Trüberbrook – ręcznie tworzona przygodówka dla fanów gatunku [Recenzja]
Gry przygodowe nigdy nie były moim konikiem w kwestii wciągającej rozrywki, gdyż nie potrafiłem skupić uwagi na szczegółach oraz wgłębić się w mocno rozwiniętą ścieżkę fabularną. Co prawda zdarzały się też takie perełki jak Larry 7: Miłość na fali czy gra na podstawie filmu Ace Ventura, w których się odnalazłem i wielokrotnie przechodziłem. Pisząc jeszcze dla DP/WP, miałem możliwość uczestniczenia w bajecznych opowieściach fabularnych w grach od studia Arifex Mundi, choć me oddanie utknęło w roku 1996, kiedy wyszła gra Neverhood. Tytuł ten będący grą przygodową, stworzonym w technice poklatkowej z wykorzystaniem plastelinowych postaci, przez wiele lat napawał mnie dumą i majstersztykiem w podejściu do humorzastej rozgrywki. A dopiero po 19 latach pojawił się jego „następca” w postaci gry Armikrog…
Dziś mamy rok 2023, gdzie gry przygodowe nie mają już tak mocnej siły przebicia, jak miały zaledwie 19 lat temu. Winy za to nie ponoszą twórcy, lecz zmienna środowiskowa u odbiorców, którzy wolą się angażować w bardziej interaktywne opowiadania. Raptem kilka lat temu swoją premierę miała gra Trüberbrook. Dzieło niemieckiego studia btf i wydawnictwa Headup Games jest klasycznym przykładem gry przygodowej właśnie z elementami plastelinowego świata. Już na pierwszy rzut oka widać, że twórcy bardzo mocno wzięli do siebie odwzorowanie drobnych detali w swojej grze, również stawiając na animację poklatkową, makro fotografię oraz ręczne wykonanie wszystkich elementów, jeszcze przed wprowadzeniem ich w cyfrowy świat. Nie ukrywam, że mocno trzymałem kciuki dla tej produkcji, obawiając się tylko jednego … wkradającej się nudy.
Tajemnicza mieścina
Zabawę rozpoczynamy od początkowego samouczka, w którym wcielamy się w tajemniczą dziewczynę imieniem Gretchen (gra niemiecka, a co). Ta znajduje się na opuszczonej stacji benzynowej i poszukuje kilku rzeczy, by móc dalej ruszyć w drogę. W tym momencie zapoznajemy się z podstawowymi interakcjami w grze, ucząc się możliwości podnoszenia przedmiotów oraz zapoznawania się z ich możliwościami. Wiele z nich wręcz wymusza na nas interakcję lub kreatywnie podpowiada, do czego może posłużyć. W ten oto sposób uczymy się wykorzystania przestrzennego zebranych przedmiotów i włącza się nam fenomenalna opcja ludzkiego mózgu – kombinowanie.
Tuż po wprowadzeniu zostajemy zapoznani z głównym bohaterem historii. Jest nim amerykański naukowiec o niemieckich korzeniach Hans Tannhauser, który ukończył doktorat z fizyki kwantowej. Zbiegiem okoliczności wygrywa on w niewiadomym konkursie wycieczkę do tytułowego, niemieckiego miasteczka Trüberbrook. Gdy pojawia się na miejscu od razu zauważa, że dotarł na skraj świata, malutkiej mieściny, która zdaje się zapomniana przez swoje państwo. Po naszemu – zwykła, zapadła dziura.
Nasz bohater postanawia zatrzymać się w przytulnym pensjonacie Wakdebskust, w którym po przybyciu, zostaje okradziony z prac doktorskich dotyczących fizyki kwantowej. Swoje poszukiwania rozpoczyna od zapoznania się bliżej z ekscentryczną społecznością i poznania historii zapadłej dziury, w której przyszło mu spędzić czas. Poznając bliżej losy mieściny i odkrywając, że jego wygrana w tajemniczej loterii nie była zwykłym zrządzeniem losu, postanawia on wszcząć prywatne śledztwo. W pewnym momencie spotyka on znaną nam z prologu postać Gretchen, która jako jedyna zdaje się w miarę poczytalna. Oboje postanawiają odkryć, co tak naprawdę dzieje się w tajemniczej miejscowości, gdyż od ich decyzji będą się ważyć przyszłe losy tego świata.
Niemieckie szaleństwo
To, co od razu przykuło moją uwagę to możliwość wyboru innego niż niemiecki, języka. Niestety jest tylko angielski a napisy dla 10 innych narodowości. Wybór angielskiej wersji językowej może mocno namieszać w rozgrywce, gdyż wypowiadane frazy nijak się mają do ruchu ust postaci, niekiedy urywając znaczenia wypowiedzi. Do tego dochodzi nietypowy głos postaci, który z drugiej strony podkreśli zabawny aspekt produkcji. Mimo iż osobiście nie mierżę języka niemieckiego, prócz słuchania grupy Rammstein, to zdecydowałem się na oryginalną ścieżkę dźwiękową z polskimi napisami. Koniec końców, nie żałowałem.
Cała zabawa w grze opiera się o eksplorację mapy, szukanie poszlak zbliżających nas do rozwiązania problemów, a także możliwości do pchnięcia fabuły na właściwe tory. Podobnie jak miało to miejsce w przypadku pozostałych tytułów odkrycie zagadek w jednej z lokacji, otwiera nam dostęp do kolejnej. Mogą być możliwe powroty do lokacji, by odnaleźć coś, co przeoczyliśmy, ale zdarza się to sporadycznie. Wiele znalezionych podczas eksploracji elementów możemy łączyć w całość, otwierając sobie drogę do zamkniętych wcześniej miejsc, choć i to w głównej mierze może okazać się dość trudne w początkowej fazie rozgrywki. Bywa też tak, że będziemy zmuszeni tak prowadzić dialog, by dana osoba miała o nas jak najlepsze zdanie. Taka forma zaufania otwiera bowiem nowe możliwości zabawy.
Niestety, ale największym problemem produkcji jest szybko wkradająca się w rozgrywkę nuda. Tak jak się spodziewałem, historia przekłada się na luźną opowieść bez dynamicznych zwrotów akcji, ślamazarnie brnąc ku ostatecznemu przeznaczeniu. Zadaniem gracza będzie oblikiwanie całego ekranu w poszukiwaniu interaktywnych elementów bądź znaczników informujących nas o możliwości użycia na nich przedmiotu.
Ślimacze tempo rozgrywki
To, co najbardziej mnie zabolało w całej grze to jej długość. Ani się obejrzałem a tuż po kulminacyjnym wydarzeniu, ujrzałem napisy końcowe. Jak spojrzałem na zegar, zamarłem z przerażenia – 4 h 30 min. To strasznie mało jak na przygodówkę, za którą twórcy liczą sobie ponad stówę. Największymi bolączkami tytułu są udogodnienia w rozgrywce, do których otrzymujemy dostęp w połowie lub pod sam koniec zabawy. Mam na myśli np. mapkę do szybkiej podróży, która pozwala nam na szybsze dostanie się do konkretnego miejsca, bez żmudnego przemierzania tych samych lokacji wciąż i wciąż w poszukiwaniu ominiętego elementu.