Fullmetal Alchemist: Brotherhood - powrót po latach

BLOG RECENZJA
1689V
Fullmetal Alchemist: Brotherhood - powrót po latach
Kerrou | 04.09.2021, 17:20
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.
Fullmetal Alchemist: Brotherhood od lat okupuje topkę anime na MyAnimeList i jest jednym z tych, które po prostu poleca się każdemu. Było też jedną z pierwszych "poważnych" serii, jakie obejrzałem sam, z pełną świadomością tego, co oglądam. Czy po 11 latach od premiery - i mojego z nim kontaktu - Brotherhood trzyma  się tak samo dobrze?

WAŻNE! Wpis pochodzi z mojego bloga na platformie blogspot: jeżeli natrafilibyście na niego jakimś cudem i będę tam podpisany imieniem i nazwiskiem: to ja. Nie wystawiam też ocen liczbowych stąd "0" w metryczce KONIEC WAŻNEGO!

Praktycznie wszystkie osoby, jakie znam, a które FMA oglądały, znają je "z polecanki". Kiedyś ktoś im powiedział coś w rodzaju "no, ja wiem, że nie lubisz anime, ale FMA to obejrzyj, to jest serio spoko!". Nie inaczej było w moim przypadku (no, obyło się bez tego "nie lubisz anime"), bo jeszcze na początku nadawania Brotherhooda (czyli w okolicach 2009 roku), wspomniał mi o nim jeden ze starszych kolegów. Dostępnych wtedy było chyba gdzieś tak około 10 odcinków z zaplanowanych 64. Poza ogólnym opisem, jaki sprzedał mi wspomniany znajomy (świat wypełniony alchemią, tabu w postaci ludzkiej transmutacji, od czego się to wszystko zaczyna itp.), nie wiedziałem praktycznie nic. W seans wsiąknąłem jednak całkowicie, aby po nadrobieniu wszystkich dostępnych epizodów, wyczekiwać z tygodnia na tydzień kolejnych. Bawiłem się po prostu niesamowicie, doświadczając dramatów, śmiechów, wzruszeń i niesamowicie widowiskowej akcji, a to wszystko osadzone w naprawdę ciekawym świecie.

Byłem wtedy zaledwie jakoś 13 czy 14 latkiem, a to było jedno z moich pierwszych "poważnych" anime. Nie miałem porównania do praktycznie niczego innego, także do wydanej kilka lat wcześniej pierwszej, luźniej bazującej na mandze, serii. Przez te 10 lat od zakończenia emisji, nie wracałem do Brotherhooda, nie chcąc niszczyć sobie świetnych wspomnień. Dopiero kiedy wiele wody w Wiśle upłynęło (w 2018 roku), obejrzałem wersję z 2003, także bawiąc się bardzo dobrze. Dalej jednak w głowie siedziała mi myśl "kurde, ale ten Brotherhood to jednak był dużo lepszy!". Dodatkowo też oczywiście przez ten czas obejrzałem całą tonę różnorakich anime, także shonenów. Uznałem jednak, że raz kozie śmierć: przyszedł czas na rewatch. Odpaliłem więc Netflixa (skoro obie serie są tam dostępne, to dlaczego by nie skorzystać) i powróciłem do wypełnionego alchemią świata, który lata temu tak bardzo pokochałem. Czy jednak było warto to robić? 

Zanim przejdę do odpowiedzi na to pytanie, muszę nakreślić wam to, czym Fullmetal Alchemist tak właściwie jest. To co prawda manga (i anime) na tyle znana, że raczej większość to wie, ale nie zaszkodzi zrobić krótkiej powtórki. Całość jest osadzona w alternatywnej rzeczywistości początków 20 wieku. Ludzkość korzysta tam z potężnej siły zwanej alchemią. Alchemicy z użyciem wiedzy, która dla maluczkich jest praktycznie jak magia, potrafią zrobić wszystko. Odtworzyć znane struktury, stworzyć coś całkiem nowego, czy nawet naprawiać mechanicznie narzędzia. Muszą jednak trzymać się zasady równej wymiany, a więc chcąc coś pozyskać, rzecz o równej wartości musi zostać złożona w ofierze. Istnieje jednak jeden zakaz, którego nikomu nie wolno przekraczać: ludzka transmutacja. Naturalna kolej rzeczy musi zostać zachowana, a kto jest martwy, taki musi pozostać. 

Ten zakaz ignorują jednak dwaj bracia, starszy Edward i młodszy Alphonse. Pogrążeni w żałobie po śmierci matki, postanawiają dokonać niemożliwego, przywołując ją zza grobu. Nie udaje im się to jednak, a istota, jaka się ukazuje, nie przypomina w żadnym miejscu człowieka. Zostają ukarani, Edward tracąc lewą nogę, a Alphonse całe ciało. W desperackiej próbie ratowania brata, Edward zaklina jego duszę w zbroi, tracąc przy tym prawą rękę. Z utraconymi kończynami, zostaje zaniesiony przed Alphonse'a do domu ich przyjaciółki, Winry, gdzie zostaje opatrzony, a później wyposażony w pozwalające mu się swobodnie poruszać mechaniczne protezy. Nie mogąc sobie darować tego, co stało się z jego bratem, Edward postanawia więc zostać państwowym alchemikiem i odkryć sposób na odzyskanie jego ciała. 

Mniej więcej tak przedstawia się sam początek - i tym samym ogólny zarys - fabuły Stalowego Alchemika. Bohaterowie dosyć szybko trafią na trop kamienia filozoficznego, który - według informacji, jakie uzyskują - da im możliwość zignorowania prawa równej wymiany. Już jednak tutaj pojawia się pytanie: czy cena za to nie okaże się zbyt wysoka?

Teraz już mniej więcej wiecie, z czym się FMA je. Ja też już więcej nie muszę trzymać was w niepewności, mogąc przejść do najważniejszego (chyba?), czyli swoich wrażeń. No i co mogę powiedzieć, bawiłem się tak samo dobrze, jak przed laty. Ba, niektóre elementy udało mi się docenić nawet bardziej, bo oglądane latami anime, nie umiało ich wykonać tak dobrze, jak robi to dzieło Hiromu Arakawy. Już sam świat, gdzie technologia miesza się w codziennym życiu z alchemią, jest naprawdę bardzo fajnie pomyślany, bo potężni alchemicy wcale nie zdominowali codziennego życia i nie każdy sobie "ot tak" korzysta z jej dobrodziejstw. Kraj, który służy za tło większości wydarzeń - Amestris - przypomina nieco Austrię lub Niemcy (powiedzmy, że ogólnie kraj germański), ale w takim dosyć militarnym, wojskowym wydaniu. Z zaciekawieniem śledzi się wydarzenia w miejscu, gdzie wojsko - a nie po prostu rząd czy cesarz - stanowią najwyższą władzę. A nasi bohaterowie, chcąc nie chcąc, przez większość czasu będą na ich usługach. 

Historia też nie będzie polegała tylko i wyłącznie na poszukiwaniu kamienia filozoficznego i próbie odzyskania przez bohaterów ich ciał (lub kończyn), a skręci w o wiele ciekawsze kierunki. Ba, tajemnica stojąca za kamieniem, zostanie przed nami odkryta dosyć szybko, co nie znaczy, że poznamy już odpowiedzi na wszystkie pytania. Powiem więcej: pytania zaczną coraz bardziej się nawarstwiać, nowe postacie przybywać, a stare pokazywać nową twarz. 

