Final Fantasy Tactics: Kraina Wszystkich- ROZDZIAŁ SIÓDMY

BLOG
218V
user-70284 main blog image
Bartol-BB | 27.06.2023, 18:00
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

W rozdziale szóstym bohaterowie opuszczają mury Fortecy Periphasów. Bardzo szczodrze i dzięki uprzejmości Ramuha, otrzymali własny statek powietrzny! Po krótkim instruktażu, zostaje im przydzielona służba pokładowa: bardzo charyzmatyczny kapitan, znany im już prawnik, czwórka przybocznych techników oraz młody, jąkający się kuchcik Eugene. Rektor wręcza im także cudo obecnej techniki, urządzenie do dalekiej komunikacji, Przyzwoitkę. Po zdawkowym pożegnaniu z Królową Aretę, na którym padają z jej strony tajemnicze słowa przestrogi dla Alexandra, wyruszają spotkać się z Kiltiasem Uru na terenach miasta Ziegler.

">

XI

Ziegler było w ruinie.

Choć można było się tego spodziewać, biorąc pod uwagę, jak blisko miasto leżało zniszczonego wulkanu, widok i tak wstrząsnął wszystkimi członkami wyprawy.

Z wieży, o której wspominał Wen’em została najwyżej połowa – sterczała w górę spośród morza gruzów niczym ukruszony kieł. Z reszty zabudowań zostało jeszcze mniej, a wszystko pokrywała gruba, biaława warstwa popiołu, wciąż jeszcze dymiącego, wciąż jeszcze gorącego. O ile jednak zniszczenia mogły napawać przygnębieniem, stokroć gorzej wyglądali ci, którzy na czas nie zdążyli opuścić ginącego miasta. Opadający z nieba, rozżarzony pył zmienił ich za życia w posągi, zamarłe w pełnych rozpaczy pozach na ulicach, w domach, ogrodach obróconych w pustynie. Podobny los spotkał drzewa – wraz z mieszkańcami stanowiły teraz przerażającą dekorację, część upiornej galerii sztuki, witającej ich już od bram. Powietrze cuchnęło siarką, krzemieniem i śmiercią.

Szli przed siebie w milczeniu – to, co oglądali wokół skutecznie pozbawiało chęci do wypowiadania dowcipnych komentarzy. Na własne oczy mogli zobaczyć, jak w bliska wyglądała furia niedawnego impaktu.

I choć nikt nie wypowiedział tego głośno, ich szanse na znalezienie Uru czy Anaxosa żywych zmalały, jak się wydawało, do zera.

Ciężka, gorąca cisza okrywała Ziegler pospołu z popiołem, jakby sama przyroda nie chciała naruszać spokoju tego cmentarzyska.

Nie umawiając się, wszyscy skierowali się ku wieży. Jeśli w mieście cokolwiek przetrwało kataklizm, musiało znajdować się właśnie tam.

Budynek, choć skrócony o kilka, a może i kilkanaście pięter, zniósł uderzenie żywiołów zaskakująco dobrze, choć z bliska było widać, że cegły stopiły się i zeszkliły w zetknięciu z falą cieplną. Jeszcze bardziej zaskoczyło ich, że zachowały się drzwi… które teraz zaczęły się uchylać.

Idący przodem Alexander zatrzymał się gwałtownie. Otoczeni przez wszechobecną śmierć, nie zakładali nawet, że w mieście przetrwał ktokolwiek żywy, ale teraz, ku ich zdumieniu, wieża zaczęła wypluwać w siebie uzbrojone postacie w długich, powłóczystych szatach duchowieństwa.

Za nimi wyłonił się szczupły mężczyzna o oczach płonących szaleństwem. Poruszał się osobliwie podrygując, jak marionetka, za której sznurki pociąga zbyt niecierpliwy lalkarz.

- Anaxos – mruknął Marmaduk – Jak miło z jego strony, że do nas wyszedł…

- Witajcie w Ziegler! – krzyknął nowoprzybyły zaskakująco mocnym głosem - Pozwólcie, że zaprowadzę was do mojego Pana… I wyrwę wam serca jak Skorpionowi!!

">

W jednej chwili wszyscy akolici zwrócili się w ich stronę i runęli do ataku. Było boleśnie oczywiste, że to nie jest odpowiedni moment na jakiekolwiek wyjaśnienia czy próby negocjacji.

Tychian cofnął się o krok, unosząc ręce do wspierającego zaklęcia z domeny magiji czasu. Muse przepuściła resztę drużyny, zaciskając mocniej ręce na żmijowej różdżce, po czym posłała w stronę atakujących falę lodowatego powietrza, skrzącego się i migoczącego jak szron na szybach. Pierwszy szereg kapłanów starł się z nią centralnie, a magija w mgnieniu oka obróciła ich w lodowe statuy, ścinając krew w żyłach, zamrażając wodę w komórkach, wyduszając z nich ostatni kwant ciepła. Ich pobratymcy, nie zwalniając nawet, minęli zamrożonych, pomknęli w stronę magów, ale na drodze wyrósł im Fausel ze swoim dwuręcznym, powleczonym płomieniem mieczem. Choć atakującym z pewnością nie brakowało entuzjazmu, okazało się, że to o wiele za mało w starciu z jego brutalną siłą.

Alexander i Marmaduk nie czekali na atak, wybiegli naprzód, osaczając kolejną grupę duchownych w pobliżu wiodących do wieży, wyszczerbionych schodów. Choć w pierwszej chwili niespodziewany atak mógł się wydać groźny, już po kilku minutach starcia było jasne, że jedyne, czym dysponuje przeciwnik, to przewaga liczebna. Kapłani nie umieli walczyć, wymachiwali chaotycznie bronią w nadziei, że w coś trafią, ich szaty nie stanowiły żadnej obrony przed ostrzami, a kompletny brak jakiejkolwiek koordynacji okazał się gwoździem do trumny. Padali jeden po drugim, nacierając zajadle, ale bez żadnego planu.

Starcie skończyło się równie szybko, jak się zaczęło. Niedobitki kapłanów spędzono w jedno miejsce i powiązano. Anaxos, który korzystając z zamieszania próbował niepostrzeżenie umknąć z powrotem do wieży, podzielił ich los, a Tychian osobiście dociągnął jego więzy, obalił na ziemię i demonstracyjnie na nim usiadł.

- A to ci powitanie, nie ma co… - Fausel oparł swój potężny miecz na ramieniu, przetarł czoło – Zamiast chlebem i solą, oni do nas z mieczami… Co za upadek obyczajów.

- Mamy ich dostatecznie wielu, by dowiedzieć się, dlaczego byli tacy nieprzyjemni – Marmaduk starannie wytarł z krwi swoje sztylety, schował je do pochew - Uważajcie, w wieży może być ciąg dalszy tego komitetu powitalnego.

- Skoro to jest Anaxos – Alexander wskazał na ponurego kapłana, przygniatanego przez Tychiana – To znaczyłoby, że za atakiem stoi Uru. Ale dlaczego miałby…

- Fausel, za tobą! – przerwał mu ostrzegawczy krzyk Muse. Odwrócili się gwałtownie.

Od strony wieży zmierzało w ich stronę widmo – kłębiący się w powietrzu czarny opar, gdzie pośród dymu dryfowały fragmenty ludzkiego ciała, niedbale składające się na przerażającą karykaturę sylwetki. Raz po raz z ust zjawy dobywał się  żałosny jęk, ale dopiero, gdy się zbliżyła, zaczął się składać w słowa.

- Boli… - zawodził fantom z przejmującym dreszczem cierpieniem w głosie – Tak strasznie… boli…  - powoli odwrócił się w stronę pobladłego Fausela i popłynął w jego stronę – Proszę… boli… tak strasznie…

Muse uniosła różdżkę, ale Fausel ją ubiegł – jak ryś doskoczył do widma i ciął po skosie. Wątpliwe, by samo ostrze mogło zabić zjawę, ale płomienie, którymi było otoczone, w mgnieniu oka przeskoczyły na czarny opar i wiszące w nim części ciała, spaliły je, ucinając żałosną skargę. Po nieszczęśniku została tylko garść popiołu, który rozwiał się wśród pyłu, pokrywającego Ziegler.

- Co jest!? A ty dokąd?! – krzyknął nagle Tychian, ściągając na siebie wzrok pozostałych, na tyle szybko, by mogli jeszcze dostrzec, jak skrępowany Anaxos nagle zaczyna znikać. Jego postać straciła barwy i kontury, na moment zmieniając się z plamę nieprzeniknionej ciemności w kształcie ludzkiej sylwetki. Zaraz potem w powietrze wytrysnął snop iskier, ciemność rozpłynęła się w powietrzu, a sznury, jak i Tychian opadły na ziemię, jakby nie miały już czego przytrzymywać. Dziekan wymamrotał pod nosem coś nieparlamentarnego.

Zostali na pokruszonych, na wpół topionych schodach, wśród odoru spalenizny. W umarłym mieście znów zapadła równie martwa cisza, przerywana tylko czasem skwierczeniem dopalających się pni drzew. Cisza nieznośna, o wiele trudniejsza do zniesienia niż nawet najbardziej dramatyczny krzyk.

- Dobra, już mi tego wystarczy! – ryknął nagle Fausel – Najpierw nas atakują, potem znikają… Co się w tym pieprzonym mieście wyprawia?! I co jest w tej cholernej wieży, że ciągle tu jeszcze stoi!! – chwycił miecz i ruszył w stronę schodów – Jakim cudem te wszarze przeżyły, skoro wszyscy inni zmienili się w posągi?!

- Jakim cudem Anaxos zniknął, skoro na nim siedziałem – burknął Tychian, podnosząc się z ziemi – Był związany, nie było szansy, by choćby kiwnął palcem, by rzucić zaklęcie… I nie poczułem żadnego ciągu magicznego, nic!

- Ja poczułam – przerwała mu Muse – Nagłą fluktuację, coś, czego nigdy dotąd nie doświadczyłam, na ułamek sekundy przed tym, jak zniknął, ale… - westchnęła, sfrustrowana – Zniknęło za szybko, nim zdążyłam wyczuć coś więcej.

- Idziemy – zdecydował Marmaduk – Szkoda czasu na płacz nad rozlanym mlekiem, a w dodatku jeszcze chwila, a Fausel zdobędzie wieżę sam.

">

Schodów ani samej wieży nikt już nie pilnował, więc dostanie się do środka nie nastręczyło im żadnych trudności. Na parterze, w głównym, przestronnym hallu przywitało ich ogromne, ale teraz już ledwo tlące się palenisko, otoczone starannie obrobionymi kamieniami. Wokół niego pierścieniem ciągnęły się siedziska, zapewne należące do Anaxosa i jego akolitów. Ściany pokrywały karty pergaminu, z wyrywanymi na nich diagramami i kręgami, mającymi obrazować magiczne algorytmy. Na nich widok Muse wyrwało się szydercze prychnięcie.

- Co to za brednie? – podeszła ostrożnie bliżej, skrzywiła się – To musiał rysować jakiś lunatyk. Nie ma żadnej możliwości, by to kiedykolwiek zadziałało. A to - wskazała rysunek obok – Skończyłoby się  wyłącznie ciężkimi obrażeniami dla maga.

Marmaduk dołączył do niej. Poza schematami było widać także napisy, ale wszystkie one układały się w pozbawiony jakiegokolwiek sensu bełkot. W pierwszej chwili można byłoby wziąć go za szyfr, ale intuicja podpowiadała szpiegowi, że to jedynie brednie, wysmarowane przez kogoś niespełna rozumu.

Jak Anaxos. Jak nuncjusz, którego przesłuchiwali jeszcze na zamku Periphasów. Wzór, w jaki układały się te wydarzenia wydawał się bardziej niż nieco niepokojący.

- Co za fleje – rzucił Fausel, przesuwając butem kupkę szat, leżących na porysowanej posadzce – Wszędzie porozrzucali te swoje łachy. Nie mogli ich chociaż gdzieś trzymać razem?

Miał rację – takie same niewielkie sterty leżały niemalże wszędzie, choć początkowo nie zwrócili na nie uwagi.

Tychian przykucnął przy kilku takich znaleziskach, przyjrzał im się.

- Każda to komplet ubrań dla jednej osoby. Bielizna, szata spodnia, szata wierzchnia. Jak gotowe do ubrania, albo…

- Albo jakby ktoś jeszcze przed chwilą je nosił – dopowiedziała Muse – Jakby kogoś nieoczekiwanie dosłownie wessało i zostało po nim tylko ubranie. Jakby literalnie rozmył się w powietrzu…

Fausel spojrzał na nią z urazą, szybko odsunął się od ubrań, jakby zaczęły go parzyć i ruszył ku schodom, prowadzącym w górę wieży. Pospieszyli za nim.

Kamienne stopnie wydawały się nienaruszone, choć wypolerowane setkami stóp, stąpających po nim każdego dnia, przynajmniej do czasu kataklizmu. Zaprowadziły ich na półpiętro; tutaj nie sięgało już światło z parteru, zrobiło się więc mroczno i duszno. Miałki, wulkaniczny pył zdołał się przedrzeć nawet tutaj – wciąż wisiał w powietrzu, dusząc w gardle i utrudniając oddychanie.

Fausel wyciągnął przed siebie miecz, przesunął palcami po powierzchni klingi, budząc tkwiącą w ostrzu magiję ognia. Płomienie rozbłysły na ostrzu, przemieniając je w pochodnię, rozświetlającą coraz gęstszy mrok. Ruszył przodem – za nim, gęsiego, ostrożnie stawiając kroki, posuwała się reszta drużyny.

Z wnętrza wieży było widać, że zniszczenia były jednak znacznie większe, niż mogło wydawać się z zewnątrz; wschodni mur urywał się na wysokości półpiętra, a wieża straciła też dach. Pokruszone, nadwyrężone cegły raz po raz odrywały się od konstrukcji, z grzechotem spadając w dół. Strach było dotknąć choćby fragmentu ściany, bo ten mógł grozić nie tylko zawaleniem, ale i pociągnięciem nieostrożnego wędrowcy za sobą. Gdy pięli się w górę, Alexander kątem oka dostrzegł jakiś ruch, nagłe przemieszczenie cieni pośród spękanego muru, lecz wrażenie zniknęło bez śladu, gdy tylko odwrócił głowę.

To mogło być złudzenie. Ale nie musiało.

Schody doprowadziły ich na kolejny podest, gdzie wśród gruzu i popiołu tkwiły kunsztownie zdobione drzwi, osobliwie nietknięte pośród powszechnego zniszczenia. Gdy Fausel uniósł miecz, światło rozbłysło na tysiącach ogniw łańcuchów, którymi spowito całe odrzwia tak sumiennie, że ledwie było widać polerowane drewno pod nimi. Między łańcuchami wiły się zwoje, tkwiły pieczęcie z zaklęciami – nawet dla laika było oczywiste, że nie należy beztrosko naciskać rzeźbionej klamki.

Tychian podszedł bliżej, zerknął na Muse. Ta potrząsnęła głową.

- Nawet o tym nie myśl. To jedna wielka pułapka, w dodatku taka, która sama się napędza. Widzę przynajmniej trzy węzły, które gwarantują, że zostanie odpalone każde zabezpieczenie, które tu umieszczono.

- Czyli? – zapytał Marmaduk.

- Strzały i ukryte, przypuszczalnie zatrute drzazgi – wyciągnęła przed siebie dłoń, wskazując ostrym paznokciem poszczególne komponenty systemu obronnego - Tutaj ciąg eksplozji, dostatecznie mocnych, by zarwać całe to piętro wraz z tym, co pozostało jeszcze nam nami. Tu z kolei mamy fontannę kwasu albo żrącego pyłu. A to maleństwo pod spodem wzbudzi falę soniczną, która albo tylko zniszczy nasze bębenki, albo rozniesie w strzępy cały układ nerwowy. Niespieszno mi sprawdzać.

- Nikt nie zabezpiecza w ten sposób schowka na szczotki. Cokolwiek znajduje się za tymi drzwiami, musi być warte tak wyrafinowanych środków bezpieczeństwa. Możecie to z Tychianem rozbroić?

- Zapewne tak – przyłożyła dłoń do policzka w zamyśleniu – Ale to pochłonie mnóstwo czasu. W dodatku przy tak skomplikowanym układzie będzie mogło pracować tylko jedno z nas – drugie musi w tym czasie je osłaniać. Nie ma możliwości, by przebrnąć przez taki proces bez ani jednej pomyłki, a każda z nich będzie potencjalnie zabójcza… Tychian?

Dziekan nie brał udziału w dyskusji. Wpatrywał się w leżący teraz na jego dłoni spadkowy kamień. Jego fasetki jarzyły się bladym, ale nieustępliwym blaskiem, który potężniał, gdy tylko zbliżał się do drzwi. Nagle zdecydowanym gestem przyłożył go do jednego z łańcuchów.

Wszyscy cofnęli się odruchowo, Muse uniosła obronnym gestem swoją różdżkę, ale niepotrzebnie – kamień nie tylko nie uruchomił fali zniszczenia, ale sprawił, że napięty do tej pory łańcuch zwiotczał i opadł bezwładnie, jak martwy wąż.

Tychian odwrócił się ku nim

- Wyjmijcie swoje. Jak mi się wydaje, Asterion wyposażył nas w klucze do tych wrót.

O dziwo, nikt nie zaprotestował. Jeden po drugim, łańcuchy uwalniały drzwi.

- Jesteście pewni, że to nie jebnie? – szepnął Fausel, podchodząc jako ostatni.

- Nie – odparł jadowicie Tychian – Żadnej pewności nie mamy.

- No to pewnie, że jebnie. Na mur… - osłaniając twarz przedramieniem, przysunął swój kamień bliżej. Ostatni łańcuch opadł na podłogę.

Wrota uchyliły się – może pod wpływem kolejnego zaklęcia, może po prostu pod własnym ciężarem – ukazując ich oczom olbrzymią bibliotekę, salę wypełnioną regałami, pełnymi ksiąg i zwojów, zastawioną stołami, na których piętrzyły się stosy notatek i walały się pootwierane inkunabuły. Pomieszczenie było mroczne i zabałaganione, od dawna niewietrzone, wypełnione zapachem kurzu z lekkim śladem stęchlizny. Nie sposób było także nie zwrócić uwagi na znajome, złowrogie sterty ubrań, poniewierające się tu i ówdzie.

Muse uniosła raptownie głowę, zastrzygła uszami.

- Słyszycie? – szepnęła. Posłusznie znieruchomieli, nasłuchując.

Gdzieś z mrocznego, drugiego końca biblioteki dobiegał ich cichy, słaby głos, ale dopiero po dłuższej chwili udało im się odwrócić słowa. Ktoś wzywał pomocy.

Skoczyli do przodu, niepomni, że to może być pułapka. W głosie było jednak tyle rozpaczy, że nie sposób było oprzeć się temu wezwaniu. Fausel ze swoim płonącym mieczem wysforował naprzód, oświetlając im drogę.

Drogę przegrodziły im kraty, oddzielające przeciwległy do drzwi kraniec biblioteki od reszty sali. Nie był to zamysł architekta – wyglądało to raczej tak, jakby pręty zmaterializowały się tu znikąd i w losowych miejscach poprzebijały posadzkę i sufit, tworząc niechlujną, ale skuteczną blokadę.

W blasku migoczącego ognia dostrzegli za nimi przygarbionego, starszego hume, zarośniętego i w łachmanach. Wyciągnął ku nim prosząco rękę, drugą osłaniając oczy przed światłem.

- Wody… - wychrypiał – Wody… błagam…

Marmaduk i Muse natychmiast podali mu swoje manierki. Starzec chwycił je niezgrabnie - widać było, że nie ma wiele sił. Pił z wysiłkiem, z trudem przełykając życiodajny płyn. Królowa przyglądała mu się nienachalnie.

Był wycieńczony, odwodniony, niedożywiony – to mogła stwierdzić na pierwszy rzut oka. Żylaste ręce, wystające w luźnych rękawów szaty – o wiele za dużej, jak na kogoś jego postury – były poznaczone sińcami i odleżynami, podobnie jak chude nogi i bose stopy. Zaimprowizowana cela, którą widziała za nim, pełna była ubrań – tym razem jednak poskładanych, nie rzuconych niedbale na sterty. Na ścianach, podobnie jak na dole wieży, widniały pergaminy pełne diagramów zaklęć, lecz te nie sprawiały wrażenia nonsensu, nabazgranego przez opiumistę. Rozpoznawała zaklęcia leczące, starannie opisane, z rozrysowanymi alternatywami i dodatkowymi wersjami, stosownymi do różnych obrażeń i schorzeń. Widać było, że włożono w nie wiele pracy, zatem starzec musiał spędzić w zamknięciu sporo czasu.

Jakby w odpowiedzi na jej wzrok, opuścił manierkę, odetchnął głęboko. Jego spojrzenie stało się przytomniejsze.

- Wiedziałem, że przyjdziecie. Przepowiednia się spełnia… musiała się spełnić – jego głos także stał się mocniejszy, dźwięczniejszy. To był ktoś, kto wcześniej musiał przemawiać z wiarą i z siłą, pomyślała – Nazywam się Uru i wiem, że przybyliście tu po mnie,  Alexandrze, Tychianie, Muse, Fauselu… - wodząc po drużynie wzrokiem, kolejno wymieniał ich imiona – Proszę, pomóżcie nam się wydostać.

Zaskoczona użytą liczbą mnogą, Muse zerknęła uważniej w głąb celi. Ktoś jeszcze tam był, jej bystre oczy dostrzegały nieznaczny ruch, zarys ciała, leżącego na zaimprowizowanej pryczy pod tylną ścianą.

Uru podążył wzrokiem za jej spojrzeniem.

- Tak. To mój uczeń, Otakamer. To Anaxos mu to zrobił. Nieszczęsny nie mówi i nie rusza się od kilku dni. Brak mi już sił, by utrzymywać go dalej przy życiu.

- Szkoda czasu – Marmaduk wyprostował się – Nie powinniśmy tu przebywać ani chwili dłużej, niż to niezbędnie konieczne. Dacie radę tym prętom, czy lepiej założyć ładunki wybuchowe?

- I zwalić nam to wszystko na głowę? – Tychian przyjrzał się prętom – Najskuteczniej będzie, jeśli przyłożymy odpowiednią siłę tu… tutaj… i jeszcze tutaj. Alexander, Fausel, pomóżcie mi.

Ustawili się przy wskazanych punktach i na znak dany przez Tychiana zaczęli ciągnąć. Zbroja dziekana rozgrzała się, spomiędzy płyt pancerza buchnęła para, a im mocniej siłował się z prętem, tym głośniejsze pofukiwanie rozlegało się dookoła. Widać było, że Fausel ma ogromną ochotę to skomentować, ale zbyt był zajęty na swoim odcinku.

Niechętnie, ze skrzypieniem i trzaskiem, pręty wreszcie ustąpiły. Marmaduk i Muse przecisnęli się przed powstała przejście – ona wsparła Uru, on wyniósł z głębi celi Otakamera.

Obaj więźniowie byli w opłakanym stanie. O ile jednak Uru był w stanie się jeszcze poruszać i mówić, Otakamer znajdował się w stanie katatonii. Jego pierś ledwie unosiła się w nieznośnie powolnym, płytkim oddechu. Szeroko otwarte oczy były ślepe, niemrugające, ciało bezwładne i ciężkie jak ołów. Marmaduk ostrożnie położył go na jednym z pobliskich stołów, z którego Fausel jednym ruchem zmiótł wszystkie książki i zapiski.

- Musimy sklecić jakieś nosze, żaden z nich nie będzie w stanie zejść po schodach – szpieg rozejrzał się wokół – Poszukajcie czegoś, co się nada. Blaty tych stołów są za ciężkie, ale może tylne ścianki regałów? Jeśli nie, trzeba pościągać kilka półek i powiązać je ze sobą…

Rozproszyli się po bibliotece w poszukiwaniu odpowiednich materiałów.

Alexander skręcił w boczną alejkę, przyglądając się regałom. Tylne ścianki były mocno wklejone żywicznym klejem i pewnie nie udałoby się ich oderwać, nie łamiąc ich przy tym. Z kolei półki…

Zatrzymał się nagle. Po raz kolejny od chwili, gdy udało im się tu wejść, doświadczył osobliwego uczucia, że nie gości w tej bibliotece po raz pierwszy. Było w niej coś natrętnie znajomego, jakby już tu kiedyś był. Nie umiał się tego wrażenia pozbyć, a jednocześnie za nic nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy i w jakich okolicznościach miałoby to mieć miejsce. Nazwa Ziegler do tej pory nic mu nie mówiła. Nie wiedział nic o tutejszej wieży, o Uru… Więc jakim cudem…

Spieszyli się, przy czym byli ostrożni. Uru pojękiwał coś w majakach i bólu. Alexander odwrócił się ku niemu, ale towarzysze już się nim zajęli.

Jego wzrok padł na niewielką, ale starannie oświetloną gablotkę, ustawioną na końcu alejki. Była tutaj wcześniej? Podszedł bliżej.

W blasku kryształków magicytu pławiła się gruba, okazała księga w skórzanej, karmazynowej oprawie. Jej nasycona, żywa barwa przyciągała wzrok z niemal hipnotyczną siłą. Nie zastanawiając się nawet chwili nad tym, co robi, Alexander uderzył pancerną rękawicą w szklaną ściankę gabloty, roztrzaskał ją i wyjął księgę na zewnątrz. Wpatrywał się w okładkę koloru żylnej, pozbawionej tlenu krwi, czując się coraz bardziej nieważki, coraz mniej przytomny. Jego myśli odpływały, rozsypywały się na boki jak rozwiewany wiatrem piach. Księga wydawała się go wciągać, pochłaniać…

Raptem w mroku biblioteki rozbrzmiał dziwny, czysty, pojedynczy dźwięk, z lekko metalicznym pogłosem. Fausel wydał z siebie zduszony wrzask i zaczął wymachiwać na oślep swoim płonącym mieczem.

- Co to..?! Co… Co się dzieje?!! Atakują?!

- To tylko Przyzwoitka – odezwała się uspokajająco Muse – Ktoś próbuje się z nami skontaktować. Opuść broń.

- Nie machaj już tym – poparł ją Marmaduk – Ostatnie, czego jeszcze potrzebujemy, to żebyś podpalił te wszystkie księgi. Pożaru ta wieża już nie zniesie na pewno.

- Przyzwoitka…? – Fausel opuścił miecz, skrzywił się gniewnie – Mało nie dostałem przez to cholerstwo zawału!!

- Po prostu odbierz.

Fausel wymamrotał coś wulgarnego i podniósł urządzonko w górę, wciskając jedną z bocznych ścianek.

Dały się słyszeć syki trzaski wyładowań elektrostatycznych. Nim jednak ktokolwiek zdążył wyrazić swoje rozczarowanie, znad światełka dobiegł ich głos pilota okrętu – chrapliwy, ale głośny i wyraźny.

- Ekhem…. Tak to działa? Słychać mnie? Wracajcie, coś tu jest.

- Co jest?! – zapytał zdezorientowany Fausel, ale połączenie już  się zerwało – Hej!

- Dziesięć słów, nie więcej – przypomniał mu Marmaduk – Skoro uznał, że to na tyle ważne, by użyć przyzwoitki, sprawa musi być poważna. Łapcie za te półki, robimy nosze i znikamy stąd!

- Dziennik! – wysapał Uru, podnosząc z trudem głowę – Jeszcze nasz dziennik, nie możemy zostawić…

- O tym mówisz? – uspokoił go Alexander pokazując oprawioną w karmazyn księgę.

- Och… tak… o tym – Uru uśmiechnął się od ucha do ucha, z ulgą opadając na zaimprowizowane nosze.

Tak szybko, jak to było tylko możliwe, a jednocześnie tak, by nie przysparzać dodatkowych cierpień Uru i Otakamerowi, zeszli po wewnętrznych schodach wieży i wydostali się na zewnątrz.

Robiło się coraz ciemniej, a wirujący w powietrzu wulkaniczny pył nie poprawiał widoczności. Pod ich nieobecność zerwał się wiatr, który raz po raz podrywał w górę kruche, lekkie płatki popiołu, formując miniaturowe śnieżyce. Brnęli w stronę statku na wpół na oślep i tylko zapalony przewidująco przez załogę potężny reflektor na dziobie wskazywał im drogę.

Gdy podeszli bliżej, zrozumieli swoją pomyłkę – szperacza nie zapalono dla nich. Ostry, biały snop światła bezustannie omiatał ziemię pod okrętem, jakby szukając czegoś pośród pyłu, popiołu i zmierzchu.

Opuszczony trap już na nich czekał. Przed nim, wyraźnie broniąc doń dostępu osobom niepowołanym, czekał Jeden, pomocnik Ramuha. Jak zauważyła Muse, przygotowywał się do rzucenia Protect, jednego z najskuteczniejszych czarów ochronnych. Zaniepokoiło ją to jeszcze mocniej.

Za Jednym przyczaił się Eugene, z bojowym błyskiem w oczach i kuchennym nożem w garści.

- Co ty tu robisz? – Tychian popatrzył na niego z dezaprobatą – Zmiataj do środka, zanim coś ci się stanie! Cholera wie, co może się tu w pobliżu kryć!

- Właśnie! – poparł go Fausel – My trafiliśmy na popieprzonych kultystów, ale to na pewno nie wszystko! Spadaj stąd!

- Aaaale… aaale ja chciałem… Chchciałem pomóc! – Eugene pochylił głowę – Chchciałem…

- Najlepiej nam pomożesz przy noszach – uciął Marmaduk – Zostaw ten nóż, zanim sobie zrobisz krzywdę i chodź tutaj. Fausel, Muse, obserwujcie perymetr razem z Jednym. Nie wiem, o co chodzi, ale wolałbym, żeby nic nam znienacka nie wyskoczyło na plecy.

Transport noszy po trapie szedł opornie, ale w końcu udało im się umieścić najpierw Otakamera, a potem Uru bezpiecznie na pokładzie. Wycofali się w ślad za nimi, zabierając trap; Jeden wciąż trzymał na podorędziu gotowe do rzucenia zaklęcie.

Kapitan czekał na nich w sterówce. Gdy do niego dołączyli, szperacz, jak na życzenie, wyłowił coś w zapadających ciemności.

- Jest! – wrzasnął tamten, nim ktokolwiek zdążył zadać mu pytanie, czego właściwie szukał – Proszę mości władców spojrzeć, wylazł wreszcie, brzydal!!

Alexander podszedł bliżej do przeszklonej, przedniej ściany.

W dole, w samym środku kręgu blasku, rzucanego przez reflektor, stał prawdziwy olbrzym – nagi, dwukrotnie wyższy i szerszy od człowieka, niewiarygodnie spęczniały od mięśni. Jego muskulatura była tak absurdalna, że rozsadzała miejscami skórę – głębokie, krwawe bruzdy było widać na napiętych bicepsach i tricepsach, mięśnie łydek były tak wywęźlone, że odsłaniały piszczele i kości strzałkowe, wraz z dzielącą je przerwą. Ręka, dzierżąca kawał metalu, niedbale uformowany w coś na kształt maczugi. Ręka była tak napięta, że mięśnie odsłaniały kość łokciową i promieniową. Stwór wyglądał jak kwintesencja siły tak brutalnej, tak nieokiełznanej, że poniekąd stanowiącej zagrożenie dla samej siebie.

Wydawał się być świadomy tego, że mu się przyglądają – uniósł teraz głowę, pokazując twarz zasłoniętą prymitywną maską z dwoma otworami na oczy, w których wydawał się gorzeć płynny ogień. Długie, spiczaste uszy strzygły co chwila. Jakby oddając im drwiący salut, wyciągnął przed siebie maczugę, celując nią w sterówkę, po czym odwrócił się nonszalancko i potężnym susem wydostał się z zasięgu światła.

W kajucie zapadła ciężka cisza. Wymieniali pytające spojrzenia, jakby w nadziei, że kto ma gotową odpowiedź na to, czego świadkami byli przez chwilą, ale jedyną osobą, która miała coś do powiedzenia, okazał się kapitan.

- Mówiłem, że brzydal – stwierdził z taką satysfakcją, jakby była to jego osobista zasługa.

- Bardzo osobliwa postać – odezwał się Wolfspine, podsuwając mostek okularów na nosie – Wiedzieliście te patologie w jego budowie? Te schorzenia kostne? Niemożliwe, by to była naturalna cecha.

- Mnie to wyglądało na efekt uboczny jego wzrostu… i rozrostu – Tychian odkaszlną z zakłopotaniem, kiedy wszyscy na niego spojrzeli – Nie mówcie mi, że nikt o tym nie pomyślał! Nie wiem, co było dla niego materiałem wyjściowym, może zwykły hume, ale za to, jak wygląda teraz, musi być odpowiedzialna albo magija, albo jakaś upiorna, błyskawiczna mutacja. Na Ristii nie ma takich stworzeń, na litość boską.

- Zastanawiam się nad tym – skontrowała Muse – Na ile my dokładnie wiemy, co dokładnie żyje na Ristii…

- No, waszmoście – kapitan spojrzał na nich znacząco – Skończyliście chyba swoje interesy tutaj, co? Brzydal sobie poszedł, więc nie ma co tu dłużej sterczeć, bo ten syf sypie mi się w wirniki. Jaki kurs?

- Do krateru! – rozległ się zmęczony, ale mimo to mocny głos, nim ktokolwiek z drużyny zdążył odpowiedzieć.

Za ich plecami stał Uru. Teraz wyciągnął rękę przed siebie, wskazując na miejsce, gdzie niegdyś wznosił się stożek Altimery – Musimy się udać szybko do krateru. Ona tam jest!

Kapitan popatrzył pytająco na Alexandra. Książe skinął głową.

- Lećmy zatem do krateru – nie zapytał, kim jest „ona”, bo czuł, że wyjaśnienie mocno by się przeciągnęło… o ile w ogóle uzyskałby jakieś – Chyba, że ktoś ma coś przeciwko?

Nikt nie zaprotestował. Uru, jak mu się wydawało, odetchnął z ulgą.

Muse szybko podeszła do niego.

- Trzeba opatrzyć twoje rany, panie. Nie powinieneś jeszcze wstawać, jesteś wciąż słaby…

Starzec uśmiechnął się do niej.

- Jestem w dobrych rękach, Wasza Wysokość, i to dodaje mi sił. Jest wiele rzeczy, o których powinniście usłyszeć, nim będę mógł odpocząć. Tak wiele muszę wam wyjaśnić…

- Dobra, ale najpierw żarcie – przerwał mu Fausel – O pustym żołądku fatalnie się gada. Idziemy do mesy! A ty co, podsłuchujesz?! Mało ci było na dzisiaj przygód?!

Ostatnie słowa były skierowane do Eugene’a, który nieśmiało zaglądał do sterówki przez drzwi, uchylone przez Uru. Teraz wycofał się błyskawicznie, spuszczając głowę.

Fausel wziął się pod boki.

- Żeby mi to było ostatni raz! Widać, że wojownik z ciebie jak z koziej dupy waltornia, więc nie pchaj się nigdy na pierwszą linię, bo nie dość, że cię zaraz wybebeszą, to jeszcze ktoś inny zginie, próbując ratować twój chudy zad! Zrozumiałeś?!

Eugene pokiwał głową, ale w jego oczach pojawiły się łzy.

- No – sapnął Fausel – Ale chwali ci się, że chciałeś się przydać. Masz w nagrodę – z sakwy, którą miał na plecach, wyciągnął butelkę z ciemnego szkła – Oryginalny, kraftowy porter z Logres! Jak obalisz tę flaszkę, to może ci nawet włosy na jajach wreszcie wyrosną.

Eugene poderwał głowę, aż pokraśniały.

- Dzdzdzięk… dziękuję!

- No już, już, nie ma za co – Fausel wręczył mu piwo, chwycił za ramiona i skierował w stronę pokoju dla służby – Znikaj i nie pętaj się pod nogami.

Eugene skłonił się niezbornie i czym prędzej umknął ze zdobyczą, ciesząc się pod nosem. Fausel wzruszył ramionami w odpowiedzi na rozbawiony wzrok Muse.

- Chciałem mieć go z głowy, żeby się już nie szwendał po deku i nie węszył. Tylko tego powącha i już będzie pijany, ale przynajmniej nie będzie już dzisiaj robił kłopotów.

- To niecharakterystycznie szczodry jak na ciebie gest, to wszystko.

- Dostałem to piwo na otwarciu browaru, na które mnie zaprosili. Za friko.

- O, to już bardziej prawdopodobne.

Tychian pomyślał o swojej tarczy i westchnął tylko ciężko.

Oceń bloga:
3

Komentarze (1)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper