Muzykowo i krzykowo #2
Trochę czasu minęło od mojej małej odskoczn, a nazbierało mi się tyle nowych kawałków i albumów, więc w sumie czemu nie pisać o muzyce dalej? Miłego słuchania.
Z pojedynczych kawałków będą tylko te 3 utwory. Jakoś nie ogarniałem ich więcej razy bądź słuchałem jednym i wylatywało drugim uchem. W następnym blogu pojawi się więcej rzeczy, z czego jeden czy dwa krążki będą polskie. Na razie zapraszam posłuchać poniższych utworów.
Devillof - Angel's Cry/Devil's Calling
Zaczniemy od niedawno wydanego singla zespołu Deviloof, czyli najbrutalniejszego zespołu Visual Kei. Tak właściwie to Devil's Calling/Angel's Cry jest dość specyficzne. Mianowicie nie można normalnie tego posłuchać na YT czy Spotify. Trzeba go zamówić, a rzekomo ilość była ograniczono. Na szczęście zjawił się ktoś, kto wstawił cały singiel, zatem można go wreszcie posłuchać, ale nie wiem na jak długo. Rozpocznę od tego drugiego, gdyż jest zupełnie inny w porównaniu do poprzednich dokonań Deviloof. Angel's Cry grą gitar może momentami przypominać Power Metal w niektórych momentach. Cały utwór brzmi nie tylko niebiańsko, ale jak coś, co mogłoby nadawać się do jakiejkolwiek czołówki akcyjniakowego anime. Wokalistą jest tu Ray (gitarzysta zespołu), który miał już okazję się wykazać wokalnie w Dusky Vision. Tu na początku może wydawać się dziwny, ale gdy tylko się rozkręci, to można pokochać go. Osobom lubiących słuchać anime openingów polecam z całego serduszka, lecz weteranom zespołu... może wam się spodobać, ale tego nie gwarantuje. Kompletnym przeciwieństwem jest za to Devil's Calling. To na pewno trafi w gusta fanów cięższego brzmienia i odepchnie resztę. Początek stylizowany na jakąś starą grę może zwieść, gdyż po nim czeka nas siekanka ze strony Keisuke (normalnego wokalisty). Growl tego gościa jest niesamowity, a technicznie brzmi tu bardziej w stylu death metalowym, a nie deathcore'owym (gość sam przyznał na twitterze, że to bardziej death metal). Growl jest super, a instrumenty? Perkusja jest czadowa, ale coś było nie tak z gitarami. Nie jestem do końca pewny, ale miałem wrażenie, że ich brakuje. Być może to przez ten bitowy dźwięk lecący w tle i na początku. Na ogół jestem z tego singla zadowolony, jednak troszkę obawiam się, że ,,najbrutalniejszy zespół VK" złagodzi się do poziomu czołówek anime. Głównie przez to, że Angel's Cry jest znacznie dłuższe i lepiej dopracowane, niż Devil's Calling. Obym się mylił.
Bring Me The Horizon - Obey
Gdyby ktoś teraz powiedział, że BMTH to nadal pop, to zabiłbym go śmiechem. Ostatnie ich piosenki - Ludens i Parasite Eve - są zupełnie inne od typowego popu. Brzmią jak jego połączenie z elektroniką (That's the Spirit) i ciężkim graniem (Sempiternal). Następnym takim utworem jest właśnie Obey z gościnnym udziałem Yungbluda. Od tego gościa słyszałem niewiele (może z 3 piosenki), ale tutaj wypadł naprawdę nieźle. Cały utwór jest mocny w cholerę. Popu jest znikoma ilość, a przeważa tutaj elektronika oraz ostre brzmienie gitar i perkusji. Nawet wokal jest ostry. Oli chyba wreszcie przypomniał sobie, jak się krzyczy, przez co brzmi bardziej w stylu Sempiternal, a momentami zahacza o There is a Hell. Yungblud też krzyczy i kurde, również jest w tym dobry. Sam teledysk jest... dziwny. Wbrew postom z tymi panami we krwi dostaliśmy walki gigantycznych robotów z Power Rangers, którzy zaczynają coś do siebie czuć. Jest to co prawda pod sam koniec teledysku i tak mocno nie atakuje w mordę, ale widać to oczko dla LGBT. Mogę polecić sam kawałek z czystym sumieniem i jeśli znajdziecie kogoś, kto dalej uważa BMTH za zespół popowy i tylko związany z Amo, to radzę pokazać im właśnie Obey. Jeśli tak ma wyglądać nadchodzący Post Human (EP), to bierzcie moje pieniądze.
Asking Alexandria - The Black
Mój pierwszy kontakt z Asking Alexandria był dość dziwny, gdyż trafiłem na jeden z utworów tego popowego albumu. Nie spodobał mi się, ale byłem ciekaw, jak ten zespół kiedyś brzmiał. Skacząc po piosenkach, zauważyłem, że w tych opublikowanych w 2015 roku jest inny głos. I faktycznie, w tamtym roku wokalistą był Denis Stoff, z którym wydano tylko jeden album. I co mogę o nim powiedzieć? Bardzo go lubię. Brzmieniowo jest w stylu starszych piosenek, choć zamiast elektroniki jest pianino i trochę spokojniejszego grania. Wokal spisuje się naprawdę dobrze. Chłop brzmi bardzo dobrze podczas czystych wokali i screamingu, lecz do growlu trzeba trochę przywyknąć. Ciekawe są za to teksty piosenek, które w dłużej mierze są skierowane do Danny'ego Worsnopa (pierwszego wokalisty). Najlepiej to widać w UNDIVIDED oraz Sometimes It Ends. Mimo to nie mogę się zbytnio przyczepić się do tego albumu z wyjątkiem ostatniej piosenki, której czegoś brakuje i zostawia niedosyt. Mimo to warto sprawdzić.
Ulubione kawałki: Let it Sleep, Sometimes It Ends, We'll Be Ok
Asking Alexandria - Stand Up and Scream
Początek Asking Alexandrii nie zestarzał się nic a nic. Może nie dosłowny początek, bo był wcześniej inny zespół o tej samej nazwie, ale pierwszy z Dannym jako wokalistą. Odsłuchałem go wolnej nocy i jedno, co mi przyszło po przesłuchaniu to ,,Że co?! To już się skończyło?!". Nie żartuję. Ta płyta strasznie szybko mi zleciała, co nie oznacza, że jest zła. Jest naprawdę dobra. Danny spisuje się fantastycznie w swej krzykliwej i czystej formie. Gitary wpadają w ucho, perkusja jest po prostu w porządku. Elementy elektroniki (album jest połączeniem metalcore oraz electrocore) wypadają całkiem odświeżająco. Teksty są całkiem niezłe i jedno, co mogę zarzucić temu albumowi, to strasznie podobne do siebie utwory. Poza tym? Jest bardzo dobrze. Zdaję sobie również sprawę z tego, że ta AA już nie wróci, ale trochę szkoda, że czegoś takiego ponownie od nich nie dostaniemy. Gdyby tylko Danny nie uszkodził sobie gardła.
Ulubione kawałki: Final Episode, I Was Once, Possibly, Maybe, a Cowboy King, Hey There Mr. Brooks
Linkin Park - Minutes to Midnight
Od tego albumu zaczęło się eksperymentowanie Linkin Park, które podzieliło podzieliło fanów. Inny nie mogli znieść, że zespół nie jest już nu-metalowy, a inni przyjęli tą zmianę. Ja sam należę do tej drugiej grupy i Minutes to Midnight zwyczajnie mi się podobało. Grupa z Shinodą i Benningtonem na czele dojrzeli pod kątem artystycznym, lecz nie oznacza to, że całkowicie zrezygnowali tu z metalu czy rocka. Mamy jeszcze dwa cięższe kawałki, a mianowicie Given Up (zawierające jeden z najdłuższych krzyków, jakich słyszałem od dawna) oraz No More Sorrow. Bardzo je lubię, jednak w tym albumie dużo bardziej wolę całą resztę. Dużo bardziej melodyjne brzmienie wgniata w fotel. Piosenki są dużo bardziej melancholijne i spokojne, choć gier gitar i perkusji nie brakuje. Idealnym przykładem jest znane fanom Transformers What I've Done. Czy warto sprawdzać ten album? Na pewno bardziej, niż to ,,coś" poniżej, ale odradzam osobom oczekującym wyłącznie metalu. Minutes to Midnight dalej potrafi zaoferować coś ciekawego.
Ulubione kawałki: Valentine's Day, What I've Done, Shadow of the Day
Linkin Park - One More Light
One More Light było moim przekleństwem właściwie od premiery. Próbowałem dać temu albumowi szansę, głównie ze względu poziom tekstów pisanych przez Chestera oraz przez sam fakt, że to ostatni krążek Linkin Park z nim jako wokalistą. I przyznaję, w kilku momentach naprawdę chciałbym polubić One More Light, ale to prawdopodobnie najsłabszy krążek w całej dyskografii. Cały brzmi, jakby robił go dopiero raczkujący popowy zespół. I nie zrozumcie mnie źle. Nie chodzi mi o to, że to nie jest metal. Mogę polubić popowe piosenki, naprawdę. Problem leży w tym, że nawet i taką muzykę należy robić dobrze, a Linkin Park tego nie robi. Wokalnie co prawda dalej to wysoki poziom, ale wydaje mi się nie mieć w sobie żadnej mocy. Definitywnie Mike Shinoda wypadł zdecydowanie lepiej, gdyż jego rapy nie wypadły z formy. Co mnie bardzo wkurza, to te zmiany tonacji dźwięku na kreskówkowy i dziecięcy. Słyszałem to już tysiąc razy w wielu piosenkach i naprawdę ich nie cierpię. Posłuchacie Nobody Can Save Me to zrozumiecie, o czym mówię. Muzyka jest mdła, momentami nudna, gitary i perkusja wypadają tak sobie. Część piosenek wydaje się mieć zmarnowany potencjał. Tytułowe One More Light ma naprawdę poruszający tekst i jawnie kochałbym ten kawałek, gdyby był choć troszkę żywszy instrumentalnie. Good Godbye mógł być naprawdę dobrym kawałkiem, gdyby tylko nie postanowiono zaprosić innych muzyków, którzy nie dorównują Shinodzie w rapowaniu do pięt. Talking To Myself jest prawdopodobnie najlepszy na całej liście, ale jakoś super wybitny nie jest. Brzmi w porządku i to chyba jedyny rockowy utwór na płycie. Nie mam pojęcia, co strzeliło Chesterowi do głowy, że postanowił pójść w pop w taki sposób. Tekstowo naprawdę nie jest źle. Może trochę depresyjnie, ale dalej to solidny kawał pisania, tylko szkoda, że są wkomponowane w pop niskiej jakości. Nie wiem, czy to będzie obraźliwe, lecz wydaje mi się, że Amo od Bring Me The Horzion dużo lepiej ogarnęło stronę popową. Nie tylko teksty były dobre, ale i instrumentalnie były wykonane solidniej i wpadały w ucho (mocno krytykowane przez fanów Medicine długo siedziało mi w głowie). Tymczasem One More Light to po prostu popłuczyny po reszcie naprawdę dobrych albumów, gdzie tylko A Thousand Suns mnie nudziło. Jeśli kiedykolwiek Linkin Park powróci, a ma wrócić, to oby lepiej ogarnęli stronę popową lub udali się w lepiej znane im rejony, jak rock, elektronika czy nu-metal.
Ulubione kawałki: One More Light, Talking To Myself, Good Goodbye
Slipknot - Slipknot
Slipknota chyba nie muszę przedstawiać. Wszyscy mogą kojarzyć ich przez maski noszone przez członków zespołu czy słynny mem pt. ,,People=shit"... swoją drogą niezła piosenka. Mój pierwszy kontakt z nimi był w sumie przypadkowy. Wracając z galerii z ojcem spytał się mnie, czego sobie słucham (byłem wtedy młodszy i słuchałem wyłącznie Linkin Park) i pokazał mi jedną z piosenek Slipknota. Teraz miałem okazję przesłuchać część nowych piosenek z nowego albumu (o nim będzie w następnym blogu) oraz ich pierwszy, który bardzo mi się spodobał. Definitywnie brzmi inaczej od późniejszych albumów (nie licząc lowy). Slipknot to po prostu heavy metal, a nie nu-metal, chociaż trochę tego nu zalatuje w takim Surfacing. Jest szorstko, niepokojąco głośnie i agresywnie. Gitary spisują się dobrze, ale perksuja... ta perkusja. Nie umiem opisać jej doskonałości, chociaż... trochę brakuje do Trivium z 2017 roku. Corey drze się niesamowicie, ale zdarzają się momenty, w których troszkę się uspokaja. A i tak przy okazji... Eyeless to dla mnie najlepsza piosenka Slipknota (change my mind). Z drugiej strony mamy takie Tattered & Torn, które instrumentalnie brzmi niepokojąco, ale również średniawo (a przynajmniej do czasu, gdy gitary i perkusja się rozkręcą). Mogę zaliczyć ten album jako pozycję obowiązkową.
Ulubione kawałki: Eyeless, Surfacing, Diluted
Suicide Silence - Rare Ass Shit
W momencie pisania tego bloga Suicide Silence wydaje się być już lekko zapomniane przez ten okropny album z Tehee. W sumie nie dziwię się wydania tego małego arcydzieła. Co znajduje się w tej teczce ze starym i nieczytelnym logo? Ano... Mitch Lucker. Tak, nie usłyszymy w tym albumie żadnego krzyku Hermidy, tylko starego, dobrego Mitcha. Sam album to tak naprawdę zbiór niewydanych utworów, dem, wczesnych wersji znanych piosenek i cała EPka (nazwana po prostu Suicide Silence). Jest w niej wszystko, co zadowoli starszych fanów. Te niewydane utwory zawierają wokal nie tylko Luckera, ale i Tannera (drugi wokalista SS, nim odszedł w 2006), który spisuje się bardzo dobrze i szkoda, że tylko to po nim zostało. Jak reszta? Generalnie EPka jest świetna. Zalatuje trochę slamem i grindcorem, ale w tamtych czasach tym był deathcore, póki nie pojawiło się The Cleansing i inne dzieła. Ending is Beginning jest zdecydowanie na szczycie w tej kompilacji. Wczesne wersje No Pity For Coward, Unanswered czy Price of Beaty różnie się zdecydowanie od oryginałów. Są po prostu dopełnieniem EPki, która jest dzika i ostra jak nie wiem. Momentami mogą przebijać oryginał, ale to już kwestia gustu. Jedyne, co mi nie podeszło to same dema z jednego powodu. To jest po prostu grindcore, a tego czegoś po prostu nie cierpię. Aż takiej patoli nie słucham, a tutaj... nawet nie potrafię tego skomentować. Wszystko wydaje mi się zbyt szybkie, a wokale dziwaczne. Może głos Mitcha jeszcze w dniach chwały wydawał się nienaturalny, ale tutaj... po prostu nie jestem w stanie tego stwierdzić. Materiału jest mnóstwo, więc jeśli brakuje wam starego Suicide Silence i Luckera to radzę nadrabiać. Pozostali niech lepiej to pominą. Ja bawiłem się na tym albumie naprawdę dobrze oraz lubię poznawać wczesne życie lubianych przeze mnie zespołów, zatem wszystkie te dema, wczesne piosenki i nowe kawałki to coś dla mnie.
Ulubione kawałki: Ending is Beginning, No Pity For Coward (Pre-Pro), Swarm
Black Sabbath - Black Sabbath
Z tego zespołu słyszałem już kilka piosenek, ale moim pierwszym albumem jest ich debiutancka płyta. Ta, w której stworzono taki gatunek metalu, jakim był doom metal. Co mogę tu powiedzieć (to tak ogólnie o zespole), to do głosu Ozzy'ego musiałem trochę się przyzwyczaić. Zawsze wydawało mi się, że ma zupełnie inny głos. W tym albumie słychać, że włożył w ten krążek mnóstwo wysiłku. Większość tych piosenek brzmi całkiem... uspokajająco. Dosłownie nie czułem się tak wychillowany podczas słuchania jakiegokolwiek rockowego/metalowego albumu. Zdarza mi się, że po ciężkim dniu odpalam sobie losowy utwór z tego albumu, rzucam się na łóżko i wypoczywam. Gitary i perkusja grają całkiem przyjemnie. Jedynym wyjątkiem jest utwór tytułowy płyty o tej samej nazwie... zespołu z tą samą nazwą. Śmiesznie się to pisze w wyszukiwarce. Piosenka ma bardzo niepokojącą, wręcz cmentarną atmosferę. Do tego ten tekst... po pierwszym odsłuchaniu zaniemówiłem oraz pokochałem Black Sabbath. Sam miałem mało do czynienia z doom metalem, ale teraz mam ochotę na sprawdzenie innych zespołów z tego gatunku. W tym krążku trochę zawiodłem się Sleeping Vilage, które na początku wydawało się być podobne do pierwszej piosenki, by stać się tym, czym jest cała reszta. Jeśli nie przeszkadza wam podobieństwo piosenek, to gorąco polecam.
Ulubione kawałki: Black Sabbath, Behind the Wall of Sleep, N.I.B.
Drag Me Out - Pressure
Drag Me Out to nowy zespół drugiego wokalisty Asking Alexandrii, Denisa Stoffa. Na ten moment wydano jeden album, ale Ukraińczyk zapewnia, że następny pojawi się, gdy tylko sytuacja poprawi się na lepsze. Plus będzie znacznie cięższe, gdyż Pressure na pewno metalowe czy metalcore'owe nie jest. Jeśli kojarzycie gościa z AA oraz Make Me Famous i oczekujecie tego samego, to tu trochę się zawiedziecie. Pressure to w głównej mierze elektronika z domieszkami rocka. To coś w stylu That's the Spirit, ale moim zdaniem trochę lepsze i wpadające w ucho. Wokal jest bardzo przyjemny do słuchania, elektronika dobrze wykonana, bębny i gitara również są w porządku. Teksty mogą za to zalatywać trochę tym całym emo, zwłaszcza w I'm Sorry, ale tak bardzo nie kłuje w oczy, jeśli same piosenki się bronią. Dodatkowo uzależniłem się od It Was Easy. Nie mogę przestać tego słuchać. Ogólnie ten album można sobie odpalić podczas jazdy autem z rodzinką czy w czasie jakiejś pracy w domu. Dobrze się tego słucha i jakoś nie dezorientuje podczas pisania czy innych działań. Dodam od siebie, że puszczałem właśnie ten album najwięcej razy podczas pisania tego bloga. Czuć w tym zespole potencjał i mam nadzieję, że Denis nie rzuca słów na wiatr z kolejnym albumem. Ten koleś ma taki problem, że nie potrafi usiedzieć w jednym zespole na dłużej niż rok.
Ulubione kawałki: I'm Sorry, It Was Easy, Drag Me Out
Bring Me The Horizon - Count Your Blessings
Jako że chcę mieć dyskografię BMTH za sobą, to przyszedł i czas odsłuchać tego cuda, a wiedzcie, że ich poprzedni deathcore'owy albumik bardzo mi się nie podobał. Tutaj jest jakby lepiej, a zwłaszcza gra gitar. Są takie mocne, nie wydają się zniekształcone, a breakdowny brzmia naprawdę super. Perkusja również jest na przyzwoitym poziomie... ale znów muszę przyczepić się do wokalu. Jest poprawa, definitywnie, jednak... ten album może być jednym z lepszych, jak wszyscy fani starszego BMTH mówią, lecz jako album deathcore"owy brzmi po prostu średnio, żeby nie powiedzieć słabo. Growl jest jeszcze spoko, ale dalej mu brakuje do bycia dobrym(całe szczęście się poprawił z czasem u Sykesa), a krzyki, chociaż nie dziwaczne, dalej potrafią być jakimiś popłuczynami. W porównaniu do konkurencji, to jest tutaj po prostu średnio. Jako BMTH? Pewnie, jest spoko, ale jako zwykł byt już niekoniecznie. Count Your Blessings jest u mnie na szczycie muzycznego Guilty Pleasure, bo dalej lubię go słuchać. Do tych krzyków można przywyknąć, gitary brzmią dobrze, a same kawałki mają kopa. Osobiście nie przepadam za Pray for Plagues (no i wymodlił te plagi) - nie cierpię go - chociaż doceniam za dziwaczny teledysk, zaś takie Tell Slater Not To Wash His D**k bardzo lubię, wraz z coverem Eyeless będącym moim pierwszym deathcore'owym utworem (plus to szczekanie w refrenie). W przypadku całej reszty to jedna połowa mi przypadła do gustu, a druga nie, choć i tak ją słucham. To dość dziwna bestia i jeżeli nie jesteście zagorzałymi fanami BMTH, to odradzam. Na swój gatunek jest po prostu średni, a w Deathcorze jest więcej wybitnych artystów z tamtego okresu, jak Whitechappel czy Suicide Silence
Ulubione kawałki: Tell Slater Not To Wash His D**k, Off the Heazy, Eyeless
Bring Me The Horizon - There Is a Hell, Believe Me I've Seen It. There Is a Heaven, Let's Keep It a Secret
Ewidentnie kogoś pogięło z tą nazwą.
Jawnie kocham ten album. Przez długi czas walczył u mnie o to, który krążek tego zespołu jest najlepszy. Osobiście uznaję za taki właśnie Sempiternal, ale There is a Hell jest zaraz za nim. Wokale są dużo lepsze niż w poprzednich albumach i nadal agresywne oraz ostre. Niestety ponownie muszę im coś zarzucić, ale to tylko drobnostka. Wydaje mi się screaming nie pasować w takich piosenkach, jak Don't Go, które jest spokojne i smutne. Growlu jest mało, ale sprawdza się w swoich momentach. Perkusja jest super, zaś gitarami nie mogę się zachwycić. Jednak najbardziej uwielbiam ten album za teksty. Są one o życiu z narkotykami, co najlepiej pokazuje It Never Ends, które jest moim ulubionym utworem BMTH w ogóle. Cały album jest strasznie depresyjny, przez co rzadko kiedy piosenki są grane na koncertach (jak wracają do starszego grania). Czuć to bardzo, ale w sumie nadaje to płycie charakteru. Za co jednak muszę skarcić There is a Hell to utwory są strasznie do siebie podobne, co najlepiej widać przy Anthem i Visions, pomimo bycia świetnymi. Mimo to lepiej nie przechodzić obojętnie obok ,,Tu jest Piekło. Widziałem je, uwierz mi". To bardzo dobry kawał metalcore'owego mięcha, który nie nudzi i zawiera w sobie głębszy przekaz, a nie tylko krzyki. Moim zdaniem kolejna pozycja obowiązkowa.
Ulubione kawałki: It Never Ends, Crucify Me, Alligator Blood
Na trzeciej stronie będą pojawiać się zespoły, w które się wsiąknąłem, zabujałem czy inne podobne określenia. Są to również moje muzyczne odkrycia, przy których nie spodziewałem się tak dobrej muzyki. W pierwszym blogu trzecia strona była poświęcona Nirvanie.. Następnym zespołem, w którym się zabujałem jest Black Veil Brides. Na razie są pierwsze dwa albumy, EPka i reedycja. Reszty albumów nie dałem, gdyż nie przesłuchałem ich całych. Trzeci, czwarty i piąty album pojawi się w następnym blogu.
Black Veil Brides - Set This World on Fire
Ten zespół poznałem poprzez ich pierwotną wersję Knives and Pens i jakoś mi nie podpasowało. Dopiero The Legacy z Set This World on Fire przekonało mnie by zostać przy nich na dłużej. Ogólnie ten album zebrał dość mieszane opinie, ale mi podoba się najbardziej ze wszystkich albumów BVB, jakich do tej pory słuchałem... i chyba jednym z najlepszych w ogóle. Nim zacznę o samej muzyce, dodam od siebie jedną rzecz. Jestem świadom, że ludzie nie cierpią tego zespołu, ale prawdę mówiąc nie jestem w stanie zrozumieć, dlaczego. Chodzi o ich ubiór? Sorry, ale glam metal charakteryzuje się takim sposobem ubierania. Są emo? Nie wiem, co charakteryzuję muzykę emo (bo wyglądem byli emo na pewno w ich pierwszej wersji Noży i Długopisów), ale jeśli już miałbym jako taką wskazać, to co najwyżej ich pierwszy album i pierwsze KaP, które zalatują tym czymś. Jeszcze innym powodem są faneczki... da fuck? Co ma to do samej muzyki? Wracając do krążka to wokalnie ten album najbardziej mi odpowiada. Andy Biersack brzmi tu (oraz w późniejszych albumach) melodyjnie, co bardzo lubię i nie drze się tak dziwnie, jak na początku ich kariery. Są tutaj growle, ale w niewielkiej ilości i brzmią zdecydowanie lepiej. Perkusje brzmią spoko, gitary są bardzo dobry, zaś przyczepić się muszę chórów. Są one dobre, ale wydaje mi się ich być zbyt dużo. Same piosenki są bardzo dobre i starają się być różnorodne, co w dużej mierze im wychodzi. Najlepiej zacząć od... osobiście polecałbym Legacy, ale radziłbym zacząć po prostu od New Religion, które wyraźnie pokazuje charakter tego albumu. Nie ma tutaj utworu, którego bym nie lubił i mogę gorąco polecić wam ten album. To już będzie moja trzecia pozycja obowiązkowa ode mnie, a poniżej macie czwartą.
Ulubione kawałki: The Legacy, Set This World on Fire, New Religion
Black Veil Brides - Re-Stich These Wounds
Akurat trafiło mi się, że poznałem BVB jakiś czas po wydaniu ich reedycji ich pierwszego albumu. Jako że początkowe wrażenia z We Stich These Wounds nie były do końca pozytywne, podchodziłem do tej wersji z dużym dystansem. Do tego czasu sprawdzałem sobie resztę piosenek wydanych po STWoF i większość mi się podobała, choć przyznam, troszkę się różniły od mojego ulubionego krążka. W końcu nadszedł ten dzień, w którym dałem reedycji szansę i... zaskoczyłem się, bo to okazał się być świetny album. Definitywnie różni się od oryginału. Przede wszystkim wokalnie Biersack dalej brzmi głębiej i melodyjniej niż za jego młodych czasów, co mi dużo bardziej odpowiada. Lubię też growle (czy screamy, nie wiem do końca co jest wykonywane), które są zdecydowanie inne od pierwowzoru. Zdaję sobie sprawę, że ten element budzi różne opinie, jakoby nie miały tego pazura, ale nic nie poradzę na to, że wolę bardziej te z reedycji. Mają w sobie to coś. Perkusja i gitary brzmią fantastycznie. Jeśli miałbym coś zarzucić, to popsuto The Mortician's Daughter. Pozbyto się wokali, przez co utwór stał się zwykłym instrumentalem i boli mnie to, gdyż była to pierwotnie moja ulubiona piosenka z debiutu. Szczerze pokochałem Knives and Pens, a i cała reszta piosenek została odrestaurowana świetnie. Być może to się nie liczy, ale ta reedycja zostanie moim albumem roku. Jest tym, za co uwielbiam Black Veil Brides i liczę, że następny album będzie w podobnym stylu. Na koniec malutka rzecz, która cieszy. Doceniam przekręcenie nazwy, gdzie zamiast ,,We" jest ,,Re". Z innej beczki wkurza mnie fakt, że nigdzie nie mogę dorwać wersji CD tej edycji. Lubię zbierać sobie płyty zespołów, a tej konkretnej nie mogę znaleźć w sklepach. Nawet w internetowych.
Ulubione kawałki: Praktycznie wszystko z wyjątkiem The Mortician's Daughter
Black Veil Brides - We Stich These Wounds
Po przesłuchaniu reedycji przybył ten moment, bym porównał ją sobie z oryginałem. Po pierwszym odsłuchaniu nie byłem szczególnie zadowolony, ale po sprawdzeniu nowszej wersji... w sumie nie było tak źle. Ba, całkiem nieźle się tutaj bawiłem. Co prawda zalatuje tutaj typową muzyką dla emo, ale jest tego jakby mniej niż w pierwszym Knives and Pens. Tu przynajmniej growle (bo na pewno mogę to nazwać growlami) brzmią znacznie lepiej niż tam. Gitary są surowe i nie mają już tego kopa, co w reedycji, ale dalej mają swój urok. O perskusji mogę powiedzieć to samo, ale bez uroku. Wokalnie jest, ponownie, surowo i głos Biersacka nie jest głębszy... póki nie sprawdzi się The Mortician's Daughter. Tam głos zdecydowanie jest bliższy temu z późniejszych albumów. Sama piosenka najbardziej się wyróżnia poprzez swoje wykonanie. Jest delikatna, spokojna i cudowna. Pozostałe kawałki są momentami do siebie podobne, ale jakoś się to nie gryzie. Pomimo tego, że wolę reedycję, nie mogę skreślać od razu oryginału. Jasne, zestarzała się i zalatuje jeszcze troszkę tym całym emo, ale dalej spisuje się dobrze. Myślę, że sprawdzenie tego nie zaszkodzi.
Ulubione Kawałki: Perfect Weapon, The Mortician's Daughter, We Stitch These Wounds
Black Veil Brides - The Night
Żałośnie krótka EPka, gdyż zawiera tylko dwie piosenki, zatem troszkę się zawiodłem, jednak te tytuły wracają do stylu z drugiego albumu po piątym krążku, na którym jest jakby lżej. I co tu dużo powiedzieć. Poczułem się, jakby to miał być przedsmak reedycji czy nawet szóstego albumu. I w sumie to tyle, co mógłbym tu dodać. Gitary i perkusja dalej są fantastyczne, zaś wokalnie dalej jest melodyjnie, chociaż powracają screamingo-growle w Saints Of The Blood. Z kolei The Vengeance jest trochę takim pomieszaniem STWoF oraz stylu z trzeciego albumu. Generalnie EPka mi się podobała, ale boli ilość piosenek. Nie ma tu zatem sensu dawania ulubionych piosenek, skoro są tylko dwie i po przeczytaniu widać, że je lubię.