Tomassowa Kronika Biegowa #10

BLOG
432V
Tomassowa Kronika Biegowa #10
Tomasso_34 | 12.06.2018, 07:04
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Zakładając, że Pan Bóg stworzył Kielce któregoś tam dnia zanim postanowił odpocząć w niedzielę, to pomysł na organizowanie półmaratonu w tak pagórkowatym terenie musiał zasiać w głowach ludzi sam Szatan. Innej opcji nie widzę. Aura tamtej pamiętnej niedzieli była także istnie piekielna. Żar lał się z nieba, pot spływał po czole. Zapraszam do zapoznania się z moją relacją z 4. sieBiega Półmaratonu Kieleckiego. 

Kielce pewnie każdemu zwykłemu człowiekowi kojarzą się ze scyzorykami, raperem Liroyem, który ostatnio zaczął parać się polityką razem z innym byłem muzykiem, który kiedyś fajnie śpiewał, a teraz gada od rzeczy, żeby nie powiedzieć, że głupio pi...rdoli. Podczas mroźnych, zimowych dni ludzie zwykle mawiają, że "piździ jak w Kieleckim". Nie mogłem się przekonać o prawdziwości tego twierdzenia, ale może i dobrze, bo choć narzekam na upały, to za mrozem nie tęsknię. Podczas rozmowy z moją Elżbietą na temat powyższego twierdzenia doszliśmy do wniosku, że może źle je odczytujemy. Może to wcale nie chodzi o mroźną temperaturę panującą w Kielcach i okolicach tylko o tajemniczą postać z miejscowych ludowych opowieści zwaną "Piździakiem Kieleckim"? Przez lata przekaz ludowych podań mógł ulec zniekształceniu lub był to celowy zabieg mający na celu ukrycie faktu istnienia tej tajemniczej postaci. Jeśli byłaby to prawda, to mieszkańcy Kielc dokonaliby tego, co nie udało się Krakowiakom, gdyż oni nie byli w stanie wymazać z historii postaci okrutnego smoka. Pytałem na mieście o postać "Piździaka". Wszyscy na samo brzmienie imienia tego stwora dostawali gęsiej skórki i blokady mowy. Nie dowiedziałem się zatem nic. Nie poddam się. Będę drążył dalej ten temat. Musiała to być straszna bestia skoro panuje zmowa milczenia w jej temacie. Ciekawe, co takiego robiła? Porywała dziewice, zjadała koty, czy kradła z piwnic tak pieczołowicie robione przez ludzi w wielkim trudzie przetwory na zimę? Na tę chwilę jest to dla mnie nieodkryta tajemnica.  

Podróż do Kielc rozpocząłem z samego rana. Skorzystałem z usług PKP TLK. Zdecydowanie bardziej wolę jeździć pociągami Inter City, gdyż mają one klimatyzację i wagon restauracyjny. W przypadku drogi do Kielc zamiast na wygodę postawiłem na czas podróży. Podróż pociągiem wyższej klasy wiązałaby się z dłuższym czasem jazdy, większą liczbą przesiadek oraz droższym biletem. Stwierdziłem, że jakoś przepękam 3 godziny jazdy. Jak się okazało to była dobra decyzja, bo podróż przebiegła szybko i bezproblemowo. Przedział był prawie pełen, ale było czym oddychać i gdzie nogi rozprostować. Naprzeciwko mnie siedział bardzo otyły mężczyzna ze swoją partnerką. Pomyślałem, jak musi być mu niewygodnie. Mi zawsze było, gdy byłem chłopcem o tłustej sylwetce. W pewnym momencie poczułem, że jestem wkurzony, że muszę siedzieć naprzeciw grubasa i tym samym mam mniej miejsca do rozprostowania nóg. Po chwili było mi wstyd za moje myśli. Przecież byłem kiedyś taki jak on i to inni ludzie wkurzali się na mnie tylko z tego powodu, że byłem gruby. Nie było to dla mnie miłe. Można powiedzieć, że "zapomniał wół jak cielęciem był". Zachowałem się jak skończony idiota. Dobrze, że tylko w myślach. Nie znałem człowieka i oceniłem go powierzchownie tak, jak to robi wiele osób. Nie chcę być jak inni, nie chcę ranić bez powodu, bo wiem, że słowa ranią znacznie bardziej niż ciosy zadawane pięścią. Ciało szybko się regeneruje, psychika, której krzywdę wyrządzają wszelkie obelgi i szyderstwa, potrzebuje naprawdę sporo czasu.

Podróż umilała mi książka Joanny Bator "Ciemno. Prawie noc." Co uważniejsi moi czytelnicy zauważą pewnie, że tę samą pozycję czytałem w ubiegłym roku podczas podroży do Krakowa. Nie mogłem zebrać się w sobie, aby dokończyć tę książkę. Cieszę się, że udało mi się to podczas podróży na zawody do Kielc, bo to cudowna opowieść, którą z całego serca mogę polecić miłośnikom dobrej literatury. Książka umiliła mi czas podczas ponad godzinnego oczekiwania na pociąg bezpośredni do Kielc w miejscowości Koniecpol. Faktycznie był to koniec Polski. Nic tam nie było oprócz dworca PKP zamkniętego na cztery spusty i dwóch peronów, które służyły pasażerom jedynie do przesiadek do innych pociągów. Na dworcu znajdował się jeden pokestop z gry Pokemon GO. Zazwyczaj koło pokestopów jest dużo stworków do złapania. Ale nie w Koniecpolu. Stąd nawet pokemony uciekają. Dobrze, że spuściłem balast z nerek jeszcze w pociągu do Koniecpola, bo na miejscu zostałaby mi jedynie toaleta pod chmurką Na całe moje szczęście Mariolka zrobiła mi bułki na drogę i kawę w termosie. Inaczej cierpiałbym z głodu w Koniecpolu. 

Godzina oczekiwania strasznie się dłużyła. Humor poprawiła mi podsłuchana przypadkiem rozmowa. Na ławce, obok mojej, siedziała matka z dorosłą córką w wieku ok. 40 lat. W pewnym momecie córka prezentuje matce swoje różowe adidaski pytając, czy ma ładne buty na sobie? Matka z niespotykaną szczerością odpowiada jej, że buty są brzydkie, ale za to spodnie ma ładne. Córka nie zdążyła podziękować za komplement o spodniach, matka dokończyła swoją wypowiedź: "Spodnie masz ładne,  ale co z tego, jak nogi masz krzywe". Na matkę to jednak zawsze można liczyć. Nikt tak, jak matka nie potrafi podnieść na duchu. 

Pociąg regionalny do Kielc przyjechał punktualnie. Był to nowiuśki i piękny pociąg wyprodukowany przez Bydgoską PESĘ. Wygodne siedzenia, klimatyzacja, czysta i przestronna toaleta. Gdyby wszystkie pociągi tak wyglądały, to jeszcze chętniej bym podróżował i odkrywał ciekawe zakątki Polski. Podczas drogi minęliśmy kultową stację we Włoszczowej. Tym razem było mi dane zatrzymać się na niej, a nie tylko przejechać dużym pędem. Niby taka znana stacja, a kasy biletowej nie mają. Wszyscy wsiadający podróżni musieli kupować bilety u kierownika pociągu.

Po przyjeździe na miejsce swoje pierwsze kroki skierowałem do hotelu zostawić tam walizkę i trochę się odświeżyć, aby czym prędzej ruszyć w miasto na zwiedzanie. Priorytetem był jednak odbiór pakietu startowego. W tym celu udałem się na stadion piłkarski Korony Kielce. Jak się potem okazało obrałem zły kierunek. Na stadionie był start biegu, a biuro zawodów mieściło się w galerii handlowej oddalonej od stadionu 2 kilometry w przeciwnym kierunku. Była to okazja do dodatkowego spaceru. Porządnie zatem rozprostowałem nogi po podróży pociągiem. Pakiet odebrałem bardzo sprawnie, a wynikało to z faktu, że biuro zawodów było dobrze zorganizowane, ale nie było też zbyt wielu uczestników biegu. Liczba 1200 biegaczy nie porażała. Potem dowiedziałem się, że jest to największy bieg w województwie świętokrzyskim. Słaba frekwencja. Zastanawiam się cały czas z czego to wynika? W Wielkopolsce mały Swarzędz potrafi do siebie ściągnąć taką samą liczbę biegaczy, co stolica całego województwa. Jest to pewnie kwestia wysokości nagród, które w naszym województwie bywają wysokie, a i często wśród biegaczy organizator rozlosowuje cenne nagrody. Widocznie nie ma w Kielcach chętnych do sponsorowania tego typu imprez.

Pakiet startowy był bogaty i zarazem dość tani. Nie codziennie zachodzi taka zależność. Mówiąc dokładniej to raczej nigdy nie zachodzi. Jak jednak widać w mieście, które umiera ze strachu przed "Piździakiem", wszystko jest możliwe. Pakiet kosztował 50 zł, a w skład, oprócz mnóstwa niepotrzebnych nikomu ulotek, wchodziły: gustowna koszulka (chyba najładniejsza jaką kiedykolwiek dostałem na biegu), chusta buff, która może spełniać funkcję czapki lub chusty, batonik musli oraz numer startowy. Był on dość nietypowy, gdyż przeważnie największą czcionką na numerze startowym wypisany jest nasz numer. W Kielcach był on mały. Największą przestrzeń zajmowało nasze imię.

Gdy już pakiet spokojnie spoczywał w moim plecaku udałem się na rynek, aby posilić się dobrą miejscową strawą oraz aby skosztować lokalnych chmielowych trunków. Postanowiłem, że obiad zjem w restauracji Plejada. Miała ona fajny filmowy wystrój. Usiadłem jednak w ogródku na rynku, aby cieszyć się ładną i słoneczną pogodą. Z menu wybrałem grillowaną pierś z kurczaka z boczkiem i oscypkiem. To wszytko podane było z surówkami i frytkami. Na ugaszenie ogromnego pragnienia zamówiłem piwo z radomskiego browaru Czarny Kot - Bearnard Miód Malina. Dobre piwo smakowe, zapakowane w nietypowy sposób w papierowe opakowanie. Smakowało bardzo dobrze. Na tyle dobrze, że następnego dnia wybrałem się w to samo miejsce, aby skosztować inne piwa smakowe z tego browaru. Nie były one już jednaka tak dobre, jak miód i malina (tropical island i jeżyna). Najbardziej podobała mi się cena piwa - 7 zł, czyli tyle, co w mojej Środzie Wlkp. Nasuwa się pytanie, czy w Kielcach jest tak tanio, czy w Środzie tak drogo?

Podczas, gdy spożywałem posiłek, nagle do moich uszu doszły dość nietypowe słowa piosenki, które wykonywała pewna pani na scenie ustawionej na rynku: "Tylko tobie należy się chwała. Tylko tobie należy się cześć. Tylko tobie będziemy się kłaniać". Inne panie ubrane były w niebieskie togi. Tańczyły obok sceny na małym podeście. Był to dość nietypowy widok. Rzadko się zdarza, aby utwory religijne wykonywane były w centralnym miejscu miasta i w dodatku o takiej porze. Nie myślcie sobie, że Kielce to jakieś bardzo religijne miasto. Pod sceną nie było dosłownie nikogo, a ludzie zgromadzeni w restauracyjnych ogródkach zajęci byli piciem i konsumowaniem posiłków. Trochę było mi ich żal, że nikt nie zwraca na ich występy uwagi. Przez grzeczność posłuchałem trochę, ale na dłuższą metę nie dało się tych jęków wytrzymać. Była to zawsze znacznie lepsza nuta niż utwory Sławomira i innych disco polowców. Do tańca mnie nie jednak nie porwały, ani do zadumy nad swoim życiem.

W centralnym miejscu rynku swoją siedzibę miał Urząd Miasta Kielce. Bardzo dobra lokalizacja. Wyobraźcie sobie, że jest piątek. Godzina 15.00. Wasza całotygodniowa mordęga w urzędzie dobiegła końca. Pierwsze, co widzicie po wyjściu z pracy, to ogródki piwne. Idealny początek weekendu. Rozmarzyłem się. Pora wrócić na ziemię.

Nadszedł czas powrotu do hotelu. Miałem zamiar obejrzeć finał Ligi Mistrzów i położyć się przed 23.00, aby rano wstać wypoczętym na bieg. Po drodze postanowiłem wykręcić i nadrobić trochę dystansu, aby pograć w Pokemon GO. Nogi pokierowały mnie do parku. Zaczepił mnie tam ojciec z dzieckiem, którzy grali również w pokemony. Spytał się mnie, czy nie pójdę z nimi zawalczyć na rajdzie, bo brakuje im graczy. Zgodziłem się bez wahania. Oprowadził mnie po miejskim parku, który stanowi mekkę graczy Pokemon GO w Kielcach. Bardzo fajne miejsce. Dużo cienia, mnóstwo ławek i stworów do łapania. Brakuje takiego miejsca u mnie w mieście.

Rano w dzień biegu skonsumowałem bardzo dobre śniadanie złożone z parówek, kilku rodzajów szynek i świeżych bułek z sezamem. Ubrałem się w strój bojowy. W dobry humor przez wyjściem z pokoju na miejsce startu wprawił mnie Robert Janowski, który w programie "Jaka to melodia"  śpiewał utwór Abby "Mamma Mia". Zacząłem sobie głośno śpiewać przebój szwedzkiej kapeli. Nagle przypomniało mi się, że kiedyś, gdy byłem w podstawówce, oglądałem ten teleturniej regularnie. Nigdy nie wiedziałem czemu to robiłem, gdyż nie należę i nigdy nie należałem do wielkich fanów muzyki. Teleturniej ten miał i nadal ma jakąś moc dawania radości i szczęścia. Myślę, że to był powód tego, że pokochałem ten program od pierwszego odcinka.

Start biegu miał miejsce na ulicy znajdującej się przy stadionie Korony Kielce. Dzięki temu biegacze mieli dostęp do toalet zlokalizowanych na stadionie, co jest dużym plusem, bo, jak wiadomo, lepiej załatwia się swoje potrzeby w normalnej toalecie, a nie w przenośnej toalecie typu TOI - TOI. Przed startem zasięgnąłem języka u miejscowej ludności odnośnie trudności trasy. Potwierdzili moje obawy, że nie będzie łatwo, ale to już wiedziałem w momencie zapisywania się na bieg. Miałem chwilę czasu do rozgrzewki, który wykorzystałem na odpoczynek w cieniu i na przyglądanie się ludziom. Zwróciłem uwagę, że wśród biegaczy nie było żadnych pozerów, ani pozerek. No wiecie, takich cwaniaków i cwaniaczek, którzy nie przychodzą na bieg po to, aby pobiegać, ale po to, aby się pokazać jacy oni są zajebiści. Nie było napakowanych facetów, którzy przed startem nacierają swoje klaty oliwką i startują bez koszulek. Nie było kobiet, które mają na sobie taki make up, że mogłyby nim obdarzyć co najmniej trzy inne kobiety. Czy to oznacza, że nie ma tam takich pozerów i pozerek? Na pewno są, bo tacy ludzie są wszędzie. Zwyczajnie jeszcze nie biegają, bo w Kielcach mało osób biega. Świadczy o tym frekwencja biegu. 1200 biegaczy w porównaniu z 14 000 z Poznania wygląda dość blado. 

Obok miejsca startu znajdował się cmentarz ofiar pomordowanych przez Hitlerowców podczas II wojny światowej. Widok nagrobków przed biegiem nie nastrajał optymistycznie. Brakowało jeszcze jedynie kostuchy z wielkim banerem "Memento mori", aby dopełnić obraz strachu i grozy. Na 5 minut przed startem, gdy już planowałem zająć miejsce na trasie, przywitał się ze mną kolega z portalu PPE -  maslo1984, z którym zamieniłem kilka zdań w komentarzach pod moim blogiem, który zawierał relację z biegu Wings For Life. Nie mieliśmy dużo czasu na pogawędkę, gdyż godzina 10.00, czyli godzina startu zbliżała się wielkimi krokami. Życzyliśmy sobie powodzenia i dobrych rezultatów. Napisz w komentarzu, jak Ci poszło? Szukałem Cię na mecie, ale nie udało mi się Ciebie znaleźć.

W pełnym słońcu punktualnie o 10 rano wystartował bieg. Zacząłem biec powoli w obawie, że trudna trasa pełna podbiegów oraz upalna afrykańska wręcz pogoda pozbawi mnie szybko sił potrzebnych do ukończenia biegu. A nie po to jechałem ponad 350 km, aby nie przywieźć medalu do domu. Pierwsze 2 kilometry minęły szybko i bezboleśnie. Od trzeciego kilometra zaczęły się jednak schody. Pojawiły się pierwsze podbiegi, które dały mi ostro w kość. Upał i bieganie pod górkę to nie jest jednak to, co tygryski lubią najbardziej. Zanim minąłem 5 kilometrów wielokrotnie przekląłem w swojej głowie organizatorów za wytyczenie takiej trudnej trasy. Gdy zdałem sobie sprawę, że to nie wina organizatorów, a samego ukształtowania powierzchni i położenia miasta, zacząłem przeklinać Kielce. Gdy zdałem sobie sprawę, że nie przeklinanie nic mi nie pomoże, zrobiło mi się trochę lżej. Postanowiłem, że się nie poddam i dotrę do mety. Miałem ze sobą wodę,  żele energetyczne. Wiedziałem, że one dadzą mi siłę do walki.

Po pierwszym z czterech punktów żywienia, które zorganizowane były bardzo sprawnie, ustabilizowałem trochę tempo biegu. Biegło mi się lekko mimo delikatnych i ciągłych podbiegów. Poczułem się na tyle pewnie, że postanowiłem zagadać do miejscowych biegaczy. Spytałem się jednego faceta, czy dalej będzie też tyle podbiegów i czemu nie ma na trasie płaskich odcinków? On spojrzał na mnie z wyraźnie malowaną na twarzy wyższością. Z napisów umieszczonych na mojej koszulce wywnioskował, że jestem z Wielkopolski. Odpowiedział mi pogardliwym tonem, że u mnie w województwie łatwo się biega, bo mamy płaskie tereny i dopiero Kielce pokazują kto jest prawdziwym biegaczem i jak się porządnie biega. Delikatnie mówiąc wkurzył mnie, a mówiąc szczerze wkurwił mnie porządnie. Dostałem takiej adrenaliny, że dalsza część trasy nie przerażała mnie. Chciałem jedynie utrzeć nosa cwaniaczkowi z Kielc. Trzymałem się za nim przez jakieś 3 kilometry i gdy nadarzyła się okazja wyprzedziłem go. Widziałem, że na 9 kilometrze osłabł z sił i mocno zwolnił. Wtedy ja przyśpieszyłem i uciekłem mu na sporą odległość. Do końca biegu byłem przed nim. Tak się kończy cwaniakowanie. Z Tomaszem się nie zadziera.

Słońce grzało jak na afrykańskiej sawannie, ale nagle stał się cud. Dosłownie w jednej sekundzie tak, jak świeciło, tak zgasło. Jakby ktoś nacisnął właściwy przełącznik i zgasił zbędne źródło światła. Brak słońca nie trwał długo, bo zaledwie ok. 15 minut. Był to jednak cudowny czas, który dał wszystkim ulgę. Pozwolił trochę odpocząć i nabrać sił na dalsze kilometry biegu. Pan Bóg widocznie stwierdził, że biegacze dosyć się już opalili i wyłączył na chwilę słońce. Zadbał tym samym o interesy drobnych przedsiębiorców prowadzących solaria, których pewnie odwiedzą biegacze zawiedzeni brakiem słońca na całej trasie biegu. Wiadomo bowiem, że każda minuta słońca mniej to słabsza opalenizna.

Trasa biegu była bardzo ciekawa wizualnie i krajobrazowo. Przebiegała głównymi ulicami miasta wśród kieleckich zabytków. Była wąska i kręta, ale ciekawa. Nie dało się nudzić. Można było podczas samego biegu zobaczyć Kielce w pigułce. Najbardziej podobała mi się część trasy przebiegająca ulicą Sieniewicza, czyli głównym deptakiem miasta. Nie było zbyt dużo kibiców wzdłuż trasy, ale ci co przyszli głośno wspierali biegaczy. Był też zespół rockowy, który grał na żywo covery znanych utworów. Bardzo malowniczym elementem trasy był moment przebiegania przez Skwer Szarych Szeregów. Biegło się tam szeroką ścieżką spacerową wzdłuż której umieszczone były popiersia znanych artystów takich, jak: John Lennon, Franz Kafka, czy Ignacy Paderewski.

Najgorsza była jednak część trasy przebiegająca drogą prowadzącą do Krakowa. Świeciło wtedy już ponownie słońce, a nie było tam nawet skrawka cienia. Wiedziałem z rozmów z miejscowymi, że jest to najgorszy fragment trasy. Ponad 4 kilometry trzeba było biec prostą drogą przed siebie. Na szczęście biegło się delikatnie z górki. Gorszy miał być powrót tą samą trasą po nawrotce na końcu odcinka. Wiedziałem, że skoro teraz jest delikatnie z górki, to w takim razie droga powrotna przebiegać będzie cały czas pod górkę. Najgorzej, że ten morderczy podbieg cały czas się zwiększał. Nachylenie terenu wzrastało stopniowo z każdym metrem trasy. Pocieszałem się, że na końcu czeka na mnie zimna woda oraz kurtyna wodna, która schłodzi moje ciało. Na trasie było kilka kurtyn wodnych rozstawionych przez strażaków. Były one cudowne, gdyż sowicie skrapiały wodą. Na punkcie odżywczym po najdłuższym i najgorszym podbiegu popełniłem jeden błąd - dałem się skusić na kruche ciastko. Jego smak czułem w ustach do końca biegu. Nie mogłem także zaspokoić pragnienia, takie suche było to ciastko. Ale cóż, jak człowiek jest łakomy, to trzeba za to zapłacić Na szczęście do stadionu zostało mi tylko 3 kilometry.

Podczas ostatnich kilometrów biegu byłem świadkiem miłego zdarzenia. Mijałem panią, która biegała jako ostatnia. Przed nią był jeszcze najgorszy fragment trasy. Wszyscy mijający ją biegacze klaskali jej i dopingowali do boju. Ja także biłem jej brawo. Nie jest bowiem hańbą dobiec na ostatnim miejscu. Powodem do wstydu jest natomiast unikać startu w obawie, że się będzie ostatnim. Liczy się sama chęć walki ze samym sobą. Pokonywanie własnych słabości. Nie jest sztuką unikać porażek. Sztuką jest wyciągać z nich wnioski, aby być lepszym i silniejszym człowiekiem. Wiem coś o tym, bo przez większą część swojego życia unikałem wielu rzeczy, aby przypadkiem nie przegrać. Unikałem wszystkiego co nowe i nieznane w obawie, że podczas poznawania tego mogę doznać jakichś krzywd. Była to zła filozofia, która do niczego dobrego mnie nie doprowadziła. Nie należy bać się wyzwań. Trzeba próbować nowych rzeczy, aby się rozwijać. Stanie w bezpiecznym kącie może wydaje się fajne na początku, ale takie nie jest. Po latach stagnacji pojawia się frustracja i zażenowanie. Zaczynamy żałować, że zmarnowaliśmy swoje życie, bo zamiast żyć, to tak naprawdę jedynie wegetowaliśmy.

Ostatnie kilometry przed metą, jak to zazwyczaj bywa, były najcięższe. Wiedziałem, że nie mam szans na życiówkę, ale wiedziałem, że biegnę w dobrym tempie i wynik, jeśli weźmiemy pod uwagę trudną trasę i ciężkie warunki atmosferyczne, będzie do zaakceptowania. Ostatni kilometr był... nie zgadniecie... pod górkę. Nogi nie miały już wiele sił na szybki bieg, ale w płucach był sporo tlenu. Dałem z siebie wszystko. Skutkowało to na mecie czasem 2h05m55s. Byłem z niego zadowolony. W zeszłym roku na płaskich trasach w o wiele przyjemniejszej do biegania pogodzie uzyskiwałem podobne czasy. Jest to dla mnie dobry prognostyk na przyszłość. Coraz silniejsza bestia ze mnie.

Meta znajdowała się na płycie stadionu Korony Kielce i była bardzo przyjazna dla biegacza. Miło finiszowało mi się na stadionie. Na mecie od razu otrzymałem medal i zostałem skierowany w dalszą część stadionu, gdzie dostałem wodę i izotonik. Skorzystałem z okazji, że trybuny stadionu były otwarte dla biegaczy i usiadłem sobie w cieniu ciesząc oko widokiem ładnego stadionu, który wydał mi się bardzo mały jak na główny stadion miasta będącego stolicą województwa. Dopiero, gdy odpocząłem w cieniu, udałem się po posiłek regeneracyjny. Był to żurek z ogromną ilością kiełbasy. Nie przepadam za tym rodzajem zupy, ale muszę przyznać, że była całkiem smaczna.

W miarę zregenerowany udałem się w stronę hotelu. Marzyłem jedynie o prysznicu, gdyż słońce i dystans 21 km spowodowały, że świeżością i higieną nie grzeszyłem. Po drodze mijałem sporo finiszujących dopiero biegaczy. Utwierdziło mnie to w przekonaniu, że z moją formą nie jest jednak najgorzej. Jak się potem okazało zmieściłem się w pierwszej połowie stawki na mecie. Starałem się dopingować biegaczy na trasie, gdyż wiem, jak taki doping pomaga w ukończeniu biegu. Podzieliłem się z jednym biegaczem swoją ostatnią wodą, gdyż widziałem, że słabo wyglądał. Nie miałem mu jednak serca powiedzieć, że przed  nim jeszcze jeden ciężki podbieg. Nie chciałem biedaka niepotrzebnie stresować.

Półmaraton w Kielcach był moim dziesiątym biegiem na tym dystansie. Jubileusz świętowałem przy kebabie i pepsi. Staram się dbać o linię, ale w ten wyjątkowy dzień popuściłem trochę pasa. Kebab zrobiony przez prawdziwego Turka smakuje najlepiej, ale o tym każdy  Polak wie dobrze. A ci "prawdziwi" najlepiej.

Zapraszam do kolejnej relacji, która ukarze się po 10 czerwca. Tegoż dnia pobiegnę w Gdańsku. Będzie to krótki dystans (5 km), ale w nietypowym otoczeniu. Trasa przebiegać będzie po pasie lotniska im. Lecha Wałęsy, a sam bieg rozpocznie się o godzinie 1.00 w nocy. Pas startowy ma być cały oświetlony. Liczę na miłe przeżycia wizualne.

Oceń bloga:
14

Komentarze (25)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper