Final Fantasy Tactics: Kraina Wszystkich- ROZDZIAŁ DRUGI
Po walce w poprzednim rozdziale bohaterowie szukają sprawcy. Kolejna porcja "Krainy Wszystkich". Intryga gęstnieje, spiski się piętrzą, ale to nic, w porównaniu z nadchodzącą katastrofą. Ristia nie będzie już taka sama!
V
- Jeszcze raz, jasno i klarownie – Marmaduk pochylił się nad przypiętym żelaznymi obejmami do krzesła dowódcą Drzazgi – Od samego początku. Cóż to sprowadziło cię na zamek, bezbronnego, potulnego i chętnego do współpracy?
Alibeg posłał mu ponure spojrzenie spode łba.
- Chcesz mnie przyłapać na kłamstwie?
- Chcę, jak to mówią, odsiać ziarno od plew. Przy każdym kolejnym ruchu sita tych drugich jest coraz mniej, ale nadal za dużo, jak na mój gust.
- Mówię prawdę.
- Prawda – rzucił Marmaduk, prostując się – To pojęcie bardzo względne. Indywidualne, można by powiedzieć. Od początku, powiedziałem.
Alibeg odchrząknął.
- Powiedziałem już – pracowałem dla króla. Robiłem, co kazali mi agenci Unii. Naprawdę paskudne rzeczy – popatrzył hardo na opartego o kamienną ścianę Marmaduka – Jeszcze paskudniejsze, niż zwykle ma na koncie Drzazga. Za cholerę nie wiem, dlaczego wy się uważacie za lepszych od nas. Dostarczyli mi tę nową truciznę, tego… mchogrzyba. Módl się, żebyś się nigdy nie przekonał, co to gówno potrafi zrobić. Rzygać mi się chciało, kiedy… kiedy… - zająknął się nagle. Jego oczy przymgliły się lekko, jakby umysł rozpaczliwie szukał wspomnień, które powinny być na swoim miejscu, a jednak, z jakiegoś powodu, ich tam nie było.
Marmaduk przyglądał mu się bez słowa spod zmrużonych powiek.
Zbyt wiele w życiu widział, w zbyt wielu przesłuchaniach uczestniczył, by mieć jakieś wątpliwości – podwójny agent Asteriona nie kłamał, nie udawał. Ktoś zabawiał się jego umysłem, ktoś igrał z jego wspomnieniami. Wymazał to, co mogłoby być niewygodne, zmienił to, co mogłoby powiedzieć zbyt wiele osobie trzeciej. Alibeg też sobie z tego chyba zdawał sprawę – przy jednej z wcześniejszych rozmów wymknęło mu się, że od kilku miesięcy nie czuje się już sobą. Że wiele z tego, co zrobił, obserwował raczej, niż czynnie w tym uczestniczył, jakby w jego ciele zagościł ktoś obcy. Potem się z tego wycofał, w panice, w pośpiechu, ale Marmaduk widział, że robi to bardziej ze względu na siebie, niż na niego. Alibeg sam nie chciał przyznać, że nie do końca już jest sobą, wypierał to, by zachować resztki zdrowych zmysłów.
Jeśli odbierze nam się nawet nasz umysł… Co w ogóle z nas zostaje? Czy wtedy w ogóle można mówić o jakichś „nas”?
To mógł być skutek działania narkotyków, mógł to być efekt zaklęcia. Stawiał raczej na to drugie – neurokontrola to delikatny proces, jeśli ofiara nie do końca ma być jej świadoma. Gdyby chodziło o środki farmakologiczne, trzeba byłoby stale kontrolować ich dawkę i czas podania. By to osiągnąć, konieczne byłoby stałe przebywanie w pobliżu ofiary.
Ale…
Nie był do końca przekonany, czy taką ewentualność może całkowicie wykluczyć.
Nie sądził, że królowi udało się zwerbować takiego agenta spośród motłochu, jakim była Drzazga. Mieli to do siebie, że nienawidzili wszystkiego i wszystkich – Ristii, Mirin, Unii, władców, porządku, wojny, pokoju… Wątpił, by poza tą nienawiścią istniała jakakolwiek myśl przewodnia, jakakolwiek idea, która by ich łączyła. Ci terroryści, anarchiści istnieli tylko po to, by siać chaos i utrudniać innym życie, od kmieci aż po koronowane głowy. Zaiste, jak drzazga.
A jednak cała ta sprawa rozchodziła się w szwach. Asterion, zlecający zbrodnie tak okrutne, że nawet Alibeg się przed nimi wzdragał? W dodatku przy użyciu eksperymentalnego środka, jakim był mchogrzyb? Zupełnie nie pasowało to do wizerunku zaufanego przyjaciela. Gdyby to była Muse, gdyby to był Tychian – pewnie nie czułby takiego dysonansu. Ale Asterion?
Czego nam nie powiedziałeś? Czego nam nie zdążyłeś powiedzieć, a może… nie mogłeś?
- … niedawno wróciłem z misji – seeqowe chrząkanie Alibega przybrało na sile, z jego głosu wyparowała cała pewność siebie - Musiałem się pilnie zobaczyć z królem. Musiałem z nim natychmiast porozmawiać… Nie wiedziałem, że nie żyje – pochylił głowę, patrząc teraz tępo na swoje kolana – To... wszystko zmienia. Wszystko. Niczego nikomu nie powiedziałem, ale i tak mnie zobaczyli, poleźli za mną… Nie chciałem tego ataku na miasto. Nie chciałem tych śmierci. Nie tym razem.
- Nie chciałeś – Marmaduk uśmiechnął się szyderczo. Wierzył słowom więźnia, ale nie zamierzał tego po sobie pokazywać – I myślisz, że to wystarczy? Wymordowano wszystkie ptaki pocztowe, niezwykle starannie i metodycznie. Kruki, sowy, gwarki – wszystkie. Wymordowano strażników przy bramach. Zabito królewskiego medyka. Król Fausel został ciężko ranny i ty sądzisz, że pomoże ci stwierdzenie, że tego wszystkiego „nie chciałeś”?
Do Alibega jakby nagle dotarła powaga sytuacji. Poderwał głowę, wlepiając wzrok w przesłuchującego.
- Nie mam z tym nic wspólnego, przysięgam! Ja tylko… tylko koniecznie musiałem zobaczyć się z królem!
Marmaduk w to nie wątpił. Śmierć ptaków pocztowych, głównego środka komunikacji, jakim dysponował zamek, zamordowanie Aylista – to wszystko nie mieściło się w standardowym modus operandi Drzazgi. Anarchiści nie zawracali sobie głowy takimi subtelnościami. Zaklęcia, które uderzyło Fausela także nie zdołałby rzucić byle adept. Stan króla nie był tak ciężki, jak odmalował to Alibegowi, ale pewnie byłby, gdyby nie szybka pomoc uzdrowicieli, wspomaganych przez Muse, pancerz i wrodzona odporność gria. Ten czar nie miał przestraszyć czy unieruchomić. Mógł zabić, ale czy miał?
Oderwał się od ściany. Malutka, klaustrofobiczna cela do przesłuchań, umieszczona w czeluściach lochów doskonale nadawała się do łamania morale więźniów, ale i jemu samemu brak przestrzeni zaczynał już doskwierać.
- Przemyśl sobie wszystko raz jeszcze – rzucił przez ramię, odwracając się ku pancernym drzwiom – Następnym razem pogadamy sobie o tym, czego właściwie chciałeś od króla.
Alibeg nie odpowiedział – wyglądał, jakby uszło z niego całe powietrze. Marmaduk wyszedł na korytarz. Strażnik starannie zamknął za nim drzwi.
Pod drzwiami kolejnej celi czekał już jeden z jego ludzi, który przesłuchiwał innego z pojmanych żywcem terrorystów.
- I co?
- Nie mają wielkich oporów przed zeznaniami – oficer skrzywił się z pogardą – Kilka sugestii, kilka demonstracji i już sypią informacjami na prawo i lewo.
- Tym lepiej dla nas. A mają przynajmniej coś wartościowego do przekazania?
- To zależy – oficer się zawahał – Nie sądzę, by kłamali, ale w ich tyradach jest sporo dziur. Wiedzą o wiele mniej, niż by chcieli. Ustaliliśmy, że od miesięcy robili podkop pod murami zamku – wyjątkowo subtelna strategia, jak na ich możliwości. Wątpię, by wpadli na nią sami. Byli praktycznie gotowi do przypuszczenia ataku, kiedy zobaczyli, że Alibeg się wymyka, więc uznali, że to pewnie odpowiedni moment i hurmem ruszyli za nim. Kiedy zobaczyli wszystkich władców, zebranych w jednym miejscu, wpadli w euforię. Ciąg dalszy już znamy.
- Coś jeszcze?
- Tak, i to jest dużo ciekawsze. Drzazga od jakiegoś czasu już wykorzystywała w swoich działaniach mchogrzyba.
Marmaduk popatrzył na niego przeciągle.
- Nie tylko Alibeg zatem. Jak na taką tajemniczą nowość, mchogrzyb wydaje się na Ristii już aż za bardzo rozpowszechniony. Ich szef dostawał go od agentów Unii, a oni?
- Od innego przywódcy Drzazgi – oficer zawiesił znacząco głos – Od niejakiego Caspera Bellamy.
W gadzich oczach Marmaduka rozpalił się zimny ogień. Wyprostował się nagle.
- Był niezwykle zdumiony, że o tym nie wiemy – kontynuował oficer – a samo imię wypowiadał z namaszczeniem.
- Bellamy, powiadasz. A to ciekawa zbieżność nazwisk – odetchnął głęboko, jakby wstąpiły w niego nowe siły – Miałem zamiar pomóc Tychianowi z sekcją zwłok, ale widzę, że tutaj przydam się bardziej. Chodź, porozmawiamy sobie jeszcze z naszymi gośćmi.
Dla nikogo nie było chyba zaskoczeniem, że po śmierci męża władza przeszła w ręce królowej Arete, nikt też nie zamierzał zgłaszać wobec tego faktu sprzeciwu. Alexander także przywitał tę decyzję z ulgą – choć miał świadomość, że pewnego dnia będzie musiał zastąpić rodziców na tronie, cieszył się, że nie stanie się to już teraz. Lordowie poszczególnych miast bez zbędnych dyskusji zajęli się podpisywaniem odpowiedniej rezolucji.
Ciąg dalszy testamentu króla wszakże nie był już tak oczywisty i przewidywalny.
Każdy z czcigodnych gości, zgromadzonych w herbowej sali zamku, otrzymał od prawnika ozdobną szkatułę, z umieszczonym w niej drogocennym kamieniem o pięknym, unikalnym szlifie. Do kompletu szkatuł dołączony był list, który prawnik odczytał namaszczonym, choć wypranym z emocji głosem.
- „Tak oto postanawiam: Alexander - Ryby, Muse - Waga, Fausel - Rak, Tychian - Koziorożec, Marmaduk - Strzelec, Laurenn - Wodnik, Anaxos - Skorpion, Grun - Bliźnięta, Nem Nok - Byk, Gishman - Baran, Uru - Panna, Lew – to, co niewypowiedziane, to, co zaistnieje”.
- A coż to, u licha, ma znaczyć?! – nie wytrzymał Fausel, gdy po oczytaniu listu zapadła pełna osłupienia cisza. Mimo, że na barku wciąż nosił opatrunek, w niczym nie przypominał obolałego rekonwalescenta – To jakaś zagadka? Żart?
- Nie mnie o tym rozstrzygać, Wasza Królewska Mość – wymamrotał prawnik. W jego głosie pobrzmiewała teraz uraza, że ktokolwiek śmiał zasugerować jego udział w jakimkolwiek żarcie – Ja jedynie przekazuję ostatnią wolę naszego najmiłościwszego pana – z tymi słowy położył na stole osobliwy, polerowany dwunastościan z czegoś, co przypominało lite drewno – Oto ostatni element testamentu, niewymieniony w spisie. Nie otrzymałem co do niego żadnych dyspozycji, poza nakazem przekazania go temu czcigodnemu gronu – wstał od stołu, skłonił się – Za pozwoleniem Waszych Królewskich Mości, moja rola jest skończona. Proszę przyjąć moje najszczersze kondolencje.
Arete skinęła głową. Prawnik złożył jeszcze jeden ukłon i człapiąc, wyszedł z sali, zabierając swój wyświechtany neseser.
Fausel już opukiwał tajemniczą skrzynkę.
- Wygląda jak szkatułka, ale nie widać żadnego połączenia między wiekiem, a resztą… - potrząsnął nią – Nic tam w środku nie grzechocze…
Alexander zerknął na matkę. Na pierwszy rzut oka jej twarz nie wyrażała niczego poza grzecznym zainteresowaniem, ale wiedział, że jest obruszona, więcej – rozżalona. Że, tak samo jak reszta grona, nie ma pojęcia, czym są tajemnicze podarunki ojca, o kim mówi list, pomijając oczywiste, znajome imiona i czym jest dwunastościan, nad którym Fausel pastwił się coraz bardziej gwałtownie.
Zrobiło mu się jej żal. Ostatnie dni dobitnie pokazały, że ojciec miał przed nią o wiele więcej tajemnic, niż ktokolwiek, kto ich znał, mógł przypuszczać.
- Fausel, nie!
Krewki król, nie mogąc zgłębić tajemnicy ostatniego elementu testamentu, postanowił się do niego dobrać z pomocą swojego dwuręcznego miecza. Jednak ostrze odskoczyło od gładkich ścianek jak od kamienia, niemal wyrywając mu oręż z ręki.
Fausel popatrzył na szkatułę z nienawiścią.
- Nie mam na to czasu – burknął, poirytowany – Nie będę brał udziału w takich zabawach, pogrzeb się skończył, więc znikam. Dajcie znać, kiedy na coś wpadniecie – odwrócił się zamaszyście na pięcie.
- Zaczekaj, proszę – Laurenn także wstał ze swojego miejsca – Dziś i tak jest już za późno na wyjazd. Co powiesz na to, byśmy wyruszyli jutro o świcie, razem? Chciałbym z tobą porozmawiać o kilku sprawach, jeśli nie masz nic przeciwko temu.
Fausel popatrzył na niego, wyraźnie zaskoczony.
- Jasne. Nie ma sprawy. Jutro o świcie to dobra pora.
VI
Boczna nawa niewielkiej kaplicy była chłodna i bardzo cicha. Za witrażowymi oknami z wolna zapadał zmierzch, kończący dzień pełen gwałtownych i nieoczekiwanych wydarzeń. Alexander czuł, jak dogania go znużenie. Wzburzenie, ekscytacja, napięcie opadały powoli, cichły i pozbawiały go sił. Ostatnio nie zaznał wiele snu. Marzył tylko o tym, by się położyć, ale tajemnice, których tyle dziś wyszło na jaw, nie pozwalały mu tak po prostu udać się na spoczynek. Wiedział, że niewiele więcej dziś jeszcze zdoła ustalić, ale za pozwoleniem matki zabrał tajemniczy list z testamentu i udał się na spotkanie z Akolitą Wen’emem, który pełnił na dworze rolę królewskiego kapelana, łącząc ją ze swoimi zwykłymi obowiązkami kapłańskimi.
Wen’em studiował listę w skupieniu. Wreszcie westchnął cicho, spoglądając na Alexandra.
- Przykro mi cię rozczarować, książę, lecz spośród imion, o które pytałeś, rozpoznaję jedynie dwa. Uru – wskazał palcem odpowiedni zapis – to obecny Kiltias, najwyższy rangą kapłan na Ristii, nasz patriarcha, można by rzec. Z twoim ojcem, panie, łączyła go… hm, szorstka, ale jednak przyjaźń, wszakże nasza doktryna zakazuje nam włączania się do polityki i ingerowania w sprawy wielkich tego świata, zatem gdy tylko wojna się skończyła, Kiltias Uru udał się do swojego sekretnego sanktuarium, by tam zgłębiać wiedzę o rzeczach pozamaterialnych, a jednocześnie nieść pomoc słabym i potrzebującym.
- Gdzie jest to sanktuarium? Wolą ojca było, aby…
- Nie wiem tego, książę. Jedynie garstka wybranych zna położenie tego miejsca. Należą do nich Lordowie Unii i tylko oni mogą wydać jednogłośną zgodę na ujawnienie tej informacji. Ja sam, podobnie jak reszta Akolitów, kontaktujemy się z Jego Świętobliwością jednie poprzez Najwyższego Akolitę. To prowadzi nas do drugiego z rozpoznanych przeze mnie imion – znów wskazał odpowiedni wers na ozdobnej karcie – Kandydatem na to stanowisko i protegowanym Uru jest właśnie Anaxos – podał list Alexandrowi – Sądzę, że obecne okoliczności usprawiedliwiają natychmiastowe zwołanie zgromadzenia Lordów, szczególnie w obliczu śmierci naszego władcy. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by uzyskać dla ciebie, książę, informację o miejscu pobytu Uru.
- Masz moją dozgonną wdzięczność – Alexander wstał ze świątynnej ławy – Może Kiltias będzie w stanie rzucić nieco światła na tę sprawę, bo przysięgam, wszystko, co odkrywamy, mnoży jedynie pytania…
Wprost z kaplicy ruszył do swoich pokoi. Czuł, że utrzymuje otwarte powieki jedynie siłą woli. W tym stanie nie miał szans wpaść na żaden błyskotliwy pomysł, uznał więc, że lepiej spożytkuje czas odpoczywając. Nie miał złudzeń co do tego, że jutrzejszy dzień będzie w czymkolwiek łatwiejszy od dzisiejszego.
Na matkę natknął się w pobliżu jej pokoi – ona także szykowała się już na spoczynek. Pospiesznie zrelacjonował jej swoją rozmowę z Wen’emem.
Arete skinęła głową.
- Słyszałam o Uru, choć dopiero teraz skojarzyłam osobę z imieniem. Dla mnie był to jedynie tajemniczy mag, który kontaktował się wyłącznie z twoim ojcem. Ja sama widziałam go może ze dwa razy, a nigdy nie zamieniliśmy ze sobą ani słowa.
- A Anaxos?
- Wiem o nim tyle, co od ciebie – zacisnęła usta – Dziwnych, bardzo dziwnych towarzyszy wybrał nam Asterion na tej liście.
- Świetnie, moi drodzy, naprawdę dobra robota! – stojący nad stołem sekcyjnym Tychian zatarł z chrzęstem ręce – Dziękuję za przygotowanie wszystkiego, a teraz biegusiem, na spoczynek, bo dzień się już nachylił. Dalej poradzę sobie sam.
Skonsternowani asystenci popatrzyli po sobie. Byli przekonani, że dziekan im zleci wykonanie lwiej części sekcji, sam ograniczając się do obserwacji. Bo dlaczego taka znakomitość miałaby się babrać w zwłokach… nawet, jeśli są to zwłoki króla?
Tychian udawał, że nie widzi ich zbaraniałych min.
- Nikt wam nie zapłaci nadgodzin, kochani, więc korzystajcie z mej dobroci. Chciałbym zostać sam na sam z przyjacielem.
Jeden po drugim, medycy wychodzili – jedni z ulgą, inni nieco urażeni. Tychian ignorował jednych i drugich i sięgnął po skalpel dopiero wtedy, gdy za ostatnim zamknęły się drzwi.
Nie zamierzał jednak ryzykować. W zgonie Asteriona było zbyt wiele niewiadomych, a to wszystko, co dziś się wydarzyło, czyniło całą sprawę dalece bardziej skomplikowaną niż prosty spisek na życie monarchy. Za drzwiami sali czekali nadworni magowie. O ile Tychian nie obawiał się żadnych wyzwań natury naukowej, o tyle do magiji wolał zatrudniać zawodowców.
Odsłonił lniane, nakrochmalone prześcieradło, którym przykryto zwłoki.
Asterion nie wyglądał jak człowiek, który umarł gwałtowną śmiercią – jego twarz była spokojna, nobliwa, niczym płaskorzeźba na grobie.
Tychian zawahał się na moment. Można było odnieść wrażenie, że toczy ze sobą jakąś wewnętrzną dyskusję, że coś powstrzymuje go przed natychmiastowym podjęciem akcji, jakby potrzebował więcej czasu do namysłu. Wreszcie jednak przezwyciężył chyba ten endogenny konflikt, bo starannie wybrał ostrze, osadził w uchwycie i przyłożył je do ciała na wysokości wyrostka barkowego, szykując się do cięcia kołnierzowego.
Nie było mu dane jednak go przeprowadzić. Gdy tylko chłodny metal dotknął skóry zmarłego, z ust Asteriona wytrysnęła fontanna czarnej, gęstej mazi, przywodzącej na myśl skalny olej. Tychian, który niemalże spodziewał się czegoś w tym rodzaju, odskoczył wstecz, jednak nie dość szybko. Choć struga mazi tylko musnęła tylko dzierżącą skalpel rękę, ostry ból przeszył go na wskroś jak włócznia.
Maź zachowywała się jak żywa istota – gdy tylko zniknął nacisk skalpela, niemal natychmiast wycofała się z powrotem do wnętrza ciała zmarłego, nie pozostawiając ani jednej plamki na prześcieradle. Nie dość szybko jednak, by Tychian nie zdążył doskoczyć do stołu i schwytać jej odrobiny do probówki, którą natychmiast szczelnie zamknął. Maź przez chwilę miotała się w środku jak potrząśnięta rtęć, po czym wreszcie znieruchomiała.
Tychian nie zamierzał już dłużej ryzykować. Och, uwielbiał skalkulowane ryzyko badań naukowych, ale to wykraczało daleko poza nie.
- Magowie! – ryknął tubalnie – Magowie do mnie, na jednej nodze!
Czarodzieje zjawili się natychmiast. Z pomocą zawezwanych w chwilę potem krzepkich murarzy, posiłkując się magiją wiatru i ostrożnie dawkowaną przez Tychiana magiją czasu, która umożliwiała manipulowanie czasem opadania cegieł, zbudowali w rekordowym czasie prosty, ale nader solidny sarkofag
Żeby, jak to ujął Tychian nic nie zakłóciło spoczynku króla. I aby nic ze środka nie zakłócało odpoczynku reszcie świata.
Zmęczony, ale zadowolony z siebie Marmaduk wyszedł wreszcie z lochów, z przyjemnością zaczerpnął nocnego powietrza, które nie śmierdziało stęchlizną, krwią, potem i strachem.
Od Alibega nie udało mu się już wiele wyciągnąć. Nie było nawet sensu uciekać się do tortur – było oczywiste, że ktoś solidnie majstrował przy jego umyśle i nawet obdzierany ze skóry nie zdołałby sobie przypomnieć niczego więcej. Całe sekwencje wspomnień albo usunięto, albo tak skutecznie przymglono, że terrorysta sam już nie wiedział, co jest prawdą, a co jedynie konfabulacją.
O wiele lepiej miały się sprawy z pozostałymi członkami Drzazgi. Nawet nie zdając sobie z tego sprawy, ujawnili mu wiele cennych informacji, a obrazu dopełniły raporty szpiegów i zwiadowców, które otrzymał późnym popołudniem.
Tak. To zdecydowanie nie był zmarnowany czas. Jednak zdobycie informacji to jedno, a wykorzystanie ich do cna to już zupełnie co innego. Ruszył na późnowieczorną przechadzkę wzdłuż zamkowych murów, bo na świeżym powietrzu i w ruchu zawsze lepiej mu się myślało.
Wiedział już sporo. Czy jednak na tyle dużo, by z tych cennych okruchów zbudować spójny obraz? Czy przypadkiem nie było tak, że po środku wciąż ziała wielka, czarna dziura niewiedzy?
Muse medytowała. Usadowiona w pozycji lotosu na miękkim kobiercu, starała się wyciszyć, uspokoić huragan szalejących myśli, by dostrzec jakąś prawidłowość, prawdę ukrytą za chaosem dzisiejszych wydarzeń.
Tajemnica ścigała tajemnicę, zagadka goniła zagadkę, a pytań wciąż było o wiele więcej, niż odpowiedzi. Czuła, jakby wraz ze śmiercią Asteriona spadli w kolumnę cyklonu, wyrwani nagle z przewidywalnej codzienności, do której przywykli. Pewniki, które uważali za fundamentalne, nagle okazały się iluzją.
Mieli tylko jedno wyjście. Musieli odzyskać spokój, pozwolić się zassać na dno wiru, by dopiero tam, sięgnąwszy dna, odbić się z powrotem ku powierzchni. Do tej pory jedynie reagowali na wydarzenia, lecz jeśli mieli przejąć kontrolę nad sytuacją, musieli sami zacząć je wywoływać.
Jak to jednak zrobić, skoro wciąż miotali się w ciemnościach?
Rozluźniła dłonie, gdy dotarło do niej, że wciąż są zaciśnięte w pięści.
Asterionie, przyjacielu, jak mało o tobie wiedzieliśmy. Jak mało cię, w gruncie rzeczy, znaliśmy.
Wiedziała jednak, że król nie miałby przed nimi tajemnic dla samej tylko chęci ukrywania swoich działań. Coś więcej musiało się kryć za jego ostatnimi poczynaniami. Być może ta sama rzecz, która przyprawiła go o śmierć?
I jeszcze testament…
Przejrzała wszystkie zwoje, które zabrała ze sobą w podroż, w poszukiwaniu jakichś wskazówek, jakichś nawiązań do osobliwych przedmiotów i listu, które dostały im się na mocy ostatniej woli króla, ale nic z tego, co przeczytała, nie rzuciło ani promyka światła na kwestię kamieni, ich zestawienia z mniej czy bardziej znanymi osobistościami i dwunastościanu, który teraz połyskiwał tajemniczo na komodzie pod ścianą.
Przymknęła oczy. Powoli, powoli osuwała się w trans, gdy nagle coś postawiło w stan gotowości wszystkie jej zmysły, przecinając umysł jak płonąca strzała sygnalizacyjna, wystrzeliwana przed bitwą.
Zerwała się na równe nogi. Gardło ścisnęło jej się w przerażeniu – całe jej jestestwo wołało, że zbliża się coś strasznego i jest o wiele za późno, by jej zapobiec.
Odruchowo uniosła dłonie do uszu.
Mgła… krzyczy…
Mrużąc oczy z bólu, podeszła do przeszklonych drzwi, wiodących na niewielki, kamienny taras, wyszła na zewnątrz, opierając się ciężko o balustradę.
Uderzyła ją niezwykła, porażająca cisza. Świat zamarł, jakby w przeczuciu tej samej grozy, która teraz trzymała ją w szachu. Milczały nocne ptaki, nie słychać było owadów. Jej wyczulony słuch nie łowił żadnych odgłosów z zabudowań gospodarskich. W stajniach, oborach, kurnikach panowała ta sama trwożna cisza.
Kątem oka złowiła błysk światła. Gdy odwróciła głowę, zobaczyła, jak kamień, który dostała dziś od prawnika, świeci. To nie był słaby blask fosforescencji, ale mocne, niemal oślepiające światło.
Wśród ciszy usłyszała wreszcie dźwięk – z początku słaby i oddalony, lecz potężniejący z każdą sekundą, coraz bliższy, coraz silniejszy, jak rozciągnięty w czasie grom. Huk przybierał na sile, wypierał ciszę, jak wrzucony w kałużę głaz wyrzuca z niej wodę, aż wreszcie było już słychać jedynie dudniący, niski dźwięk, który stawiał na sztorc włosy na karku.
Na dziedzińcu, na okolicznych tarasach, balkonach i loggiach zaroiło się od mieszkańców zamku. I wszyscy oni, wraz ze struchlałą z przerażenia Muse, mogli zobaczyć, jak nocne niebo rozcina miecz światła. Cienka z początku linia, podobna do tych, jakie kreślą spadające gwiazdy poszerzała się, puchła, aż w końcu ich oczom ukazała się monstrualna kula żywego ognia, opadająca z niebios ku ziemi przy akompaniamencie ryku rozdzieranego powietrza. Nie sposób było od niej oderwać wzroku, choć światło, oślepiające jak płonąca magnezja, raniło wzrok.
- Leci na Altimerę… - wyszeptała Muse ze zgrozą. I w tej samej chwili asteroida runęła na wulkan.
Poprzedni łoskot był niczym w porównaniu z dźwiękiem, który uderzył teraz. Ogłuszający huk, wraz z nagłym spazmem samej ziemi, posłał wszystkich obserwatorów na kolana. Z okien posypały się szyby, z dachów zjeżdżały dachówki, z murów spadały kamienie. Kilka mniejszych wież zamku runęło, niczym składające się domki z kart. Na Ristię runął gorący, huraganowy podmuch, który porywał w górę wszystko, czego nie przytwierdzono dostatecznie mocno. Muse schroniła się we wnętrzu komnaty, bo kilka balkonów także nie wytrzymało uderzenia i oderwało się od zamkowych murów. W głowie jej huczało.
Noc zmieniła się w dzień. Niebo gorzało szkarłatną poświatą, jakby i ono samo stanęło w płomieniach. W miejscu uderzenia w powietrze wzbiła się prawdziwa kurtyna pyłu, który do reszty zasłonił scenę impaktu, królowa jednak była pewna, że pradawny wulkan nie miał szansy, by przetrwać to spotkanie. Altimera skonała w oślepiającym blasku uderzenia, przy wtórze krzyku ziemi, powietrza i Mgły. Gorący wicher wciąż szalał, obalając drzewa, niszcząc lichsze domostwa, podpalając suche rżyska na polach. Gruntem wciąż jeszcze wstrząsały pojedyncze dreszcze.
Nikt na Ristii nie miał już spać tej nocy.
Stojący na progu królewskiej kaplicy Akolita Wen’em uniósł dłoń do pobożnego znaku rodinwerse. Nad jego głową gwiazdy znikały za zasłoną karmazynowej łuny.
- On to przewidział – wyszeptał – Kiltias Uru mówił o przepowiedni, w której to się dzieje! Musimy go znaleźć! Musimy go jak najprędzej znaleźć!
Ruszył przed siebie, porzucając schronienie, jakie dawały mu grube mury. Lordowie i kapłani musieli zacząć działać natychmiast. Kiltias Uru nie mógł pozostawać w ukryciu już ani chwili dłużej.