumiem dlaczego ta gra ma tak niskie oceny w necie - Hiryu to chyba jedyny ninja, który mógłby podskoczyć Ryu Hayabusie - i mogłaby to być naprawdę genialna walka. Dla fanów platformówko-slashero-metroidvanii pozycja obowiązkowa!

 

 

10. Dark Souls III + Ashes of Ariandel + The Ringed City (2016-2017)

Tak proszę państwa - kolejny soulslike - albowiem ‘pękła’ także 3. część mrocznych dusz. Za dwójkę raczej zabierać się nie będę - mroczny średniowieczny setting to wciąż nie jest coś, co trafia prosto w moje gusta. Nie zmienia to faktu, że część wieńcząca trylogię była przeżyciem... zupełnie ok. Może to wynikać z faktu, że trochę soulslike'ów już w życiu przeszedłem, a może po prostu trójka tak korzystnie wypada w porównaniu z jedynką?

Przede wszystkim Dark Souls 3 jest znacznie bardziej przystępne niż jedynka. Poza oczywistością dostrzegalną na 1. rzut oka - czyli oprawą graficzną - usprawniono interfejs. Zamiast przewijać w nieskończoność listę, przedmioty zostały pogrupowane na siatce w poszczególnych kategoriach. Mała rzecz, a niesamowicie cieszy. Same ogniska są znacznie lepiej porozstawiane; tutaj już nie trzeba drałować 2 min. przez tzw. ścieżkę zdrowia by dostać się do bossa.

Choć naszej postaci w zręczności poruszania się daleko do wyżej wspomianego Hiryu - jest lepiej. Nawet zakładając ciężką zbroję lub biorąc w łapy żelastwo większe od nas samych, nie ma tego poczucia sterowania wozem z węglem. Być może wynika to z mniejszej liczby wąskich kładek do przejścia, może z braku ciasnych tuneli, na ścianach których nasza broń się zatrzymuje. W każdym razie sterowanie jest w pełni akceptowalne i nie wywołuje już takiego bólu istnienia jak w 1. przygodzie.

W tej odsłonie nie ulepszamy w żaden sposób pancerzy, ale ułatwiono zwiększanie mocy broni. Nie dość, że tytanit jest łatwy do znalezienia (w dużych ilościach), to wszystko ogarnia nam jeden kowal, który znajduje się w Kapliczce - Andre. Nie trzeba więc biegać po 3 różnych lokacjach, ponieważ u kowala A wzmocnimy sobie broń ogniem, u Kowala B piorunami a u kowala C - nasycimy ją świętą mocą. Cięcie tego typu idei (prawie) zawsze w cenie.

Na koniec kilka słów o Bossach - gdyby pogrupować walki, to mielibyśmy całkiem udaną krzywą - kilka walk słabych, wiele na niezłym poziomie i kilka świetnych, wybitnych. Najbardziej za skórę zalazła mi Siostra Friede z dodatku, a najbardziej do gustu przypadli Gael, Nameless King oraz Lothric i Lorian. Na pewno główni antagoniści są niezwykle charakterystyczni i nie ma mowy o recyklingu (patrzę na Ciebie Elden Ring)

Podsumowując: solidne rozwinięcie formuły z 1. części, które naprawia większość bolączek DS1. Tak dużej i renomowanej gry polecać chyba nie trzeba.

 

 

9. Onimusha: Warlords (2001)

TGA przypomniało mi o tym, co od lat zalegało na kupce wstydu- postanowiłem więc w końcu zmierzyć się z 1. częścią przygód Samanosuke Akechiego.

Odpalam... i jak tylko dotarło do mnie, że postacią nie steruje się analogiem a krzyżakiem to stwierdziłem, że ktoś w Capcomie lata temu oszalał. Postanowiłem jednak dać szansę... i było warto. Choć niektóre cutscenki i sam dubbing były raczej kuriozalnie śmieszne niż klimatyczne, to opowiedziana historia odpowiednio napędza do działania. Na wyobraźnię działają zbierane z przeciwników dusze, z pomocą których bezproblemowo możemy ulepszyć wszystkie kule żywiołów (pełniące funkcję kluczy) i oręże. Lokacja, po której się poruszamy jest niewielka - i bardzo dobrze, bo dzięki temu każde pomieszczenie jest staranniej dopieszczone. Bardzo spodobał mi się klasyczny motyw ratowania księżniczki jak i samo - niekoniecznie szczęśliwe - zakończenie.

Zbierając powyższe do kupy: to krótka, treściwa, pozbawiona dłużyzn (do przejścia w 4h) przygoda, po której chętnie sięgnę po kolejne odsłony serii.

 

 

8. Gothic (2001)

Nie pamiętam kiedy ostatni raz grałem w coś tak topornego w swojej istocie, a i tak... naprawdę nieźle się bawiłem. Z jednej strony aspekt techniczny to przepis na porażkę - gra grzeszy niezbyt (nawet jak na tamte czasy) ujmującą oprawa graficzną. Prym wiodą jednak Koszmarne Bugi (wielkie litery są tu nieprzypadkowe), gdzie od jednych idzie oszaleć, a od drugich - popłakać się ze śmiechu. Na dokładkę warto wspomnieć o irytującym interfejsie i bardzo słabym systemie walki, który będzie mi się śnił po nocach. Ach, no i zapomniałbym o istotności save'owania postępu na kilku zapisach; łatwo bowiem tutaj o zapis stanu gry po śmierci i zafundowanie sobie tym samym deathloopa.

Mimo to... w tym wszystkim jest coś, w czym faktycznie można się zadurzyć. Wszystkie słabsze strony są w zasadzie rekompensowane tym, czym zajmujący RPG powinien być. Mamy tu logiczne założenia fabularne, jak i interesującą, przedstawioną już w samej grze historię. Sama Górnicza Dolina, choć trochę pustawa, to i tak tętni zróżnicowanym, nie tylko więziennym życiem. Postacie są świetnie napisane - każdy z nich ma określoną w kolonii pozycję i status, dzięki czemu mała jest szansa byśmy pomylili jednego skazańca z drugim. Polscy aktorzy dubbingowi wykonali kawał dobrej roboty ubarwiając genialnie napisane dialogi. Sam protagonista - choć bezimienny - to niemową absolutnie nie jest, i potrafi rzucić celną ripostą jak na kozaka przystało.

Powiedzieć, że podchodziłem do tej legendarnej n̶i̶e̶m̶i̶e̶c̶k̶i̶e̶j̶ polskiej gry z rezerwą - to nic nie powiedzieć. Miałem w życiu chyba ze 4 podejścia i dopiero po wielu latach coś 'zaskoczyło'. Otaczający mnie fani serii zadowoleni, ja zadowolony - kolejne części na pewno nie od razu, ale będą ogrywane w przyszłości. I nie- nie piszę tego tylko po to, żeby pocałować Gomeza w dupę.

 

 

7. Phoenix Wright: Ace Attorney (2001)

Moja pierwsza styczność ze spiczastowłosym adwokatem przebiegła zdecydowanie pomyślnie. Phoenix Wright: Ace Attorney łączy w sobie elementy visual noveli, przygodówki point & click oraz... bardzo długiej pogadanki. Te ostatnie - choć wszechobecne, czasochłonne i absolutnie niezbędne do zrozumienia zaserwowanych przez Capcom epizodów - w zasadzie w ogóle nie męczą. To wszystko jest bezpośrednią konsekwencją fantastycznie napisanych postaci i sprawom, których przebieg na sali sądowej niejeden raz zmienia kurs o 180 stopni. Dzieje się tak dzięki nam. Albowiem to właśnie my musimy pomęczyć każdego świadka, szukać sprzeczności w zeznaniach i - opierając się na dowodach - zgłaszać wyraźny sprzeciw. Wszystko to okraszono przyjemną dla oka grafiką (lekko skręcającą w stronę kreski anime) i kilkoma kawałkami muzycznymi dość szybko kodującymi się w głowie.

Dla satysfakcji z prezentowania właściwych dowodów, doświadczenia nienachalnego humoru i ciekawej fabuły - zdecydowanie warto.

 

 

6. Super Mario Bros. Wonder (2023)

Niby to samo, co zawsze - a jednak nie. Nikomu nie będę mydlić oczu - Super Mario Wonder to klasyczny przedstawiciel dwu-wymiarowych Marianów. Czuć tutaj jednak bardzo wyraźny powiew świeżości, no i do czego Nintendo przyzwyczaiło swoich fanów: kreatywności odmówić im nie można.

Pierwsze, co rzuca się w oczy to oprawa graficzna - jest bardziej kolorowa, plastyczna; bohaterowie zyskali nowe animacje, nowe odgłosy (już nie Charlesa Martineta), a niektórzy (kwiatki na planszach) także szczątkowy voice-acting.

Pojawiły się nowe power-upy (bańki, słoń, wiertło) a także 24 odznaki, które gwarantują nam najróżniejsze zdolności pasywne lub aktywne, m.in. tworzenie spadochronu z czapki, mages na monety czy pnącze, którym możemy się przyczepiać do oddalonych ścian. W trybie online można stawiać kartonowe standy z informacją dla innych graczy aby ich ostrzec przed trudniejszą sekcją.. albo po prostu strollować. Wszystkiego tego, tak jak w poprzedniej części, można doświadczać samemu, ale nic nie stoi na przeszkodzie by bawić się w 4 osoby na raz.

Creme de la creme gry to oczywiście wonder flowers. Świetne jest to, że są one opcjonalnymi znajdźkami i to, w jaki sposób jeszcze mocniej różnicują i tak już zróżnicowane światy. Czasem staniemy się glutem przylegającym do wszystkich powierzchni, innym razem zmienimy się w kulę, jeszcze innym rury kanalizacyjne zaczynają się ruszać, a my musimy sprawnie przebiec po nich do końca. 

Najnowsze perypetie ikony gier video to prawdziwa krynica kreatywnych pomysłów mistrzów z Kioto. Choć jestem większym fanem Marianów 3D, to tutaj banan na twarzy gościł prawie cały czas. Warto spróbować się z każdym etapem, bowiem każdy jeden z nich może nas czymś pozytywnie zaskoczyć. Polecajka absolutnie oczywista.

 

 

5. Elden Ring (2022)

Kolejny soulslike? Trochę monotymatycznie się zrobiło, ale cóż zrobić!

Zebranie myśli aby napisać cokolwiek o Elden RIngu zajęło mi kilka dni - jest to prawie tak trudne jak sama gra. Nie mam wątpliwości, że była to moja najdłuższa przygoda w jakimkolwiek soulslike'u. Po ok. 90h ubiłem (z dużym prawdopodobieństwem) każdego możliwego bossa w krainach Pomiędzy. 

Skoro jesteśmy w temacie silniejszych przeciwników... muszę przyznać, że wiele z nich jest naprawdę świetnie zrealizowanych. Oczywistym jest, że większą uwagę studio poświęciło bossom fabularnym - i tak moimi faworytami zostali Godfrey (1. Eldeński Lord), Margit i Radagon. Zagrało tam wszystko: wahlarz ataków, wizualia, muzyka i całościowy klimat. Prali mnie niemiłosiernie, padło kilka mocniejszych słów - ale satysfakcja z pokonania nie do opisania, także esencji gry stawiam dużego plusa.

Wracając do zwiedzania: sama eksploracja krain jest przyjemna przez obecność wierzchowca oraz hojnie (w stosunku do poprzednich gier studia) rozrzucone checkpointy, których funkcjonalność przypomina tę z pierwszych Soulsów. W ogniskach (tutaj zwanymi 'miejscami utraconej łaski') możemy m.in. dysponować eliksirami, podnosić swój poziom, czy zmieniać popioły wojny (specjalne ataki przypisywane do broni).

Generalnie w aspekcie walki, ER przypomina trochę Soulsy na sterydach - w nasze ręce oddany został bowiem produkt z toną buildów do sprawdzenia. Niekoniecznie jest to jednak rzecz dla mnie - ilekroć sobie obiecuję, że sprawdzę coś nowego, to zawsze kończy się na postaci idącej w zrównoważoną budowę, władającą dobrze standardowej wielkości mieczem i jakimś większym kawałkiem żelastwa. Na pewno warto wspomnieć o Summonach, które choć mogą bardzo ułatwić grę, to z pewnością są cennym urozmaiceniem w poważniejszych walkach.

Podsumowanie w krótkich słowach tak gigantycznego tytułu nie należy do najłatwiejszych zadań. Na pewno dla niejednej osoby może to być przygoda życia, a i mniej mroczne, a bardziej podniosłe fantasy trafiło w gusta wielu graczy. Na uwagę zasługuje wiele 'quality of life improvements', których obecność czyni ten tytuł znacznie mniej upierdliwym i irytującym niż starsze gry studia From Software. Być może jest to największy przedstawiciel swojego gatunku - ale na pewno nie taki, który zrobił na mnie najlepsze wrażenie (tak, szeroko pojęty recykling trochę obniża finalną notę). Nie omieszkam jednak w przyszłości dorwać dodatku i sprawdzić co FS przygotowało w ramach Shadow of the Erdtree.

 

 

4. Half Life 2: Episode One (2006)

I oto ląduje najlepsza (wg mnie oczywiście) odsłona Half Life'a 2. Kapitalność tego rozszerzenia polega na tym, że w zasadzie jest to HL2 - tyle, że w pigułce. Pigułce, wewnątrz której udało się skondensować wszystko to, co w dwójce było dobre, zaś odrzuciłć mniej udaną resztę. Dzięki dominującemu motywowi ucieczki, w niedługim czasie (do przejścia w 3h) zwiedzamy szereg najróżniejszych lokacji. W każdej z nich jesteśmy na tyle długo by docenić ich różnorodność, ale też na tyle krótko by nie odczuć znużenia silnie towarzyszącego mi we wcześniej opisanej podstawce.Gdyby nie upierdliwa sekcja z eskortowaniem cywili pod koniec - mógłbym się pokusić o maksymalną notę. Za wszystko co w skrócie przedstawiłem, i silniej zaznaczoną obecność Alyx - serdecznie polecam.

 

 

3. Ghost Trick: Phantom Detective (2010)

Podium otwiera visual novela od Capcomu.Wciągająca historia, będąca kołem zamachowym gry, pełna jest świetnie wykreowanych postaci i sprawnie napisanych dialogów. Te z kolei przeplatane są... rozgrywką. Tytułowy duch może się przemieszczać pomiędzy pobliskimi obiektami i inicjować ich działanie. Oczywiście, nie każdy przedmiot dysponuje odpowiednim rdzeniem do którego możemy przeskoczyć; Capcom natomiast przygotował ich na tyle dużo, by gra nie stała się totalnym samograjem. 

Rozgrywka składa się z szeregu łamigłówek, w których zazwyczaj musimy zmienić przeznaczenie ratując daną postać przed niechybną zgubą. Uderzając w struny gitary odwracamy uwagę zabójcy, co sprawia że <niedoszła> ofiara może uciec; pozbywamy się wybranego przedmiotu, dzięki czemu inny delikwent jest bardziej świadom nadchodzącego zagrożenia, pomagamy lekarstwom wrócić na swoje miejsce by osoba ich potrzebująca zdążyła je zażyć w ostatniej chwili itd.

Przyznam, że niejeden raz żałowałem, że nie ma opcji cofnięcia decyzji - czasem bowiem przez podjęcie złej decyzji nasz plan idzie w pizdu, i trzeba odpalać łamigłówkę od początku. Brakuje też więcej niż jednego slotu zapisu tak, by kilka osób mogła grać jednocześnie i dzielić się wrażeniami wraz z postępem w grze (mowa o wersji DSowej, może na innych platformach wspomniane elementy usprawniono).

Podsumowując: kapitalny visual novel od twórców Phoenixa Wrighta, do przejścia spokojnie w mniej niż 20h. Ma wszystko czego od przedstawiciela gatunku bym wymagał - nietuzinkowy gameplay oraz ciekawą historię z niejednym twistem. Wady są tak znikome, że nie ma co na nie patrzeć przy decydowaniu się czy 'grać czy nie grać'. Otóż grać!

 

 

2. Bloodborne + The Old Hunters (2015)

Po ograniu Dark Souls Remastered z lekką rezerwą podchodziłem do kolejnego tytułu From Software. Oczywiście +/- wiedziałem czego się spodziewać, a mimo to nie sądziłem, że gra tak bardzo mi podejdzie; na tyle, że pokonała 25 innych tytułów w tym zestawieniu.

Całościowa wizja artystyczna to aspekt, który momentalnie powinien … co najmniej wzbudzić szacunek absolutnie każdego, kto Bloodborne odpali. Fuzja stylu gotyckiego z czasów quasi-wiktoriańskich, podlanego sosem wyciśniętym prosto z prozy Lovecrafta robi kolosalne wrażenie. Oprawę zwieńcza piękna instrumentalna muzyka, w której dosłownie i w przenośni - pierwsze skrzypce gra sekcja smyczkowa, a także klawiszowa oraz chór.

Przechodząc do istoty gry, czyli bossów:  stanowią oni kolorową, różnorodną paletę okropieństw. Od łowców, którzy zwyczajnie chcą nas utłuc, przez krwiożercze, kilkukrotnie większe od nas, zmutowane bestie, aż na zdeformowanych kreaturach, złożonych ze stosu ludzkich ciał skończywszy. Zdecydowana większość z nich nie zawodzi i stanowi wyzwanie. Co warto podkreślić: Bloodborne promuje agresywny styl gry. Zamiast chować się za przeszkodami terenowymi i czekać na ‘okienko’ do ataku, tutaj warto bić ile wlezie (choć z rozmysłem!). Dzięki temu - przy szybkiej i właściwej reakcji - można odzyskać część utraconego wcześniej zdrowia.

A bić tutaj jest czym, oj zdecydowanie - i nie mówię tu o ilości, a jakości i pomysłowości. Każda broń ma bowiem dwa tryby, które <w dużym uproszczeniu> określić można mianem ‘lekkiego’ i ‘ciężkiego’ - różnią się szybkością, siłą i wachlarzem ataków. Dla przykładu jedna z broni stanowi zwyczajnie wyglądający miecz, dobry do szybkich ataków. W trybie ciężkim nasz łowca wkłada ostrze do pochwy z młotowatym zakończeniem tworząc mieczomłot - i walczy wówczas takim obuchowym narzędziem.

Bloodborne jest grą wyśmienitą, prawie doskonałą. Genialny klimat, intensywne walki z bossami, kozackie bronie. Kilka niedogodności techniczno-interfejsowych absolutnie nie umniejsza jej wielkości. Moja topka bossów? Gascoigne, Lady Maria,Gehrman - trochę więcej wobec tego we mnie człowieka niż bestii - a przynajmniej tak mi się zdaje. 

 

-------------------------------------

 

*werble*

 

 

1. Sekiro: Shadows die Twice (2019)

Na tej liście pojawiło się już aż 5 Soulslike’ów.Wielu z Was zastanawiać się może jak/skąd/czemu Sekiro wyprzedziło w notowaniu przygody Yharnamskich łowców w Bloodborne, skoro tam świat jest większy, bogatszy w szczegóły itd. No i jak to możliwe, że mariaż Miyazakiego i Martina także został w tyle?

Myślę, że warto sobie zadać pytanie: skąd taka popualrność Soulslike'ów, czemu ludzie w nie coraz chętniej grają? Dla jednych to mus, bowiem gatunek ten trochę wyparł klasyczniejsze slashery. Dla innych stanowią <prawie> nieskończoną studnię buildów, które można w ich toku przetestować. Dla jeszcze innych celem jest wyuczenie się gry tak dobrze, by przechodzić ją postacią na golasa. Fanatycy z kolei oglądają ze wszystkich stron każdą lokację by w ramach 'environmental storytellingu' zrozumieć zawoalowaną fabułę.

Dla mnie z kolei zawsze najważniejszą sprawą jest walka i sprawdzenie się w wybitnie nieprzyjaznym świecie. System zaimplementowany w Sekiro jest bez wątpienia jednym z najlepszych i najpiękniejszych jakich doświadczyłem w grach video. W przeciwieństwie do np. Nioh, gdzie combosów jest tyle, że nie mieszczą się na padzi, tutaj pierwsze skrzypce gra obserwacja adwersarza, nauka wachlarza ruchów - i reakcja na działanie. Tutaj nie da się ‘na chama’ naparzać bossa ile starczy sił i trzymać się blisko jego korpusu (pozdrawiam kilku+ bossów z DS1 i BB). Nie ma też typowo rpg-owego systemu rozwoju postaci na bazie kilku statystyk i żonglowania bronią oraz pancerzami. Sekiro nie tyle zachęca, co zwyczajnie zmusza gracza do obrony przed nadchodzącą nawałnicą ciosów. Blokowanie i parowanie ataków wywołuje istny taniec ostrzy ze szczękiem głowni wydobywającym się z broni i przysięgam, że, momentalnie można się w tym zakochać. Efektywna defensywa prowadzi do złamania postawy przeciwników, którzy wówczas odsłaniają się na dobicie. Wykonać zazwyczaj trzeba więcej niż jedno, co naturalnie dzieli starcia na kilka faz z bossami - zróżnicowanych pod kątem tempa i trudności.

Tych jest w grze kilku, i co warto odnotować - zdecydowana większość z nich to ludzie, z którymi (jak zauważyłem) starcia znacznie bardziej podobają mi się niż z monstrualnymi kreaturami, które rozsławiły studio. Wzmacniało to we mnie wrażenie, że walki są ‘fair’ i naprzeciw siebie stają podobni poziomem wojownicy. Walki z Genichiro i Isshinem Świętym Miecza zapamiętam na całe życie - a może i jeszcze dłużej?

Czy jest to najlepszy przedstawiciel swojego gatunku? Nie wiem i nie chcę tego wyrokować, co osoba to opinia, z resztą puryści zaraz stwierdzą, że to nie soulslike, a bardziej soulslite i dyskusji o niuansach nie będzie końca. Czy jest lepszy niż Nioh 1/2? Tego bym nie powiedział, bowiem poza osadzeniem w podobnych realiach historycznych, są to istotnie różniące się od siebie produkcje. Na ten moment, dla mnie jest to najlepsza gra From Software. Niekoniecznie chciałem się tutaj rozpisywać (tak, wiem że i tak jest to mini ściana tekstu) tak, jak kiedyś o DS1, bowiem historia jednorękiego wilka - według mnie - jest czymś, co przede wszystkim trzeba poczuć samemu. Sekiro to mój 5. skończony “souls-like/-borne” w życiu i tytuł, który poruszył odpowiednimi strunami w duszy. Zagrałem, skończyłem - i z całą pewnością jeszcze wrócę.

Dōmo arigatō, Miyazaki-san.

 

 

 

 

 

-----------------

Zapraszam do komentowania i dzielenia się swoimi TOPkami.
Przy okazji życzę oczywiście Wesołych Świąt i Szczęśliwego Nowego Roku.

 

Oceń bloga:
16

Komentarze (7)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper