Przez lata 90', do zakupu Steam Decka
Skoro tu trafiłeś, to znak że już teraz Steam Deck (SD) wywołuje w Tobie jakiś rodzaj emocji. Zaciekawienie, radość, smutek, złość, zazdrość, obojętność... Wybieraj! Zgodnie z dobrze znaną maksymą, nie ważne co, ważne że mówią. W mojej ocenie sprzęt posiada wszystkie cechy pożądane przez większość graczy, ale dla mnie uszyty jest na miarę (może uda mi się przekonać i Ciebie do rozważenia zakupu). Pozwól zabrać się w podróż pełną nostalgii, która (co wielce prawdopodobne) i w Tobie wywoła miłe wspomnienia i chęć rozważenia zakupu sprzętu od Valve.
Gwoli ścisłości, tekst nie będzie bił peanów na cześć SD, postanowiłem podzielić się z Tobą odrobiną intymności, moimi wspomnieniami i co najważniejsze ściężką, która doprowadziła mnie do miejsca w którym jestem jako gracz, hobbysta elektronicznej rozrywki.
Jeżeli chcesz wiedzieć jak w "starożytnych" latach 90' rodził się fenomen gier wideo, poczuć zapach starych gratów i giełdy elektronicznej, zapraszam do lektury. Opisana historia i kilka anegdot to pewien wycinek, który ma służyć jako "wytłumaczenie" przed sobą i Wami, dlaczego stawiam na Steam Decka.
Tato! Jesteśmy bogaci!
Mieszkałem w niewielkim mieszkaniu w centrum Wrocławia. Tato był dobrym człowiekiem. Delikatne podejście socjalistyczne ale ja widziałem w nim patriotę i prawdziwą głowę domu. Potrafił naprawdę wiele, ale nigdy nie miał ciśnienia na wielki zarobek. Któregoś dnia (z nieznanych mi do tej pory przyczyn) zapragnął jednak zarobić trochę więcej. Wybrał Szwecję. To był początek lat 90', coraz częściej pojawiały się kolorowe telewizory, a na przekór wszystkiemu jednym z Jego pierwszych nabytków, okazał się nasz pierwszy komputer - ZX Spectrum.
Popularny na zachodzie "gumiak" miał zielony ekran, rzecz jasna CRT, i w pierwszej chwili pomyślałem że nigdy nie dorosnę do momentu w którym będę mógł dotknąć klawiatury. Ludzie ile to musiało kosztować! Miesiące mijały a ja coraz częściej przełamywałem barierę człowiek - komputer. Po kilku, kilkunastu miesiącach okazało się że pisanie jest całkiem spoko, ale najważniejsze miało dopiero nadejść...
To urządzenie miało prawdziwego asa w rękawie. Oprócz edytorów tekstowych można było uruchomić PRAWDZIWE gry komputerowe. Rozumiecie co to znaczyło na początku lat 90'? W Polsce? Wygląda śmiesznie? To teraz wyobraźcie sobie że grałem na monitorze, który umożliwał wyświetlanie obrazu wyłącznie w odcieniach zieleni. Cóż... nie miało to żadnego znaczenia. Pierwsze ziarenko zakiełkowało, a najlepsze miało dopiero nadejść.
Czas wybrać się do szkoły
Nauka w moim domu była ważna. Nigdy nie było ciśnienia, nie musiałem wracać z najlepszymi ocenami, a czerwony pasek mógł ewentualnie poprawić i tak szeroki uśmiech rodziców po moich wyczynach wczesnoszkolnych. Problemów dydaktycznych nie było, natomiast pomysły które przychodziły mi do głowy zwykle kończyły się kontuzjami. Trudno było mi usiedzieć w miejscu (to mi niestety zostało), i domyślam się że był to jeden z powodów dla których rodzice postanowili kupić mi pierwszy (własny!) komputer. Padło na Commodore C64. Kasety magnetofonowe, zakupy w lokalnym sklepiku.
Jestem naprawdę ogromnie ciekawy czy ktoś z Was pamięta te "klasyczne" okładki, które w charakterystyczny sposób dzięki numeracji, zdradzały czy nie mamy już danego egzemplarza w kolekcji. Tip dnia, jeżeli macie już tak cudowne wspomnienia co do pierwszych produktów wirtualnej rozrywki czym prędzej wyszukajcie je w sieci. Nostalgia pełną gębą, a ja od pięciu minut zamiast kończyć bloga wczytuję się w kolejne pozycje na okładkach kaset.
Commodore, czyli największa konkurencja Atari. Dowiedziałem się o tym lata później, dla mnie nie miało to żadnego znaczenia. Miałem własny komputer, do którego miałem dołączony własny magnetofon, i co najważniejsze, wszystko wpięte było do kolorowego telewizora. Ekslozja emocji, radość... Jakie to wszystko było piekielnie dobre.
Giana Sisters czyli osławiony, a następnie zakazany klon Mario (tak, już wtedy Nintendo walczyło o swoje), Rick Dangerous, River Raid, Flimbo's Quest, Paper Boy, Boulder Dash. Te tytułu miały jeden wspólny mianownik. Można było ograć je na C64, ale sama rozgrywka była tak różnorodna, że nie mogłeś nudzić się nawet przez chwilę.
Z każdym dniem nabierałem doświadczenia. Pojawiły się pierwsze magnetofony na dwie kasety, umożliwiające przegrywanie kaset do mojego Commodorka, a ja stałem się dzielnicowym wymiataczem. Nagrywałem gry na stare taśmy z piosenkami z cyklu "niemieckie przyśpiewski weselne", długopisem dorabiałem okładki, a dzięki wbudowanemu w magnetofon licznikowi, śmiało mogłem napisać do którego momentu należało przewinąć kasetę żeby wgrać odpowiedni tytuł.
Był w tym jednak jeden haczyk. Takie "składanki" nagrywane z różnych taśm, wymagały ciągłego regulowania głowicy. Każdy posiadacz Commodore miał (nie wiedzieć czemu akurat te) takie małe kolorowe śrubokręciki (najczęściej zielone, niebieskie lub czerwone), którymi nastawiało się głowicę, przez uprzednio wprowadzoną komendę
Edytory tekstowe miały nawet swoje syntezatory mowy. Potrafiłem godzinami wpisywać ciągi literek i doszukiwać się fonetycznie wymawianych polskich wyrazów. Moi rodzice byli dumni. Tak, nie przesadzam. Rozpierała ich duma że ich mały Michał potrafi robić takie cuda, już wtedy moja wiedza na temat komputerów przekroczyła granice zdolności moich domowników.
Komunia to nie tylko prezenty
Jakieś piętnaście metrów w linii prostej od naszego mieszkania otworzył się nowy sklep komputerowy. Do dzisiaj pamiętam zapach elektroniki towarzyszący mi po przekroczeniu wielkich, brązowych, magicznych drzwi prowadzących do innego świata. Nie pamiętam jak wyglądał właściciel, pamiętam za to że musiał być naprawdę równym gościem.
W czasie gdy moi rówieśnicy zaczynali przygodę z Commodore i tłukli w nagrywane przeze mnie taśmy, ja odwiedzałem mojego nowego "kumpla". Wyobraźcie sobie, że byłem u niego codziennie. Pałałem się głównie sprzątaniem (taki mieliśmy układ), w zamian za co przez kilkanaście minut mogłem pograć na najprawdziwszym potworze, którym była Amiga 500! Komputer stał wyeksponowany na ladzie, a wraz z monitorem robił takie wrażenie, że nigdy nie widziałem klienta, który niezależnie od celu wizyty, nie łypałby co dwie minuty z chęcią choćby muśnięcia samej klawiatury. Na samym sprzęcie była tylko jedna gra, mieszcząca się na jednej dyskietce. Mowa o grze Pang. Jeżeli grywałeś lub widziałeś produkcje odpalane na Amidze, to wiesz że do gry wystarczył jeden Joystick. W samym Pangu wybierałeś mapę (pierwsze bodajże trzy mogłeś przeskakiwać dowolnie, natomiast każda kolejna wymagała ukończenia poprzedniego poziomu). Już wtedy zrozumiałem że rozpoczynanie rozgrywki od początku zwiększa moje szanse. Zbierane w łatwiejszych levelach życia, pozwalały przejść zdecydowanie dalej. To była strategia godna mistrza.
Nadszedł czas komunii. Do teraz pamiętam ból brzucha (stresowałem się jak nigdy później w dorosłym życiu), ale wszystko zostało mi nagrodzone z nawiązką. W czasie gdy moi koledzy dostawali złote łańcuszki, rowery, walkmany, hulajnogi i plastikowe deskorolki, ja dostałem prawdziwą "górę kasy". To było dziesięć milionów (10 000 000!). Oczywiście było już po denominacji więc mowa o ogrągłym tysiaku. Nie wiem dlaczego jeszcze do tego czasu zamieniałem to na "stare", ale jak dziś pamiętam mój bieg do komisu mieszczącego się na ulicy Odrzańskiej w okolicach wrocławskiego rynku.
Tak, ten sklep poznałem wraz z upływem czasu, i wiedziałem że kiedyś trafię tam w jednym celu. Zakup Amigi 500 był moim przeznaczeniem. Połowa kwoty poszła na komputer wraz z joystickiem i myszką, druga połowa pozwoliła mi nabyć kolorowy monitor.
Nazwijcie mnie starym dziadem, boomerem, facetem którego utrzymuje przy życiu nostalgia. Pisząc o tym uśmiecham się jak głupek bo dzięki mojej Amidze (a tu trzeba zaznaczyć że był to model z "dodatkowym" ramem - Amiga 500+), poznałem najwspanialsze tytuły które do tej pory mam, i faktycznie co pewien czas wracam z niezwykłą przyjemnością.
Cannon Fodder; Desert Strike, North&South; Civilization, Settlers, Mortal Kombat, Benefactor, Lemmings, Centurion...
Nie trudno się domyślić że powyższe produkcje przyszły mi do głowy w kilka milisekund. Tak, do teraz w sercu jestem zapalonym amigowcem, a serie pokroju Mortal Kombat czy Cywilizacja zostawiły ślady w mojej głowie na zawsze. To był komputer na lata, i nawet w chwili gdy zaczęły pojawiać się pierwsze PC'ty, ja wiernie trwałem z moją Amisią.
"Witaj w moim sanktuarium"
Mam starszego kuzyna. Dziewięć lat różnicy. To był mój guru. To człowiek który rozpoczął zabawy z grami wraz z pojawieniem się pierwszych komputerów osobistych. Ten facet poznał wiedzę tajemną i na raczkującym polskim rynku potrafił własnoręcznie złożyć PeCeta.
Ja miałem swoją Amigę, on miał swojego PC'ta. To był dobry i jasny układ. Do momentu w którym podczas wizyty u wujka pokazał mi dwie rzeczy: film "Martwe zło", i grę na swój komputer - jeżeli dobrze pamiętam - był to Wing Commander.
Wiecie co, Cannon Fodder było super, Desert Strike wymiatał grafiką a Sensible World of Soccer budowało podwaliny pod prawdziwe przyjaźnie. Niestety w żadnej z tych gier po przegranej, czy utracie życia, nikt nie robił podczas naszego pogrzebu salwy honorowej. Wing Commander to miał. Miał też sceny filmowe z prawdziwymi aktorami i spolszczenie (podejrzewam że amatorskie).
To był moment przełomu. Coś co przeżyłem sprzątając lata wcześniej półki sklepowe. Wiedziałem że moja Amiga nigdy nie będzie już tym z czym kojarzyłem ją przez całe lata. Poprosiłem więc rodziców o możliwość wyruszenia na giełdę komputerową, w towarzystwie mojego 9 lat starszego kuzyna. Wujek temat klepnął, a ja w sobotę wieczorem byłem już u nich w domu.
"Witaj w moim sanktuarium". Pamiętam to jak dziś. To tymi słowami przywitał mnie mój kuzyn w momencie gdy przekraczałem próg jego pokoju. Zasłonięte zasłony. Kilka głośników podwieszonych przy suficie, owczarek niemiecki na kanapie, a na biurku najprawdziwszy pecet.
Pamiętam kilkanaście gier z tej nocy. Mój mistrz ceremonii szybko poszedł spać, wcześniej dając mi instrukcje jak instalować gry, a ja odpłynąłem na dobre.
Pierwsza połowa nocy to dwie gry. Heroes of Might and Magic 3, oraz Dungeon Keeper. Obie gry z pełną polską lokalizacją. Obie gry wybitne. Znowu muszę to podkreślić. Mam w tej chwili obie na moim laptopie. Wracam do nich częściej niż powinienem. Do jednej i drugiej można ściągnąć łatki HD przez co nie tylko nie odstraszają, one są w dalszym ciągu jednymi z najważniejszych tytułów mojego życia. To te gry ukształtowały w młodym chłopaku duszę PCtowca (chociaż w tym czasie nikt jeszcze nie nazywał komputera tym zgrabnym skrótem).
W międzyczasie zaistalowałem dziesiątki dem gier z płyt dołączanych do czasopism kolekcjonowanych przez mojego kuzyna (usuwając po nich wyłącznie skróty na pulpicie), aż nastał blady świt. Nie spałem nawet pięciu minut. Czas było wyruszyć na giełdę.
Dualizm świata gier a dwie wrocławskie giełdy
Nie wiem czy tak było faktycznie, ale pamiętam wyłącznie dwie giełdy. Jedna mieszcząca się na stołówce politechniki wrocławskiej, druga sąsiadująca z dworcem świebodzkim (PKP). Mój kuzyn postanowił że jedziemy na "polibudę".
Ogromna kolejka (kilkadziesiąt osób), dwa złote za wstęp, a podczas oczekiwania smutni panowie wciskający nam do rąk jednokolorowe ulotki z komponentami do komputerów. To była jedna z pierwszych lekcji. Po naszym wypadzie zrozumiałem że wnętrze komputera to karta graficzna, płyta głowna, dysk twardy itd..
Po wejściu moim oczom ukazał się świat którego nie zapomnę do końca życia. Długie stoliki z powystawianymi kartkami przedstawiającymi sprzedawane programy i gry komputerowe. Brązowe kartony z używanymi komponenami do PCtów. Tłumy ludzi którzy niczym fala unosili się od stolika do stolika, z każdym coś zagadując, wymieniając racje i... i wiecie co? Oni musieli być naprawdę obrzydliwie obcykani w temacie. Tam każda jedna osoba wyglądała jak ultra geek. Wiedzieli po co przyszli, a miejsce w którym moi cisi bohaterowie zrobią zakup zależało wyłącznie od uroku NPC'a stojącego po drugiej stronie stolika.
Pamiętam że na giełdzie kupiłem jakąś grę na moją wysłużoną Amigę (musiałem mieć coś zdobycznego), natomiast dla mojego towarzysza to była arcy ważna misja. Kupił akcelerator graficzny do swojego komputera 3Dfx Voodoo 2.
Zrozumiałem że nadszedł czas na zmiany.
Szczęście sprzyja zwycięzcom
W domu nigdy się nie przelewało. Nie przymieraliśmy głodem. W zasadzie nigdy niczego nam nie brakowało. Niestety na zakup komputera nie mogłem liczyć a Amiga po moich nowych doświadczeniach nijak nie mogła sprostać wygórowanym oczekiwaniom.
Wybrałem się z kumplem do jednego z pierwszych hipermarketów we Wrocławiu. Jako że trudno było o transport bezpośrednio spod domu wybraliśmy się "z buta" do najbliższy przystanek tramwajowy. Chwila oczekiwania, wchodzimy, jest nawet kilka wolnych miejsc. Moment rywalizacji o to kto pierwszy zajmie krzesełko i... wygrałem. Wygrałem! To nie było tylko miejsce. Na siedzisku w tramwaju znalazłem telefon. Wypasiony telefon komórkowy. Byłem pewny że to najzwyklejsza ulotka. Nie to był telefon ze zgaszonym ekranem. Próba uruchomienia nie powiodła się ale po podłączeniu ładowarki pojawił się komunikat z prośbą o PIN.
Nokia 3310. Prawdziwa nokia 3310. Sam marzyłem o telefonie (w międzyczasie miałem Simensa C25 który wyzionął ducha) ale koszt SMS w wysokości 2,5 PLN skutecznie zniechęcał mnie przed posiadaniem kolejnego ultra wydatku. Telefon znalazł więc nowego właściciela a ja kupiłem - nie, nie komputer. Ja kupiłem używaną konsolę PlayStation.
To był krok w bardzo dobrą stronę. Niedługo potem jak grzyby po deszczu, w domach moich kumpli zaczęły pojawiać się kolejne egzemplarze Playstation. W końcu miałem możliwość wymieniania się grami, i wspólnych wypadów na giełdę - tym razem przez bardzo długi czas na giełdę przy dworcu świebodzkim, a cel każdorazowo był dla nas jasny. Kupujemy gry na "plejaka". Żeby była jasność, lata temu niemalże nikogo nie było stać na oryginalne "pudełka". Mało tego, nikt nawet nie starał się nas uświadomić że to piractwo w czystej postaci. Przyjeżdżaliśmy na giełdę, płaciliśmy podobnie jak na polibudzie "dwa zeta" przerośniętym Panom bez szyi na wejściu, i mogliśmy udać się w dowolnym kierunku. Dowolnym bo stoisk z grami było pod dostatkiem.
Nie pamiętam ile trwała moja przygoda z PS. Pamiętam natomiast że granie wywołało we mnie zapalenie spojówek, że nawiązałem nowe znajomości na giełdzie, i co najważniejsze, przekonałem się do "prawdziwych gier konsolowych".
Wziąłem czerwoną pigułkę
Po erze gry na Playstation nastąpiła część która skradła nawiększą część mojego młodocianego życia. Nadeszły czasy PeCetów. Czasy kafejek internetowych, gier sieciowych, Counter Strike'ów, Starcraftów, Warcraftów i wszystkiego czego śmietankę spijamy do dziś dnia. Tak, to były przełomowe czasy. Gry stawały się coraz bardziej ambitne, ale koszty nie były jeszcze liczone w tak grubych milionach, żeby podjęcie ryzyka stawało się nieosiągalne. Pamiętam czasy wejścia Steama - nie do końca wiedziałem po co jest program pozwalający na uruchomienie gry. Pierwszy kontakt z aktualnym gigantem branży mieliśmy w kafejce internetowej o dumnej nazwie "Jaskinia Gier" zlokalizowanym w piwnicy wrocławskiego Empiku. To tam tłukłem w pierwsze RTS'y i to tam zrozumiałem że Quake 2 wywołuje we mnie mdłości. To nie przenośnia. Latający w pierwszej osobie ekran sprawia że staję się ziolony jak Hulk.
Co ciekawe sklep w którym sprzątałem żeby pograć na Amidze splajtował a w jego miejsce otworzyła się kolejna kafejka internetowa. Tam poznałem masę świetnych ludzi z którymi kumpluję się do dzisiaj. Tam zrozumiałem na czym polegają proste komendy pod DOS'a, czym jest czateria i dlaczego nie należy ściągać wszystkiego z sieci na dysk - pierwsze wirusy paraliżowały raczkujących użytkowników z dostępem do Internetu.
Dostęp do sieci był dobrem ekskluzywnym. Każdy otrzymywany od babci grosz lądował w kasie pana oferującego dostęp do Internetu, a jak brakowało mi środków podłączałem na kilka minut dziennie kabel pod domowy telefon stacjonarny, żeby poczuć namiastkę wolności. Po pierwszych rachunkach zrozumiałem że wyłączenie obrazków w przeglądarce to pierwsza rzecz którą należy zrobić, a mój błąd przypłaciłem kilkudniowym szlabanem na wyjścia kafejkowe.
Skąd miałem komputer? Sprzedałem mojego plejaka i kupiłem pierwszy sprzęt od kuzyna. To było jakieś dwa lata przed Shrekiem, więc przed rokiem 00'.
Wspominam też dobrze sklep T-Rex z używanym sprzętem (istnieje nadal ale zmienił swoją lokalizację). To tam kupiłem wypasioną kartę graficzną do mojego "pieca" - Riva TNT2 Ultra.
Na tzw. nocki, czyli wspólne granie po sieci w jednej z kafejek umawialiśmy się z kumplami w innym miejscu (na placu Macieja). To tam za 25 złotych mogliśmy tłuc w Counter Strike 1.5 i 1.6, a także pierwsze Call of Duty. Właściciel opócz samej kafejki miał prywatną szkołę dla dzieci z bogatych rodzin (tuż obok naszego miejsca schadzek). Po tym jak odkrył że wiem jak złożyć komputer, potrafię się wysłowić i mam nie najgorsze maniery zaproponował mi pracę.
Zostałem więc administratorem lokalnej kafejki internetowej...
Przyśpieszmy tę historię
Tak, chyba się rozpisałem. W wielkim skrócie chciałem tylko wspomnieć o kilku momentach, które również wyrzeźbiły moją ostateczną formę gracza.
Gameboy - to sprzęt ktory posiadał mój kumpel z podstawówki. Jego ojciec był bogatym gościem. Z tego co pamiętam większość życia spędził za naszą zachodnią granicą, skąd przywiózł koledze przenośniaka i kilka tytułów. Doskonale pamiętam obiady jego mamy i nasze wspólne sesje przy stole kuchennym w Mario. Jak ja pragnąłem tego sprzętu...
...na szczęście były automaty. Tak, zostawiłem w nich "miliony" monet. Jako zaradny dzieciak odkryłem, że stara moneta przejechana delikatnie przez tramwaj idealnie pasuje do tych wielkich maszyn. Jako że babcia takich monet miała setki, ja miałem zabawy co nie miara. Zasada była jedna. Wchodzisz do salonu gier, kupujesz jeden, dwa żetony, stajesz przy automacie i napychasz go swoimi "podróbkami".
Dwie ulice od naszego mieszkania zagrywałem się w Virtual Fighter'a, Elevator i Street Fighter'a. W mniej bezpiecznym miejscu (Dworzec Główny PKP), moją uwagę przykuwały samochodówki z prawdziwymi kierownicami, The House of The Dead i Team Zero...
najlepiej wspominam jednak automaty w nadmorskim Rewalu. Z rodzicami spędzaliśmy tam wakacje kilka lat z rzędu. Snow Bros, Mortal Kombat, Three Wonders, Final Fight i Cadillac & Dinosaurs.
Dodajmy do tego eskapady do kumpla który posiadał PS2 na które za dzieciaka nie uzbierałem pieniędzy, Pegasusa otrzymanego od chrzestnego (którego po roku mi zabrał?!), zakup premierowego Xboxa 360, PS3, PS Vita, PS4...
O mojej miłości do Nintendo mogliście przeczytać w poprzednich wpisach. Słowem, to masa pięknych wspomnień.
Dlaczego więc Steam Deck?
Nie traktuję Steam Decka jako konkurencji do Nintendo Switch. To w mojej ocenie inna kategoria, pomimo kilku wspólnych punktów. To znaczy... konkurencja o czas jaki poświęcam na ogrywanie kapialnych Switchowych produkcji w pewnym sensie tak, ale to ma być dla mnie kombajn do większości produkcji o których mogliście poczytać w całym wpisie.
Czytam na temat SD wszystko co wpadnie mi w ręce. Każda wzmianka, artykuł, ciekawostka.
Tak, wiem że za jakiś czas najnowsze produkcje na nim nie pójdą;
Wiem też że jest stosunkowo ciężki (~670 gramów może być upierdliwe);
Nie będzie na nim ekskluzywnych tytułów (chociaż oceniam ten argument jako sznamacalny dowód na szalony umysł jego twórców);
Jest drogi - to niepodwarzalne - sam celuję w wersję ze środka półki;
Valve uwaliło każdy swój hardware'owy produkt (tak - mam steam controller, steam linka);
Bateria wypada w najlepszym razie poprawnie;
Ja to wszystko wiem. Jeżeli przeczytaliście całość powyższego wpisu, powinniście jednak wiedzieć że jestem dla SD inną grupą docelową. Mam dwójke dzieciaczków, pracę, mieszkanie, obowiązki. Nie mam za to czasu który mógłbym poświęcić na moje hobby.
Ten który udaje mi się wygospodarować do późne wieczorne godziny, tuż przed snem z przenośniakiem w dłoniach i żoną która na TV ogląda kolejny serial na Netflixie.
Steam Deck jest więc dla mnie. Pozwoli mi przenieść się do czasów kkultowych produkcji, kilku świeżynek, God of War'a w wersji przenośnej. Kilku emulatorów z produkcjami których nie mamy już gdzie zakupić...
Wiecie że kiedyś nostalgia była traktowana i leczona jak każda inna choroba psychiczna? Teraz wiemy że może służyć jako terapia w wielu schorzeniach psychicznych. Poprawia nastroj, zwiększa poziom endorfin, i zabiera nas do świata w którym nie było problemów wieku "dorosłego". Czasów naszych ulubionych zabaw, zapachów, przyjaciół. Zanim nazwiecie mnie boomerem, spróbujcie przypomnieć sobie takie chwile. Ja o brązowych drzwiach sklepu komputerowego przypomniałem sobie pisząc ten tekst. Może to wydawać się super trywialne, ale dla mnie to wielka rzecz (Bing).
Tak, zamówiłem Steam Decka (odbiór po drugim kwartale 2022). Do tego czasu pojawi się masa recenzji, porównań i testów. Jeżeli będzie w połowie tak dobry jak już teraz się go rysuję, trafi do mnie jak tylko Valve poinformuje mnie o jego dostępności.