Same postacie to też w ogóle temat na osobny akapit, bo są naprawdę fenomenalnie napisane. Jest co prawda kilka, które wolałem w wersji z 2003, bo i dostali o wiele ciekawsze wątki i zarysowane charaktery, ale w ogólnym rozrachunku naprawdę nie ma na co narzekać. Bracia Elric nie są standardowymi "od zera do bohatera", a już od początku jesteśmy w stanie zaobserwować ich pełen potencjał. Nie tyle więc zobaczymy ich rozwój, ile raczej drogę już po nim. FMA zaczyna się po prostu w tym miejscu, gdzie prawie każdy inny shonen by był już gdzieś tak w połowie. Nie oglądamy więc po raz enty tego samego...i to jest super sprawa. Co prawda dostaniemy flashbacki tu czy tam (są zwyczajnie potrzebne), ale seria nie poświęci im więcej czasu, niż jest to absolutnie konieczne. 

Nie zawsze jest jednak aż tak różowo i tutaj muszę się odnieść do wersji z 2003, gdzie - oczywiście tylko moim zdaniem - twórcy anime kilka wątków rozwinęli zwyczajnie lepiej niż autorka mangi. Nie mogę wejść w konkrety bez spoilerowania wam największych plot-twistów, ale o wiele ciekawiej poprowadzono tam chociażby wątek homunkulusów, który w Brotherhoodzie nie był AŻ TAK mocno związany z postaciami jak tam. Szczególnie ucierpiał na tym wątek Izumi, nauczycielki Eda i Ala. Tutaj czułem, że seria mogłaby się spokojnie bez niej obejść, tam...absolutnie nie. No i pomimo tego, że wcześniej chwaliłem brak "od zera do bohatera", tak tego krótkiego epizodu na wyspie, gdzie bohaterowie poznawali powoli tajniki alchemii, nieco mi brakowało. Był naprawdę bardzo fajny, nie za długi, niewrzucony na sam początek i bardzo tym postaciom na tamtym etapie historii potrzebny. Tak samo nieco ciekawiej twórcy podeszli do zakończenia, tutaj dając nam coś po prostu "ok", z toną epickich walk, patetyczności itp. Ogółem nowsza wersja wydaje mi się nieco bardziej "kolorowa". Nie tyle ma weselszy ton - bo humoru w obu jest sporo - co wydaje się po prostu taka bardziej barwna, żywa. Ma to lekkie odzwierciedlenie w fabule (jeżeli obejrzycie obie, to na pewno pomyślicie podobnie), ale chyba jeszcze bardziej w wizualiach. Niby całość robiło to samo studio (obecnie kojarzone m.in. z Boku no Hero Academia Bones), ale miałem zgoła inne odczucia, patrząc na oba dzieła.

Ogółem jednak to jak rozwinęła się historia jako całość (a nie tylko jej pojedyncze elementy), o wiele bardziej podoba mi się właśnie w Brotherhoodzie. Dużo wskazówek na temat tego "co i jak" jest nam rzucanych już na etapie początkowych odcinków, czy to poprzez wcześniej nieobecne postacie, czy nieco pozmieniane wątki. Ogółem, za dobry pomysł uważam lekkie skrócenie tego początku, aby wszystko mogło rozwinąć skrzydła nieco później. Wątek Shou Tuckera czy majora Hughesa i tak uderzą w was mocno niczym pędząca ciężarówka  w bohaterów isekaiów. W 2003 mogliśmy spędzić z nimi co prawda nieco więcej czasu na samym początku, ale wbrew pozorom skrócenie całości nie odebrało tutaj aż tak wiele, jak myślałem, że w efekcie mogło.

Stalowy Alchemik: Misja Braci (matko, dobrze, że tytułu mangi nie tłumaczyli...) jest anime wypełnionym mnóstwem dramatycznych momentów i masą plot-twistów, ale nie stroni też od naprawdę obfitej dawki humoru. Czy to notoryczne dogryzanie Edowi, czy przekomarzanie się jego i Winry, czy postać NAJPIĘKNIEJSZEGO ALCHEMIKA. Jest kiedy (oj, zdecydowanie jest) popłakać i gromko się pośmiać. Nawet jednak te postacie, które początkowo mogą się wydawać zaledwie comic-reliefami, dostaną swoje "momenty". Wzruszające, widowiskowe: jakie tylko chcecie. Zakładam nawet, że możecie niektóre z nich kojarzyć z memów :D 

Sama animacja także nie zdążyła się przez te 10 lat zestarzeć. Nie jestem osobą, wypatrującą pojedynczych kadrów i celowo robiącym im fotki, aby pokazać "patrzcie, ale to słabe!" (ileż ja się takich naoglądałem przy Dragon Ball Super...). Całość mocno się trzyma, a CGI, chociaż czasami wykorzystywane (vide "prawdziwa" forma Envy'ego), nie kłuje jakoś bardzo w oczy i gros scen akcji do teraz potrafi urwać czerep. Nawet te spokojniejsze momenty potrafią czasami przykuć wzrok. No i oczywiście prężący muskuły NAJPIĘKNIEJSZY ALCHEMIK :D 

To też jedna z tych serii, gdzie po prostu grzechem byłoby pominąć dowolny opening lub ending. Każdego jest po pięć i wszystkie równie dobre. Czwarta czołówka (utwór Chemistry) to tak niesamowity "banger", że tylko znaleźć go na YT, zapuścić zapętlenie i słuchać przez cały boży dzień. Towarzysząca odcinkom muzyka także jest po prostu niesamowita, a liczne orkiestrowe utwory zrywają czerep. Tutaj ciekawostka (aczkolwiek nie wiem, czy mogę jeszcze określić ją takim mianem, skoro chyba większość tym wie): w tworzeniu Brotherhooda swój "skromny" udział mieli Polacy. Utwory ze ścieżki dźwiękowej zostały wykonane przez Warszawską Orkiestrę Symfoniczną. Ot, taki całkiem miły dla nas akcent ;) 

Absolutnie nie żałuję więc tego powrotu do FMA po latach. Bawiłem się świetnie, niektóre elementy doceniając nawet bardziej niż wcześniej. To jedna z tych serii, która w pełni zasłużenie okupuje wysokie pozycje w licznych rankingach, co nie zawsze jest aż takim pewniakiem. Jest to zarówno dobre "wejściowe" anime, jak i dzieło, które doceni wieloletni i doświadczony "degenerat". Na pewno wrócę do tej serii jeszcze nie raz, bo 64 odcinki zlatują przy niej szybciej, niż przy innych zaledwie 12 czy 24. Zasada równej wymiany została zachowana: kilkanaście godzin mojego życia, za tyle samo niesamowitej rozrywki. Teraz jakoś mniej boję się powrotu do Chrono Triggera, bo skoro Brotherhood przywrócił świetne wspomnienia, to on też może ;)

 

Tytuł polski: Stalowy Alchemik: Misja Braci
Tytuł angielski: Fullmetal Alchemist: Brotherhood
Tytuł oryginalny: Hagane no Renkinjutsushi
Lata produkcji: 2009-2010
Typ: seria TV
Gatunek: akcja, miliaria, przygodowy, shonen
Ilość odcinków: 64
Czas trwania odcinka: 24 minuty
Studio odpowiedzialne za produkcję: Bones
Gdzie obejrzeć: Netflix (wersja polska/wersja angielska)
Oceń bloga:
21

Atuty

  • Trzyma się świetnie pomimo upływu lat
  • Pełna zwrotów akcji fabuła
  • Praktycznie każdy (z drobnymi wyjątkami) odcinek jest tutaj "po coś" i nic się nie marnuje na głupawe fillery
  • Nawet drugoplanowe postacie mają - w większości - ciekawie rozwinięte wątki
  • Brak typowego "od zera do bohatera", charakterystycznego dla dużej części shonenów
  • Aż grzech omijać tutaj openingi i endingi...absolutnie każdy jeden

Wady

  • Seria z 2003 kilka rzeczy robi jednak lepiej
Avatar Kerrou

Bartosz N.

Powrót po latach uważam za udany. Bawiłem się równie dobrze - a momentami nawet lepiej - co wtedy.

0,0

Komentarze (48)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper