Burzliwe limbo - DmC: Devil May Cry (PC/PS3/PS4/X360/XONE)
Rok 2013 można uznać za dość dziwny moment w branży gier. Powoli kończyła się generacja PS3/X360, wychodzą na nią takie hity jak GTA 5 czy The Last of Us, ale i również wiele znanych marek zakończyło swój żywot, a przynajmniej na jakiś czas. Można wymieniać wiele: Splinter Cell, Sly Cooper, Dead Space czy też właśnie Devil May Cry. To był czas, gdy Capcom trochę stracił w oczach graczy m.in. przez dość chłodno przyjęte Resident Evil 6 czy przez omawiany tytuł właśnie. Gra miała być rebootem przygód naszego łowcy demonów, Dantego... i właściwie od zapowiedzi budził wiele kontrowersji związanych przede wszystkim z tonem oraz wyglądem syna Spardy.
Palący z czarnymi, krótkimi włosami, wyglądający po odwyku bohater to element najbardziej krytykowany przez graczy, którzy dość mocno go porówywali do swojego starszego odpowiednika. Może się nowa wizja Dantego oczywiście nie podobać, jak najbardziej szanuję tę opinię i gusta graczy, ale w tym momencie to chyba było trochę przegięce pały. Celem rebootu ma być odświeżenie marki, zaprezentowanie serii dla nowego odbiorcy, nie dla starszej widownii. Oczywiście ona też ma cokolwiek do powiedzenia, lecz odbiorcami mieli być ludzie, którym seria do tej pory się nie podobała lub też jej nie znali. I cóż, proces powstawania DmC: Devil May Cry był dośc burzliwy, gdzie gracze krytykowali zmiany, zaś twórcy wyzywali swoich potencjalnych konsumentów oraz fanów serii. Koniec końców gra wyszła i przyjęta została dość mieszanie, lecz czy dzisiaj można ją nazywać... dobrą?
Pewnego poranka, Dante zostaje odnaleziony przez demony służace Mundusowi, istotę kontrolującą ludzkość oraz zabójcy jego matki. Ten z kolei dostaje pomoc od medium, dziewczyny o imieniu Kat. Ta po czasie przedstawia mu swojego szefa, Vergila, po czym razem pomagają protagoniście odzyskać wspomnienia z dzieciństwa i razem spróbują obalić Mundusa, ratująć ludzkość. Zabijają odpowiedzialną za ogłupianie i tycie ludzi Sukkubę czy szerzącego dezinformację i kłamliwego Boba Barbasa.
Z czasem Dante zyskuje pełnię swoich mocy, sił demona oraz anioła (Dante i Vergil są w reboocie Nefilimami), Kat zostaje porwana, zatem synowie Spardy porywają kochankę Mundusa i w pewnym momencie zabijają ją oraz jego jeszcze nienarodzone dziecko... i koniec końców razem unicestwiają złola, łącząc przy tym Limbo ze światem ludzi, demony są teraz rzeczywistoscią. Wszystko pewnie skończyłoby się dobrze, gdyby nie wyrwany z tyłka zwrot akcji, gdzie Vergil postanawia przejąć władzę nad ludzkością. Dante kopie mu tyłek, jego brat ucieka, a młody protagonista odchodzi razem z ranną Kat. Generalnie opowieść DmC jest całkiem przyjemna i prosta w oglądaniu. Nie jest jakaś szczególnie super, bo możną trochę zaliczyć do sztampowej "walki z systemem" i posiada parę dziur fabularnych (o tym trochę później), ale sama w sobie wypada po prostu ok. Ma też trochę debilizmów, ale i też parę mocnych scen.
