Kommando Brandenburg cz. 7
Mróz. Śnieg. Poprzekręcane znaki. Ardeny w 1944 roku.
Kommando Brandenburg cz. 7
Bitwa o Ardeny
Po zwycięstwie we Francji, wojska inwazyjne powoli posuwały się w kierunku III Rzeszy. Linie zaopatrzeniowe rozciągały się niemiłosiernie, a decydujące zwycięstwo nie chciało nadejść. Kolejne dywizje angażowane były w walki przygraniczne i bezsensowną wojnę pozycyjną w lesie Hurtgen.
Zimowa kontrofensywa roku 1944 miała, w zamyśle Hitlera, przynieść rozstrzygnięcie walk na froncie zachodnim.
Koncept był śmiały i angażował znaczne siły oraz zasoby. Zaplanowano wbić pancerny klin pomiędzy alianckie siły ekspedycyjne rozlokowane w Belgii, Holandii (Brytyjczycy) i Francji (Amerykanie). Natarcie zmierzało w kierunku Antwerpii- najbardziej istotnego portu na tamtym obszarze, jeśli nie na kontynencie.
Co OKW (Sztab Generalny Wehrmachtu) zaplanowało zrobić potem? Nikt tego nie wie. Wódz perorował coś o drugiej Dunkierce, ale nie sposób dziś zgadnąć, co to dokładnie oznaczało.
Wiadomo na pewno, że Hitler całkowicie zignorował dominację w powietrzu przeciwnika oraz jego nieporównywalnie większy potencjał ludzki. Alianci bardzo szybko uzupełniali swoje straty osobowe i materiałowe, czego z pewnością na obecnym etapie wojny nie mogli powiedzieć o sobie Niemcy. „Rozstrzygający atak na Zachodzie” mógł skończyć się tylko w jeden sposób...
Operacja Wacht am Rhein angażowała cztery, niemieckie armie:
Piętnastą, Szóstą Pancerną SS, Piątą Pancerną i Siódmą (kolejność rozlokowania na froncie, licząc od północy). Sformowano dwadzieścia pięć dywizji Volksgrenadierów (grenadierów ludowych), z których każda była mniej liczna niż standardowa dywizja piechoty, jednakże rekompensowała sobie braki kadrowe dużym nasyceniem bronią automatyczną.
Do walk skierowano znaczne ilości Panter i Tygrysów (w tym, Królewskich), które miały wzmocnić niemiecki potencjał ofensywny.
Początkowo planowano zaatakować jesienią, jednakże braki zaopatrzeniowe i pogoda wymusiły zmiany terminów. Nikt poza najbliższymi współpracownikami Hitlera nie wiedział, jak miało wyglądać zbliżające się przedsięwzięcie. Pierwsze plany ujawniono na początku listopada, a konkrety zostały przekazane dowódcom niższego szczebla niemalże w dniu rozpoczęcia walk. „Dzień D” przypadł na 16 grudnia. Bardzo dobrze pokazuje to nieufność jaką dyktator żywił w tamtym czasie do wojskowych.
W operację zaangażowano trzy rodzaje sił specjalnych:
- Oddział Brandenburg
- jednostki powietrznodesantowe
- grupa SS-manów pod dowództwem Otto Skorzennego (ta sama, która uratowała Mussoliniego).
Formacje pierwsza i trzecia otrzymały zadanie przeniknięcia za linię wroga, a następnie zdobycia i utrzymania kluczowych ze strategicznego punktu widzenia mostów na Mozie, celem podtrzymania impetu natarcia. Poza tym, miały wprowadzać zamieszanie w amerykańskich szeregach poprzez niszczenie znaków drogowych, składów amunicji i centrów łączności.
Sformowano „Panzer Brigade 150”, której członkowie podlegali 6 Armii Pancernej SS. Formacja ta jest o tyle istotna, że wszyscy jej członkowie legitymowali się znajomością języka angielskiego i nosili amerykańskie mundury. To właśnie oni mieli siać zamęt po drugiej stronie fontu.
Skorzenny wydał pisemny rozkaz, aby zrekrutować żołnierzy posługujących się mową Szekspira. Jak się później okazało, kopia bardzo szybko trafiła w ręce amerykańskich służb wywiadowczych, gdyż Niemcy nie zachowali należytych środków ostrożności.
„Panzer Brigade 150” podzielona była na dwa komponenty:
- jednostkę zmechanizowaną, stylizowaną na zbieraninę wycofujących się w popłochu amerykańskich wojsk.
- oddział komandosów składający się ze 160 osób.
Grupa specjalna podzielona była na „sabotażystów”, „zwiad” i „oddział prowadzący”. Pierwsi (5-6 żołnierzy każdy) otrzymali zadanie wysadzenia mostów, które mogłyby zostać wykorzystane przez wojska alianckie. Sekcje rozpoznania (4-5 osób) poszukiwały miejsc stacjonowania jednostek pancernych wroga i jego artylerii, zmieniały kierunek znaków drogowych, zabijały gońców oraz podawały sprzeczne informacje napotkanym amerykańskim patrolom. Ostatni element przechwytywał wrogie sygnały radiowe i komunikował się z sojuszniczymi dywizjami.
Jednostka zmechanizowana miała być upodobniona do regularnej formacji amerykańskiej tego typu. Skorzenny zażądał zdobycznych Shermanów, niszczycieli czołgów M10, ciężarówek (klasycznych oraz półgąsienicowych M3), samochodów pancernych, motocykli i Jeepów.
To co otrzymał przeszło jego najśmielsze, negatywne oczekiwania.
-57 lekkich samochodów pancernych i terenowych z zamówionych 150.
-74 ciężarówki z planowanych 198.
-5 czołgów niemieckich (!) zamiast 15 amerykańskich.
-8 transporterów opancerzonych (w tym 6 niemieckich) z wyznaczonych 26.
Niemalże żaden pojazd nie był w pełni sprawny, a te w najgorszym stanie zostały niezwłocznie skanibalizowane na części zamienne. W końcu, udało się zdobyć 2 czołgi M4 Sherman. Jeden z nich miał kompletnie zmasakrowany silnik, niesprawne uzbrojenie i brakowało w nim radiostacji.
Rozpoczęto proces stylizowania „Panzer Brigade 150” na typową jednostkę amerykańską. Czołgom PzKpfw IV przyspawano do wież arkusze blachy, aby w ten sposób upodobnić je do wozów przeciwnika.
Działa szturmowe StuG III i jedną z Panter próbowano zmienić w niszczyciel czołgów M10 Wolverine.
Padło stwierdzenie, że trzeba być na froncie od kilku minut aby nie zauważyć, że coś jest nie tak z „Brygadą Pancerną 150”. Efekty metamorfozy okazały się mizerne.
Brakowało podstawowego ekwipunku, stalowych hełmów i mundurów. Amerykańscy jeńcy nie byli w stanie zaspokoić zapotrzebowania jednostki.
Kolejnym problemem okazała się znajomość języka wroga. Żołnierze wchodzący w skład jednostki reprezentowali na tym polu bardzo różny poziom biegłości. Kandydatów podzielono na cztery kategorie:
-A: absolutnie płynny w mowie i piśmie, reprezentowany głównie przez żołnierzy jednostki Brandenburg (10 osób)
-B: dobry, aczkolwiek nie perfekcyjny (30-40 osób)
-C: rozumie to, co usłyszy, aczkolwiek nie potrafi należycie przeprowadzić konwersacji (ponad 150)
-D: rozumie podstawowe zwroty, o ile wypowiedziano je powoli i wyraźnie (ponad 200).
16 grudnia o 5.30 rozpoczęła się operacja „Wacht am Rhein”. Początkowe sukcesy nie trwały zbyt długo, a niemiecki atak ugrzązł z powodu zbyt niskiej przepustowości sieci dróg. Masy pojazdów, piechoty i wozów konnych tłoczyły się w wielokilometrowych korkach. Wśród nich, oczywiście, znajdowała się grupa bojowa Skorzennego. Obersturmbannführer postanowił wziąć udział w regularnych starciach, i skierował swych żołnierzy do walk o miejscowość Malmedy. Podczas jednego z obchodów linii frontu dostał się pod silny ostrzał amerykańskiej artylerii, odnosząc rany na tyle niebezpieczne, że konieczna okazała się jego ewakuacja.
„Brygada Pancerna 150” zaległa na swoich pozycjach i stopniowo traciła ludzi oraz resztki sprzętu. 28 grudnia jednostka została zluzowana, wycofana na tyły i ostatecznie rozwiązana.
Jakie były efekty działań mitologizowanych „Niemców w amerykańskich mundurach”? Marne. Kilka przekręconych znaków drogowych, przecięte kable telefoniczne i wysadzone składy amunicji. Jedna grupa alianckich żołnierzy dała się nabrać, i opuściła zajmowaną od kilku dni miejscowość.
„Przebierańcy” osiągnęli jednak coś więcej. Wprowadzili zamieszanie za liniami wroga. Rosnąca paranoja doprowadziła do tego, że nasiliły się kontrole na wszystkich posterunkach. Wśród żołnierzy rozeszła się plotka, jakoby hitlerowcy zaplanowali podstępnie zamordować naczelnego dowódcę, gen. Eisenhowera.
Każdy podejrzany osobnik był wypytywany o imiona amerykańskich muzyków, wyniki meczy baseballowych czy kolor paczek papierosów.
Wielu nieszczęśników trafiło w ten sposób do aresztu, w związku z oskarżeniem o szpiegostwo. Nie muszę chyba mówić, że wcześniej dostawali solidne lanie od swoich nadgorliwych rodaków.
Spośród dziewięciu oddziałów wysłanych do akcji, siedmiu udało się przedostać za linie wroga i rozpocząć zaplanowane działania. Dwa zostały przechwycone, a ich członkowie rozstrzelani, w związku ze złamaniem konwencji międzynarodowych (walka w mundurach strony przeciwnej). Skorzenny i niektórzy z jego podkomendnych przygotowali się na taką ewentualność, i dla bezpieczeństwa nosili pod przebraniem niemieckie uniformy.
W późniejszych etapach operacji komandosi walczyli w charakterze regularnej piechoty, odnosząc lokalne sukcesy w działaniach defensywnych.
Spadochroniarze i operacja „Stösser” (Jastrząb)
Niemieckie wojska powietrznodesantowe nie miały szans wykazać się w trakcie walk o Ardeny. Zadanie które im wyznaczono, okazało się niemożliwe do zrealizowania ze względu na koszmarnie niskie wyszkolenie uczestników, krótki czas planowania przedsięwzięcia i, przede wszystkim, niesprzyjające warunki atmosferyczne.
8 grudnia 1944 roku Pułkownik Friedrich August von der Heydte otrzymał rozkaz przygotowania komponentu powietrznodesantowego w ciągu najbliższych 8 dni. Żadnych innych informacji nie otrzymał.
II Korpus Spadochronowy miał przekazać mu swoich 800 najlepszych żołnierzy- po 100 z każdego batalionu. W rzeczywistości, do grupy bojowej von der Heydtego oddelegowani zostali osobnicy słabi fizycznie, pozbawieni ducha walki i znani ze skłonności do sprawiania kłopotów. Większość z nich nie miała absolutnie żadnego doświadczenia w skokach ze spadochronem. Dowódca był oburzony i udał się do kwatery głównej Grupy Armii B, aby porozmawiać z Feldmarszałkiem Waltherem Modelem.
Dopiero interwencja Generała Studenta przyniosła efekt, i 150 „spadochroniarzy” zostało zastąpionych przez osoby bardziej kompetentne. Wartość bojowa jednostki von der Heydtego była jednak cały czas mizerna. Kilku spośród nowoprzybyłych uczestniczyło w feralnym desancie na Kretę z 1941 roku. Sam major stwierdził później, że „Nigdy w swej wojskowej karierze nie dowodził ludźmi z mniejszą wolą walki”.
Sytuacja była paradoksalna. Zbliżająca się wielkimi krokami operacja jawiła się jako niezwykle istotna z wojskowego punktu widzenia, a ludzie wyznaczeni do wzięcia w niej udziału okazali się kompletnie niedoświadczoną zbieraniną. Jaki mógł być wynik operacji „Stösser”?
Pierwotnie spadochroniarze mieli wejść do akcji 16 grudnia, w momencie rozpoczęcia operacji „Wacht am Rhein”. Rejon zrzutu został wyznaczony 11 kilometrów na północ od miejscowości Malmedy. Celem była sieć węzłów komunikacyjnych w rejonie Baraque Michel, które ludzie von der Heydtego mieli utrzymać przez około 24 godziny. Po upływie tego czasu, czołówki 12 Dywizji Pancernej SS „Hitlerjugend” powinny były dotrzeć na miejsce i zluzować skoczków.
Jak odniosła się do tych planów wojenna rzeczywistość? Już na samym początku okazało się, że brakuje paliwa i samolotów zdolnych przetransportować taką ilość żołnierzy w rejon działań. Operacja została przesunięta na 17 grudnia, na godzinę 3:00.
Krótko po północy 112 samolotów Ju 52 wystartowało, i po niedługim czasie wpadło w szalejącą burzę śnieżną. Widoczność była ograniczona, wiał silny wiatr, a piloci okazali się niedoświadczeni. W ostatnich miesiącach wojny Luftwaffe zmagała się z chronicznym niedoborem kadr.
Zrzut okazał się katastrofą z powodu olbrzymiego rozproszenia desantu (część spadła na terenie III Rzeszy i Holandii), niesprzyjających warunków terenowych (górski las) i atmosferycznych (wiatr). Jedynie 300 skoczków wylądowało w zaplanowanym rejonie działań i zdołało przegrupowało się u swego dowódcy. Część powróciła do baz, nie opuszczając nawet samolotów, a część poniosła śmierć w trakcie lądowania.
Kontakt ze sztabem nie istniał. Wszystkie radiostacje zaginęły lub uległy uszkodzeniu. Planowano uchronić się przed taką ewentualnością poprzez zabranie na misję gołębi pocztowych, jednak dowództwo nie wyraziło na to zgody, argumentując swoją decyzję zapewnieniem, że zostaną dostarczone inne środki zastępcze.
Po trzech dniach Von der Heydte uznał, że jego oddział nie ma szans wypełnić założeń operacyjnych i konieczna jest ewakuacji rannych na teren zajmowany przez wojska sojusznicze. Większość jego podkomendnych była zmarznięta, głodna i niemal pozbawiona amunicji w wyniku gwałtownych starć z okopanymi amerykanami.
Paradoksalnie, morale było dość wysokie, i Pułkownik zdecydował się na przeprowadzenie zwiadu w głąb pozycji nieprzyjaciela. Karabiny maszynowe i czołgowe armaty bardzo szybko ostudziły jego zapał. Oddział wycofał się i został rozwiązany. Niedobitki podzielono na dwu-trzyosobowe grupki i rozproszono. Sam von der Heydte udał się w kierunku miejscowości Monshau, gdzie rannego znaleźli go żołnierze US Army.