Przyznaję się bez bicia, że nigdy nie żywiłem żadnych konkretnych uczuć do tego miasta, było mi równie obojętne jak Koluszki czy Suwałki. Nawet nie miałem jakiegoś sprecyzowanego zdania o nim. Może dlatego, że w żadnym z nich nigdy nie byłem? Osobiście znam ludzi zakochanych w Nowym Jorku, jedynie na podstawie opowieści, wyobrażeń i przekazów medialnych. Ja miałem szczęście liznąć trochę więcej...
Przyznaję się bez bicia, że nigdy nie żywiłem żadnych konkretnych uczuć do tego miasta, było mi równie obojętne jak Koluszki czy Suwałki. Nawet nie miałem jakiegoś sprecyzowanego zdania o nim. Może dlatego, że w żadnym z nich nigdy nie byłem? Osobiście znam ludzi zakochanych w Nowym Jorku, jedynie na podstawie opowieści, wyobrażeń i przekazów medialnych. Ja miałem szczęście liznąć trochę więcej...
Faktycznie, ciężko oprzeć się specyficznemu urokowi tej znanej metropolii. Choćbyśmy tylko na widokówkach czy filmach podziwiali sławne panoramy Mostu Brooklińskiego, majestatyczny Empire State Building, drogocenną iglicę Budynku Chryslera czy tętniący życiem Times Square. Zajrzyjcie do sklepów czy na serwisy aukcyjne, zdjęcia jakiego głównie miasta oferuje się w formie wielkich pejzaży ściennych - to oczywiście ulice, panoramy i mosty NY. A przecież większości z nas nieobce są także nazwy Central Park, World Trade Center (było, minęło...), Madison Square Garden, Radio City Music Hall, NBC Studios. Miejscówki pokroju Coyote Ugly (knajpa z filmu pod tym samym tytułem), AppStore (firmowy sklep Apple) czy Magnolia Bakery (najlepsza piekarnia w NY, goszcząca w filmie "Diabeł ubiera się u Prady"), znane są już tylko wtajemniczonym wielbicielom danych klimatów.
Co najbardziej rzuciło mi się w oczy podczas pobytu na Manhattanie i w jego okolicach? Abstrahując od oczywistych "ikon NY" - zieleń. To naprawdę zadziwiające ile zieleni, kolorowych drzew, skwerów i trawników udaje się pielęgnować wewnątrz tego urbanistycznego molocha, chlubiącego się drapaczami chmur i mega-nowoczesną zabudową.
Fenomenem samym w sobie jest
Central Park - podstawowe miejsce do wypoczynku Nowojorczyków, także tego czynnego (jogging tu chyba nigdy nie wyjdzie z mody). Zbiorniki wodne, rzeczki, mostki, mnóstwo polan i alejek na wielkiej, zielonej przestrzeni ponad 340 ha - dość powiedzieć, że odbywają się tam również
wielkie koncerty. Naprawdę szacun dla władz, że w sercu tak tętniącego nowoczesnym życiem miasta udało się zachować taką oazę przyrody, będącą całkowitym kontrastem dla galopującego industrializmu dookoła.
Może się to wydać śmieszne, ale szokiem (nie tylko dla nas, ale także setek innych turystów, czego byliśmy świadkami) są w tym mieście nawet tak przyziemne istoty jak... wiewiórki. Bo jak często na przestrzeni kilkuset metrów kwadratowych trawników i skwerów mieliście okazję widzieć kilkanaście sztuk tych zwierząt? Małe futrzaki hasają sobie bezstresowo po skwerach przy nabrzeżu, skąd odpływają promy na Liberty Island (do Statuy Wolności), podczas gdy obok przewalają się tysiące ludzi.
Rozmiary tzw. "centrum" (Downtown) to druga przyjemna niespodzianka - zwłaszcza jeśli ktoś miał okazję być w sławnym "Mieście Aniołów" i został zaskoczony żenującymi rozmiarami tej lokacji w L.A. Pamiętam swój pobyt na E3 kilka lat temu i wyprawę do owego "serca", które wprawiło mnie w osłupienie, waląc w gruzy moje wyobrażenia o wspaniałości tego miejsca. Kilka ulic na krzyż, banków, gmachów i... tyle. Marny procent tego co prezentuje w owej kwestii NY, nie wspominając o przepychu i wrażeniach wzrokowych. Times Square jest swoistym fenomenem, atakując nie tylko sklepami wszelkiej maści, restauracjami i miejscami zabaw, ale przede wszystkim sławnymi reklamami, które są po prostu wszędzie i w każdej możliwej formie. Natłok jest tak wielki, że człowiek zaczyna się zastanawiać, jaki sens ma w tym "chaosie informacyjnym" reklamowanie czegokolwiek, skoro wszystko co nie zajmuje połowy budynku lub nie jest wielkim, migającym ekranem, po prostu "ginie w tłumie"?
Przekonałem się jednak na własne oczy, że chętnych nie brakuje. Ba - śledząc rozmaite branżowe niusy na przestrzeni ostatnich lat można dojść do wniosku, że posiadanie reklamy na Times Square to swoista nobilitacja, wyróżnik, który nie każdemu jest dany (a że ze względu na horrendalną cenę, to osobna kwestia). Pamiętam jak przy okazji pierwszego Lost Planet Capcom chwaliło się premierą trailera na jednym z ekranów, tego samego mogłem teraz doświadczyć przy okazji Crysis 2. O godz. 22.00 minimalistyczna wersja filmu (jakieś 15 sekund) z nowej produkcji Crytek zagościła na jednej ze ścian. Nie mnie dociekać sensowność i opłacalność takiej inwestycji, ale jego medialne zadanie zostało spełnione.
Warta odnotowania są także ciekawostki dotyczące urozmaiconej momentami zabudowy NY. Zabytkowe kościółki, dosłownie "wklejone" w zwarte ściany gmachów i skryte w cieniu wielkich biurowców, tworzą genialne urozmaicenie dla wszechobecnego szkła i stali nowoczesności.
Część Times Square (co prawda mała) jest odcięta od ruchu kołowego, będąc typowym "deptakiem" dla pieszych. Znajduje się na nim także nietypowy posterunek policyjny, którego dach zdobi napis "New York Police Dept." wykonany z... neonów. Adekwatnie do otoczenia;).
Co do NYPD, to chyba druga - po zieleni - kwestia mimochodem rzucająca się w oczy: MNÓSTWO policji. Na każdym kroku możemy spotkać patrole, samochody mniejsze i większe, zaparkowane przy krawężnikach w bardziej zatłoczonych miejscach (umarliśmy ze śmiechu w pierwszy dzień, gdy wychodząc z hotelu ujrzeliśmy znaną z filmów cukiernię Dunkin' Donuts, a po drugiej stronie ulicy... oczywiście wóz policyjny:). Funkcjonariusze nie wykazują jednak żadnych przesadnych działań czy nachalnej aktywności - po prostu są i czuwają, co daje się bez trudu zauważyć. Biorąc pod uwagę skrzywienie tego kraju (jak najbardziej uzasadnione) na punkcie terroryzmu i bezpieczeństwa obywateli, nie powinno to nikogo dziwić.
Z bardziej przyziemnych i zabawnych historii, jedliśmy kolację w T.G.I. Friday's, gdzie po zamówieniu browara wszyscy zostaliśmy poproszeni o dowody tożsamości. Nasze zarosty i zmęczone, ponad 30-letnie ryje nie miały znaczenia - w myśl zasady, jaką wyznaje ten lokal: "My nie staramy się zgadnąć Twojego wieku, dlatego musimy poprosić Cię o dowód". Teksty takie nie tylko zdobią ściany lokalu, ale noszą je także w postaci znaczków w klapie wszyscy kelnerzy. Grzecznie sięgnęliśmy więc po swoje plastiki, a ja chwilę później przekonałem się organoleptycznie, że oryginalny Budweiser to jednak straszny sikacz.
Pisałem już, że NY to miasto niespodzianek? Kolejna czekała na nas w mekce miłośników "nadgryzionego jabłka". Ponieważ paru kumpli uparło się, że nie wrócą z USA bez świeżutkiego iPada, a okoliczne markety świeciły pustkami w tym konkretnym temacie, pozostał nam jeden cel - sławny AppStore na sławnej 5th Avenue. To nic, że były okolice godz. 21.00 - przecież to miasto podobno "nigdy nie zasypia"? Twardo parliśmy więc przed siebie wspierani Google Maps czytanymi - a jakże - z iPhone'a, mijając wypasione (i nieczynne - ktoś tu jednak śpi) sklepy Prady, Louisa Vitton (zapytajcie swojej drugiej połówki), Rolexa, Gucciego i parę innych kultowych nazw świata mody. Dotarliśmy do marmurowego placyku, na którego środku stała wielka, szklana kostka z podświetlonym białym jabłkiem.
Tyle na powierzchni - bo sklep mieści się w podziemiach, gdzie prowadzą szklane schody lub taka sama winda. Pierwsze wrażenie? Mekka wielbicieli Apple'a, pełna ludzi nawet o tak późnej porze, oferująca wszelkie produkty, jakie jesteście sobie w stanie wyobrazić: od ścian pełnych futerałów, przez soft, akcesoria, gadżety, słuchawki, po hardware, od iPodów po iPady.
Drugie wrażenie? Pranie mózgów i genialny marketing, który wyniósł firmę na światowe wyżyny, przynosząc miliony ślepych wyznawców. Słowo "sekta" jest może zbyt mocne, ale kołatało mi gdzieś pod czaszką. Nie ukrywam, że nie jestem wielbicielem gadżetów z "i" w nazwie, nie do końca ogarniam więc ten fenomen, a widząc na ścianach AppStore reklamy iPada ogarniał mnie po prostu śmiech. "Magiczny i rewolucyjny produkt w niewiarygodnej cenie. Dostępny od 499$". Ciężko się nie zgodzić - cena faktycznie jest "niewiarygodna", jeśli za 500 baksów otrzymujemy sprzęt z 16GB pamięci, bez czytnika kart, kamery, wejścia USB, obsługi Flasha czy multitaskingu. Gorzej z tą "rewolucją", bo to wszystko i więcej oferuje dowolny netbook za 300$, w każdym miejscowym sklepie komputerowym.
No cóż... źródeł mojej "ignorancji" może być kilka: nie znam się, nie działa na mnie magia ze sloganu, albo po prostu stawiam na użyteczność i funkcjonalność. Ale co kto lubi - na szczęście wiem, że nie jestem sam na świecie. Nie można jednak zaprzeczyć, że organizacja wszystkiego, mnogość gadżetów i możliwości personalizacji sprzętu, design oraz obsługa to pierwsza liga światowa. Rozwalił nas jeden ze sprzedawców, wyciągając z kolejki (tak, była takowa, nawet po godz. 21.00) chętnych do zakupu iPada - zapewne po to, żeby na tak "ważny zakup" nie czekać z innymi, którzy chcą jedynie futerał do iPoda czy klawiaturę do Maca. Rozwalił nas głównie tym, że jego iPhone miał specjalną aplikację, sczytującą kod kreskowy z opakowania produktu oraz kartę kredytową klienta! Kompletny zakup odbył się więc na uboczu, bez podchodzenia do lady i tłoku - wspomnę tylko drobny fakt, że sklep posiadał na stanie jedynie najbardziej "wypasioną" wersję iPada (64GB pamięci), za "jedyne" 699$. Cóż... każde zboczenie ma swoją cenę. Wciąż zdziwieni ruchem jaki panował o tej porze w sklepie, zostaliśmy rozłożeni na łopaty informacją, że nowojorski AppStore funkcjonuje 24 h na dobę, 7 dni w tygodniu. No proszę - a myślałem, że tylko na lekarzy, benzynę i prostytutki jest całodobowe zapotrzebowanie. Po raz kolejny okazało się, że świat skrywa przede mną jeszcze wiele tajemnic...
Wieczór bynajmniej jeszcze się dla nas nie skończył. Ponownie zaliczyliśmy Times Square, gdzie wzywał nas trailer Crysis 2 - nie będę przytaczał epitetów, które posypały się w towarzystwie, gdy okazało się, że po 15 sekundach jest po wszystkim. Na szczęście i tak było po drodze do kolejnego celu - Empire State Building. Nawet nie chcę sobie wyobrażać tłumów jakie przetaczają się przez to miejsce za dnia, skoro w okolicach północy wciąż musieliśmy stać w (krótkich, ale jednak) kolejkach do kasy i wind. Tych ostatnich jest 73 sztuki - i nie wiem do cholery jak je tu pomieścili, ale biorąc pod uwagę masę zwiedzających, ilość jest na pewno adekwatna.
Na szczęście wjazd na samą górę to tylko jedna przesiadka - pierwsze obserwatorium (oszklone) jest na 86. piętrze (320 metrów), na które wjeżdża się mniej niż minutę. Drugą windą dostaliśmy się na 102. piętro (373 m.) - to maks gdzie mogą się dostać zwiedzający (wyżej jest już tylko iglica, a tam wstęp ma tylko King Kong). Tutaj można wyjść na galeryjkę na świeżym powietrzu i podziwiać genialną panoramę rozświetlonego Nowego Jorku. Tłok jaki panował tam o północy kazał mi się zastanowić, czy Pałac Kultury i Nauki przeżywa takie oblężenie w godzinach turystycznego szczytu. Wątpliwe.
Zrąbani jak konie po westernie, ale pełni wrażeń wróciliśmy do hotelu ok. 2.00 w nocy. Napięty harmonogram pobytu i wylot kolejnego dnia (w moim przypadku wymuszony także obowiązkami związanymi z końcówką numeru) nie pozwoliły mi niestety dotrzeć do Statuy Wolności. Może kiedyś? W każdym razie nie dziwię się już ludziom zakochanym w tym mieście, choćby na podstawie samych wyobrażeń - jednak dopiero na żywo robi ono gigantyczne (dosłownie i w przenośni) wrażenie, jest naprawdę wyjątkowe i unikalne.
Długo mógłbym nawijać o ciekawych czy znanych miejscach, większych i mniejszych pierdółkach wartych uwagi, bo tego jest tu po prostu mnóstwo - ale klimatu tej metropolii nie jest w stanie oddać żadna opowieść czy reprodukcja. Zderzenie Europy (o Polsce nie wspominając) z tym flagowym wycinkiem USA zostawia w człowieku trwały - a co ważniejsze, bardzo przyjemny - ślad.
PS:
Puentą naszego pobytu stały się słowa (znanego skądinąd) Siary, jakie powtarzaliśmy sobie ze śmiechem niczym mantrę, przy każdej okazji: "Mają rozmach skurwysyny!".