Jeśli jest coś, co definitywnie DmC robi dobrze, to ten psychodeliczny, mroczny, momentami brudny styl i klimat. Idealnym odzwierciedleniem tego jest limbo, demoniczny świat będący odmienną wersją naszej rzeczywistości. Jak odmienną? Niszczące i wykrzywiające się budynki, bardzo mocne kolory w porównaniu do szarej rzeczywistości czy... idealnym przykładem może być fabryka napojów, gdzie w takich automatach picie jest robione z wnętrzności grubych demonów. Nie wspominając o tym, że limbo wydaje się cały czas podczas grania żywe, próbujące ciągle dorwać naszych bohaterów, gdy tylko do niego wpadną.
Demoniczny wymiar przede wszystkim zachwyca do... około 15 misji (tak jak większośc odsłon z tej serii, DmC składa się z 20 misji o różnej długości), gdzie docieramy chociażby do klubu nocnego. Myślę, że każdy kto grał wie, że to jest najlepsze, co Limbo miało nam do zaoferowania wizualnie. Pod koniec jest już trochę zjazd w dół, ale wciąż wykonanie jest bardzo dobre. Ninja Theory pod tym względem wykonało kawał dobrej roboty. Pomaga tutaj również genialny soundtrack podczas pojedynków. DmC korzysta głównie z utworów wykonanych przez aggrotechowe/metalowe Combichrist oraz zespół Noisia. Bardzo dobrze pasuje ono do stylu obranego przez tą grę i choć nie każdemu on podejdzie, wciąż pozostaje bardzo dobry. Swoją drogą gorąco polecam tą pierwszą ekipę, a zwłaszcza albumy od Everybody Hates You do No Redemption.
Dużo bardziej mieszany odbiór spotkał głównego protagonistę: Albo ludzie go uwielbiają, albo nienawidzą. Przyznaję, nawet nie ma co go porównywać do oryginalnego Dantego... ale no własnie, nie ma co go porównywać, gdyż ta wersja jest czymś zupełnie innym. "Donte" jest edgy, wulgarnym, bardziej punkowym nastolatkiem (celowo używam określenia punk, ponieważ daleko mu to do emo, a tym drugim okreśelniem się go nazywa cały czas). Nie ma polotu i tony sarkazmu w żartach, a bardziej to zwykłe wyzywanie lub zależlnie od danej sytuacji. Nie jest to jednak bezmózgi dzieciak, potrafi zachować powagę i ciekawi go przeszłość czy uczucia innych. Z czasem dojrzewa i bardziej emocjonalnie podchodzi do niektórych rzeczy, lecz nie traci przy tym swojego pazura.
Zgodzę się z ludźmi, że stary Dante jest lepszy i nie każdemu podejdzie taki bohater, ale wersja z reboota bardzo mi się podoba. Nie próbuje naśladować oryginału, jego g*wniane żarty mnie bawią (ta niesławna rozmowa z sukkubą po dziś dzień generuje u mnie uśmieszek na twarzy) i mi się przyjemnie go ogląda w akcji oraz jako postać. Chciałbym, by Capcom jeszcze raz z nim spróbował, gdyby zdecydowali się na kontynuację reboota, ale to tylko marzenie. No i czarne włosy Dantego tutaj są spoko. Element, który fanów po dziś dzień strasznie wkurza, nie przeszkadza mi aż tak bardzo, a żart z nimi związany na początku gry byłby naprawdę zarąbisty, gdyby nie... no domyślcie się. Swoją drogą, jego dodatkowe skórki są zrobione bardzo dobrze, chyba nawet lepiej niż te z DMC5 czy DMC4, ale "klasyczny" Dante z trójki to jakieś nieporozumienie. Plus, wszystkie mają białe włosy. Proszę bardzo!
Mogę też wiele pozytywnego powiedzieć o jego sojuszniczce, Kat oraz antagoniście, Mundusie. Zacznę od tej pierwszej, którą naprawdę da się lubić. Jasne, nie jest "gorącą laską" jak Lady czy Trish, chociaż urody też jej nie brakuje (przynajmniej dla mnie). Jest ona Medium, mogacą swobodnie poruszać się między światem ludzi, a limbo, gdzie potrafi się również komunikować z siedzącym tam protagonistą. To dobra dziewczyna, która w przeszłości przeżyła piekło i próbuje pokonać demony dla wolności ludzkości. Dodatkowo jej relacja z Dante zrobiona jest bardzo dobrze i naturalnie. Ciekawym przypadkiem jest z kolei Mundus.
Jeżeli dobrze znacie tą serię, to w DMC1 był on głównym antagonistą, odpowiedzialnym za śmierć matki oraz brata białowłosego, który... właściwie miał tylko jeden element charakteru: bycie złym. W reboocie z kolei jest demonicznym megalomanem, kontrolującym i ogłupiającym ludzkość, chcącym przede wszystkim śmierci Dantego, gdyż tylko dziecko anioła i demona może go zabić. Sam wierzy, że wolność tylko zniszczy ludzi, którzy potrzebują kogoś, kto ich poprowadzi oraz da porządek. Do tego, bardzo łatwo go zdenerwować. Jedynie jego design może nie robić takiego wrażenia, gdyż w ludzkiej postaci to po prostu biznesmen, a jako demon to wielgachna sterta kamieni i betonu chroniąca niebieskie ciało. Mimo to, Mundus z reboota wypada zdecydowanie lepiej niż stereotypowy złol dla bycia złym z jedynki.
I jakkolwiek dobrze prezentują się postacie Dantego, Kat oraz antagonisty... to niestety jest jedna postać, która jest jednym z największych problemów tej historii. Jest nią... Vergil. I nie zrozumcie mnie źle, nie mam problemu z tym, że to nie jest ta sama persona z oryginalnych gier. Jestem dość otwarty na nowe pomysły, lecz wykonanie tego jegomościa w reboocie to jakaś porażka. Sam zamysł jest całkiem spoko, brat Dantego jest hakerem i przywódcą terrorystów, chcącym obalić Mundusa i tak jak Kat, ocalić ludzi. W praktyce jednak to koleś przez 90% gry polegający wyłącznie na swoim bracie, nie potrafiącym mu się postawić, od tak spieprza proste plany i zwyczajnie... podam wam taki przykład.
W jednej misji Vergil naraża bezpieczeństwo dziewczyny, by zebrać jakieś ważne dane z komputera przeciwko demonom i chwilę po tym Dante wyjawia mu coś, przez co zbierane informacje tracą znaczenie. I zgadnijcie co? Pod sam koniec od tak z czapy zmienia zdanie co do ludzkości i postanawia przejąć nad nimi władzę, wywalając swój poprzedni charakter do kosza, bez żadnej podbudowy. Nie mam pojęcia, kto odpowiadał za wykonanie tej postaci, ale powinien się wstydzić. Do tego posiada on sporo dziur fabularnych. Jakim cudem dowiedział się o swojej przeszłości? Kiedy on osiągnął pełnię swych mocy? Czemu on od początku miał białe włosy, a Dante nie? Tych dziur jest więcej i po prostu wkurza mnie, jak tą go potraktowano. Przynajmniej dodatek cokolwiek próbuje z nim zrobić, ale o tym trochę później.
Tyle opowiedzieliśmy sobie o historii, więc czas na mięsko tej gry, czyli rozgrywkę oraz jej konstrukcę. Zacznę od tej drugiej, która jest definitywnie na plus. Nie ma tu już eksploracji w stylu Resident Evil i dobrze, bo nie dość, że średnio pasowała, to była wykonana bardzo biednie. Nie ma też żadnego backtrackingu! Tak, Reboot nie posiada olbrzymich miejscówek pełnych pokoi, zawracania się do poprzednich lokacji czy też przechodzenia caaaaałej gry od nowa, jak to było z DMC4.
Każda misja jest oryginalna, liniowa, a eksploracja została ograniczona do ukrytych misji czy znajdziek z tą różnicą, że każda z nich wpływa na końcową ocenę. Musimy zbierać zaginione dusze po etapie, zdobywać klucze do ukrytych misji, aby nie tylko lepiej rozwinąć naszego bohatera, ale i też zdobyć jak najwyższą ocenę za zbieractwo. Każda z 20 misji posiada 3 noty albo kary za używanie przedmiotów. Zwiększono również zakres ocen za misję z D do SSS. Liczony jest czas, mechanika stylish działająca tak samo jak w poprzednich grach oraz znajdźki. Podoba mi się to "małe utrudnienie", a i same misje są zadowalające. Jak wspominałem wyżej, limbo od misji 15-16 zalicza zjazd, ale wciąż etapy są w miarę świeże i cały czas próbują jakoś urozmaicać zabawę. Jest taka misja, gdzie na samym początku wpadami do czołówki programu telewizyjnego... którą pokonujemy jak każdy etap. Jedyne, co jest naprawdę zawodzące, to część misji pełni rolę tylko walk z bossami. Beznadziejny pomysł i równie beznadziejne, że takie coś wprowadzono do Devil May Cry 5.
Wspominając o pokonywaniu etapów, jak w każdym DMC posiadamy elementy platformowe, ALE reboot jako jedyny wykonał je bardzo dobrze. Dodatkowo rozwiązał też jeden z największych problemów, jaki towarzyszył tej serii, czyli fizyka postaci. Postawmy sprawę jasno, ona była bardzo niewygodna i nieprzyjemna. Dantego, Vergila, Nero i innych postaci nie dało rady porządnie kontrolować w powietrzu. "Donte" z kolei posiada normalną, faktyczną fizykę i odczuwalny ciężar. Skakanie nim jest wreszcie przyjemne i nie ześlizguje się z jakichkolwiek elementów oraz podciąga się, gdy chcemy gdzieś sięgnąć. Nie wspominając o tym, że tych sekcji jest w grze całkiem sporo, znacznie lepiej urozmaicając rozgrywkę. Co jest jeszcze lepsze, Dante na początku gry dostaje łańcuchy, którymi może przyciągać się do platform albo platformy do siebie. Przyciąganie ma też zastosowanie w walce, ale o tym trochę później. Koniec końców "sekwencje zręcznościowe" są tutaj najlepsze w serii i faktycznie, jako urozmaicenie od pojedynków, spisują się znakomicie.
Ale nie tym Devil May Cry zawsze stało. DMC to przede wszystkim slashery i jak tutaj wypada reboot? Tutaj... ogólnie walka jest dobra, ale ma sporo niedociągnięć. Zacznijmy od tego, co DmC jest naprawdę przyjemne i dość rozbudowane. Mamy dostępne 5 broni białych (miecz, kosa, topór, rękawice i shurikeny) oraz 3 palne (para pistoletów, strzelba i... jakaś wyrzutnia, nawet nie umiem tego opisać), gdzie większość z nich jest wykonana solidnie. Rebellion, czyli nasz mieczyk to w zasadzie najbardziej zbalansowana broń. Szybki, silny, posiada w porządku zasięg i zwyczajnie dobrze się go kontroluje. Cała reszta dzieli się na bronie anielskie oraz diabelskie.
Te pierwsze, do których należą Osiris (kosa) oraz Aquila (shurikeny) koncentrują się na walkach z grupkami przeciwników. Obrażenia nie są jakieś olbrzymie, ale pozwalają na łatwe kontrolowanie chaosu na ziemi. Eryx (rękawice) i Arbiter (topór) są w miarę powolne, lecz bardzo potężne, mogące wręcz odrzucać przeciwników od nas. Każda z tych broni w miarę różni się od siebie i choć nie robią wizualnie jakiegoś wrażenia, gra się nimi bardzo dobrze. Na minus jednak to, że każda z broni ma w pewnym sensie takie same ruchy, a listy kombinacji są takie same. To jest dość bolesne, ale nadrabia za to olbrzymia płynność w mieszaniu ruchami.
Jeśli choć na chwilę zobaczycie, co robi Dante podczas ekranu ładowania, to takie same manewry można zrobić w grze. Broń przełącza się bardzo szybko, protagonista swobodnie przeskakuje z Miecza do toporu czy jakiejkolwiek innej broni... i na tym to się nie kończy. Wspomniane wcześniej haki mogą też przyciągać siebie do przeciwników oraz na odwrót i działa to również w powietrzu. Przez to DmC jest w pewnym sensie jedyną częścią dającą nam pełną kontrolę nad tym, co możemy robić z przeciwnikami w locie, gdzie w innych grach to bardziej zależy od postaci czy typu wroga. Czy taki system jest prosty? Tak. Czy jest to problem? Moim zdaniem nie, lecz jeśli oczekujecie czegoś bardziej wymagającego... trochę nie ten adres. Myślę, że nowym graczom walka mogła bardzo podejść, natomiast fani poprzedniczek mogą kręcić nosami.
Co tutaj nie wyszło do końca dobrze to bossowie. Przeciwnicy wypadają jeszcze spoko. Może nie wyglądają jakoś specjalnie, ale mięso armatnie do koszenia jest niezłe. Niektóre stwory mają też swoje anielskie i diabelskie odpowiedniki, sugerując nam użycie konkretnej bronii (nadal otrzymują obrażenia z innych, ale nie mają wtedy animacji otrzymania ciosu), co może trochę wybijać z kombinacji, ale to nie będzie jakiś wielki problem. Dużo gorzej wypadają sami bossowie, gdzie prawie każdy z nich ma jakiś problem. Pierwszy boss, Łowca, jest chyba najlepiej zaprojektowany, dający wyzwanie, wiele możliwości podczas walki jak odbijanie niektórych ciosów czy przestrzelenie go, by spadł z wieży. Sukkuba... jest w porządku i nic więcej nie umiem o niej powiedzieć.
Bob ma ciekawy pomysł na siebie oraz wciąganie do telewizorów jest super, ale cała reszta walki jest dość sztywna i taka sobie. Lilith z kolei byłaby dobra, gdyby nie dość nisko zawieszona kamera, ograniczająca nam widoczność. Mundus jest dość nudny, a Vergil... oryginał korzystał z beznadziejnego patentu, że można go zranić tylko po przyciąganiu się. W Definitive Edition jest lepiej, ale sam pojedynek nie ziębi, nie grzeje. Nie ma tam niczego specjalnego, chociaż zmieniający się krajobraz to w miarę ok pomysł. Wiecie co, ta gra wyszła w tym samym roku, co Metal Gear Rising, gdzie tam każdy z bossów wypadał kapitalnie. Jak mamy porównać te walki z tymi w DmC to po prostu... no smutne.
Największy problem reboota z pod tym kątem leży w samym rozwijaniu Dantego... oraz w Devil Triggerze. W poprzednich grach, nierozwinięty Dante/Nero nadal mógł oferować nam jakieś zabawki podczas rozgrywki. W trójcie nie mieliśmy na start dostępnego stingera czy innych ruchów do broni? Wciąż wystarczyło wyuczyć się obecnych w arsenale ciosów i można było skończyć grę z wmiarę wysokimi ocenami, nawet nie kupując nowych ruchów (znaczy można tak teoretycznie zrobić, jeszcze tego nie próbowałem). W DMC1 też nie mieliśmy zbyt wiele ruchów, lecz i tam podstawowy Dante wciąż mógł skopać przeciwników, nie mając problemu z oceną na koniec. Tutaj z kolei... wiecie co? Wyobraźcie sobie memy z doggosami, gdzie chady to starsze produkcje, a reboot to te drugie. Tak najlepiej wam opiszę rozwój postaci w skrócie, ale do rzeczy. Nierozwinięta postać nie ma wielu ruchów w innej broni niż Rebellion, a do tego ma słabe obrażenia oraz zbieramy beznadziejne noty. Przez to podstawowym Dante ledwo będziemy mogli osiągnać zwykłe S, o potrójnym możemy zapomnieć. Rozwijamy bronie za pomocą punktów zbieranych za otrzymanie odpowiedniej ilości białych kul, czyli odpowiednika expa.
Kupujemy nowe ciosy oraz ulepszamy ich obrażenia (które równa się zdobywaniu większej oceny). Żeby w pełni cieszyć się z systemu walki, musimy oczywiście przechodzić grę i po czasie... nawet za pierwszym skończeniem gry, nie będziemy mogli odpowiednio się bawić. Dopiero po wymaxowaniu broni nie będziemy mieć problemu z ocenami, a i ruchów będzie całkiem sporo. I takie coś po prostu boli, gdzie w poprzedniczkach liczył się przede wszystkim skill, gdzie chociażby w pierwszych misjach DMC3 mogliśmy wbić noty B czy A bez dokupowywania ruchów. Tutaj też się liczy, ale to nie jest główny czynnik.
Devil Trigger z kolei jest kompletnie bezużyteczny. W poprzednich grach był dość zbalansowany, powoli regenerował nasze zdronie, zadawał jeszcze większe obrażenia oraz trwał wystarczająco długo (no i zależy też tego, jak długi jest pasek DT). W Reboocie... mamy Diabelskie Zawieszenie, czyli coś na zasadzie stylu Quicksilvera z DMC3. Przeciwnicy przestają się ruszać, wywaleni w powietrze i Dante może spokojnie przedostać się do wroga, bardzo szybko go zabijając. Do tego jest potężną pomocą, regenerującą olbrzymią ilość utraconego życia. Jaki tu jest problem? Mianowicie trwałość oraz czas potrzebny nam na załadowanie go. Ten tryb działa bardzo krótko, a czas potrzebny chociażby do uruchomienia go jest dość długi. Ładowanie paska idzie jak krew z nosa, przez co nie możemy na nim specjalnie dobrze polegać. Koniec końców skończymy grę, bardzo rzadko go używając.
DmC w dniu premiery było też bardzo prostą grą, która nie stanowiła żadnego wyzwania podczas pierwszego przechodzenia gry. Ogrywałem swego czasu oryginał na PC i muszę powiedzieć, tylko raz udało mi się zginąć. Definitive Edition z kolei... no muszę powiedzieć, że Ninja Theory mocno wzięło do serca narzekania graczy na temat poziomu trudności. Dzięki temu otrzymaliśmy tryb Hardkoru i gorąco polecam ogrywać reboot właśnie z nim. Przeciwnicy mają zwiększone obrażenia, a Devil Trigger już nie zatrzymuje czasu. Do tego mamy oczywiście tryby: turbo oraz wymagany. Pierwszy z nich zwyczajnie przyspiesza nam rozgrywkę, a w drugim wrogowie tracą zdrowie dopiero, gdy zdobędziemy ocenę S w walce. Wszystko możemy też ze sobą mieszać, zatem możemy zrobić takie coś: Przechodzimy misję na Dante Must Die z trybem hardcoru, gra jest szybsza oraz potrzebujemy wysokiej noty by zadawać jakiekolwiek obrażenia. Dorzućmy jeszcze do tego tarcze wrogów pojawiające się jakiś czas po ich pojawieniu się oraz ich większe zdrowie. Szalona mieszanka, czyż nie?
Ale to nie wszystko, gdyż istnieją też tryby Niebo oraz Piekło (każdy ginie na 1 cios), Piekło i Piekło (Dante ginie od uderzenia) oraz Bogowie Muszą Umrzeć. Ten ostatni, w miarę nowy, jest chyba najbardziej przegiętym i najtrudniejszym ze wszystkich opcji grania w jakiekolwiek DMC. Dante umiera tam bardzo szybko, przeciwnicy od razu mają załączone wzmocnienie i jeśli do tego dodamy powyższe utrudnienia... to matko boska, naprawdę życzę wam powodzenia w skończeniu tej gry. Ktokolwiek marudził na to, że reboot jest za prosty, to niech spróbuje przejść DmC na Bogowie Muszą Umrzeć. Powiedziałbym, że to wszystko pozwala nam na różnorakie mieszanki i ogólnie to wielki plus, lecz Gods Must Die jest po prostu za trudne. Jeśli ktoś sądzi, że Dark Souls jest trudne, niech spróbuje ukończyć chociaż pierwszą misję, bez super postaci.
I mógbłym tym akcentem skończyć omawianie reboota, gdyby nie dodatek "Upadek Vergila". Tutaj wyraźnie widać, że twórcy nie mieli wielkiego budżetu, gdyż wykonanie daje wiele do życzenia. Sam Vergil jako grywalna postać jest bardzo dziwny w kontroli, gdzie kompletnie nie czuć siły jego ciosów. "Żre" bardzo dużo z paska DT na przyzywane miecze, przez co nie opłaca się ich używać (tym bardziej, że pasek długo się łąduje, a ruchy trwają przez parę sekund), zaś sama Diabelska Przemiana to po prostu przyzywany klon, nawet nie dający mu zwiększenia obrażeń. Mimo to trzeba przyznać, wykonanie Dopplegangera jest wykonane bardzo dobrze, definitywnie lepiej niż ten z DMC5.
Opowieść jest w miarę ok. Ot, Vergil sobie zmarł, próbuje odzyskać swoje siły, przy okazji drastycznie zmieniając swój charakter na nieczułego, żądnego mocy potwora. Co jak co, ale odmieniony Vergil dużo bardziej przypomina tu zbuntowantego edgelorda niż Dante i szczerze powiedziawszy, bardzo mu to pasuje. Nowych przeciwników jest zaledwie dwóch, z czego jeden pełni funkcję subbossa. Muzyka jest nudna i generyczna, zaś lokacje... misja 4 jest pod tym względem najładniejsza, ale cała reszta wykonana jest bardzo słabo, często korzystając z tych samych assetów. Dodatkowo 1 i 6 misja to prawie to samo z małymi różnicami. Generalnie widać tu, że był tu jakiś pomysł na Vergila, ale brak budżetu zabił całe wykonanie. Widać to najlepiej w cutscenkach, które są pokazane jako dość proste, czarno-białe animacje.
Podsumowujać jakoś to wszystko, DmC: Devil May Cry to naprawdę świetny slasher z paroma bolączkami i stylem, który nie każdemu podejdzie. Rozumiem podejście starych fanów i dlaczego ta gra mogła im nie podejść, ale ja naprawdę dobrze się bawiłem. Jestem w stanie zaryzykować, że jest on moją trzecią ulubioną częścią w całej serii, stojąc obok trójki czy piątki. Lubię sobie wracać do tej gry i jednocześnie posiedzieć smutny nad tym, że prawdopodobnie nigdy nie dostaniemy kontynuacji, co jest w sumie takim moim małym marzeniem. Chciałbym, by Capcom dał któregoś dnia szansę i sądząc po wypowiedziach, że woleli lepiej zrobić drugą część reboota niż piątą odsłonę starej serii, może coś z tego będzie. A jakie jest wasze zdanie względem rebootu serii Devil May Cry? Podobał wam się bardziej, a może na odwrót? Chętnie poznam waszą opinię, a w międzyczasie zacznę powoli robić swoją listę najlepszych gier tego roku. Mam tylko nadzieję, że uda mi się do końca grudnia ukończyć Soul Hackers 2, ale może to być utrudnione przez oddanie Dualsense'a do naprawy. Trzymajcie się ciepło!
PS: Kto skończy DmC bez oszukiwania (Super postać), na trybie Bogowie Muszą Umrzeć w wersji Hardcore, postawię coś do picia :P