Reklama

Kulturka - podsumowanie stycznia

BLOG
490V
user-93136 main blog image
człowiek_z_kosza | 17.02.2023, 00:45
Poniżej znajduje się treść dodana przez czytelnika PPE.pl w formie bloga.

Słowo wstępu

Witam wszystkich w nowym roku. Mam nadzieję, że jest on dla Was udany pod każdym względem, w tym pod kątem konsumowania kultury. U mnie styczeń stał pod znakiem, powrotu do świetnych płyt, które mieliłem w roku 2022. Udało mi się przeczytać książkę, którą miałem od bardzo dawna na shot liście, oraz wrócić do kltowej powieści. Serialowo było różnie, bo z jednej strony obejrzałem jeden z najlepszych seriali jakie w życiu widziałem a z drugiej strony spotkał mnie spory zawód. O tym wszystkim przeczytacie poniżej, ale jak zawsze zaczynam od filmów.

Filmy

Werewolf by Night (2022 r.) - reż. Michael Giacchino

Bardzo nietypowy projekt Marvela, tzw. special w postaci 50-minutowego filmu, którego bohaterem jest mniej znana postać, która dodatkowo wywodzi się z marvelowskiego świata magii, czarów, potworów, mroku. Można wilkołaka określić jako projekt poboczny, przeznaczony na platformę Disney+, ale paradoksalnie, dzięki temu, że sam projekt nikogo za bardzo nie interesował, wyszło mu to na dobre. Z uwagi na krótki metraż, od razu jesteśmy rzuceni w wir zdarzeń. Trafiamy do tajnej organizacji zajmującej się łapaniem/zabijaniem potworów, które zagrażają społeczeństwu. Dodatkowo trafiamy do naszego bractwa w bardzo ważnym momencie, mianowicie w trakcie uroczystości na cześć zmarłego przywódcy organizacji, Ulyssesa Bloodstone, której integralną częścią będzie polowanie na potwora, którego zwycięzca uzyska bardzo cenną nagrodę. Oczywiście nie było czasu na odpowiednie podbudowanie wszystkich bohaterów, ale dwójka najważniejszych jest bardzo dobrze zarysowana. Ja ich bardzo polubiłem i kibicowałem w całym tym zamieszaniu. W swojej formie 'Werewolf by Night' nawiązuje wprost do klasycznych horrorów Universal Studios, które przecież wprowadziło do popkultury cały szereg powszechnie rozpoznawalnych dzisiaj potworów, takich jak: Drakula, Frankenstein, wilkołak, mumia, niewidzialny człowiek i potwór z Czarnej Laguny. Film swoją stylistyką zachwyca i jest w warstwie audiowizualnej niezwykle spójny już od samego początku w którym dostajemy voice-over i napisy wprowadzające nas w historię. Do samego obrazu dodano delikatne ziarno, granulację, żeby dodatkowo jeszcze osadzić nas w retro-klimacie całej opowieści. Ścieżka muzyczna swoim minimalizmem, często w oparciu o jeden instrument dodatkowo potęguje efekt. Dzięki powyższym zabiegom, udało się stworzyć mroczną atmosferę, niespotykaną do tej pory w MCU. Czy zatem cała ta otoczka retro wskazuje odbiorcy, że akcja rozgrywa się w latach 20-tych XX wieku? Sami odpowiedzcie sobie na to pytanie. To, do czego mógłbym się doczepić to raczej kiepski kostium tytułowego bohatera. Na szczęście jest bardzo dobrze kadrowany i oświetlany przez co aż tak nie razi. Co ciekawe, inny kultowy potwór ze stajni Marvela, który pojawia się w filmie, wygląda na ekranie o wiele lepiej. Rasumując, 'Werewolf by Night' stanowi sympatyczny i bardzo klimatyczny pastisz starych horrorów. Znalazłem w nim sporo miłości do gatunku i niezły pomysł na poszerzanie MCU. Bardzo zasłużone, mocne 7/10.

Human Traffic (1999 r.) - reż. Justin Kerrigan

Jest jeden z tych filmów, które na pewnym etapie mojego życia były mi bardzo bliskie. Mogę nawet stwierdzić, że obejrzenie 'Human Traffic' za nastolatka, dodatkowo przyczyniło się do rozpoczęcia mojej, trwającej do dziś przygody z muzyką elektroniczną, klubami i muzycznymi festiwalami. Po bardzo wielu latach, ponownie wybrałem się na imprezę z głównymi bohaterami filmu. Jest to piątka przyjaciół z Cardiff, zaczynających w niedługiej perspektywie swoje “dorosłe” życie. Na tą chwilę, czas od poniedziałku do piątku spędzają na pracy której nienawidzą, a weekendy na wydawaniu zarobionych pieniędzy na długich, szalonych klubowych imprezach pełnych alkoholu i innych używek. Całe ich życie jest właśnie temu podporządkowane. ‘Human Traffic’ to przede wszystkim wehikuł czasu do ciekawych lat 90-tych w Wielkiej Brytanii. Oczywiście, w kontekście tego obrazu należy skupić się na przedstawieniu tematu zażywania narkotyków. Film nie demonizuje ich, a wręcz zachęca do ich zażywania, podkreślając jak ważne są dla pokolenia przedstawionego w filmie i jakie pozytywne zmiany mogą wywoływać. Film momentami wręcz wyśmiewa się z nagonki medialnej i opisuje pewne mechanizmy jakimi rządzi się rozpowszechnianie narkotyków na imprezach i poza nimi. Jest bardzo szczery w swoim przekazie. Nie ma w nim publicystyki, a raczej udana próba uchwycenia pewne zjawiska, które było nieodzownym elementem lat 90-tych na Wyspach Brytyjskich ale nie tylko. Nie jest to głupi film o drugach i techno. Stara się uchwycić głos pokolenia ecstasy, pokolenia, które nie ma planów, a jeżeli je ma, boi się je realizować. Pokolenia, które boi się otaczającego świata i dorosłości, która jawi im się jako szara, smutna i przygnębiająca. Film przepełniony jest gorzką melancholią. Każdy z bohaterów ma swoje problemy, które wcale nie są błahe. Imprezy i narkotyki, są dla nich formą eskapizmu od przytłaczającego, codziennego życia, którego nienawidzą. Mają jednak świadomość (a zwłaszcza jeden z nich - Moff), że ten czas się powoli kończy i wcześniej czy później, będzie trzeba się zmierzyć ze światem. Osobne miejsce należy poświęcić muzyce, za którą odpowiada Pete Tong, kultowa postać na klubowej mapie UK. Z resztą inny kultowy twórca utożsamiany z kulturą klubową, Carl Cox, zaliczył w filmie Cameo. Soundtrack to prawdziwa petarda. Zbiór fenomenalnych utworów, które rozgrzewały parkiety w latach 90-tych. Już użyty w napisach początkowych ‘Build It Up, Tear It Down’ Fatboy Slima wprowadza w odpowiedni klimat. Jak już wspomniałem na wstępie 'Human Traffic' jest dla mnie to film kultowy i bardzo ważny z uwagi na wielką miłość do muzyki elektronicznej i przynależność, przynajmniej w jakimś stopniu do kultury techno. Oglądałem go wielokrotnie i dziś, w moim wieku nie robi już takiego wrażenia, ale nadal jest to ciekawe, dobrze zrobione kino. To nie jest film o klubingu, to film o doświadczeniach i lęku przed normalnością. 7/10

Dark City (1998 r.) - reż. Alex Proyas

To moje drugie spotkanie z tym kultowym w niektórych kręgach filmem Sci-Fi. Pamiętam, że poprzednim razem odebrałem go umiarkowanie pozytywnie, ale dopiero po ostatnim seansie w pełni doceniłem jego walory. Przede wszystkim Dark City’ ujmuje klimatem. To sugestywne, mroczne Sci-Fi czerpiące wiele ze stylistyki Noir. Jest to jeden z tych filmów, który właściwie jest pozbawiony ekspozycji. Nie znając głównego bohatera, nie poznając chociażby jednej jego cechy oraz backgroundu całej historii jesteśmy właściwie z marszu (nie licząc początkowego voice-overa) wrzucani w wir wydarzeń, a nie ukrywam, że zaczyna się od trzęsienia ziemi. Nasz bohater bowiem, budzi się w wannie, w pokoju hotelowym i zdaje sobie sprawę, że nic nie pamięta, nawet swojej tożsamości. Odbierając dzwoniący telefon dowiaduje się, że pamięć została mu wymazana a on jak najszybciej ma z hotelu uciekać, bo ktoś na niego poluje. Na domiar złego znajduje w swoim pokoju zwłoki kobiety z wymalowanymi symbolami na ciele. Mam nadzieję, że zaciekawiłem bo nic więcej nie powiem. Film stawia nas w pozycji głównego bohatera, który musi znaleźć odpowiedzi na nurtujące go pytania, zaczynając, podobnie jak widz z czystą kartką. Bardzo lubię taką konstrukcję, dzięki którym czuję się bardzo mocno zaangażowany w fabułę. 'Dark City', to film, który niezasłużenie został zapomniany przez popkulturę. Oczywiście ma rzeszę wiernych fanów, ale daleko mu do rozpoznawalności innych filmów Sci-Fi z końca lat 90-tych takich jak 'Matrix', 'The Fifth Element', 'Men in Black' czy 'Independence Day'. Z resztą 'Dark City' i 'Matrixa' łączy wiele podobieństw, zarówno w kwestii narracyjnej jak i wizualnej (bardzo podobne lokacje i color grading). Film olśniewa swoim ocierającym się o retro czy niemiecki ekspresjonizm stylem w lokacjach, architekturze, scenografii. Za to w charakteryzacji i kostiumach niektórych z postaci widać dużą inspirację 'Hellraiserem'. ‘Dark City’ nie jest tylko stylowym, klimatycznym Sci-Fi w duchu Neo-Noir. Daje on bowiem możliwość widzowi do zastanowienia się na moralnością działań mieszkańców tytułowego miasta i przemyśleniem, jakie elementy wpływają na kształtowanie się naszej tożsamości, czym jest indywidualizm. Gorąco zachęcam do obejrzenia tej filmowej perełki, tak bardzo niedocenionej w momencie swojej premiery i odkrycia wraz z głównym bohaterem tajemnic mrocznego miasta. 8/10

Phantom Thread (2017 r.) - reż. Paul Thomas Anderson

Obejrzałem ponownie ‘Phantom ThreadAndersona dzięki namowom mojej partnerki, za co bardzo jej chciałem podziękować 🙂. Za pierwszym razem oglądałem go w momencie premiery w kinie i pamiętam, że film wręcz zahipnotyzował mnie swoim mocno bajkowym klimatem, stroną wizualną i fenomenalną muzyką Jonathana Greenwooda. Tym razem obejrzałem historię genialnego krawca i jego muzy na chłodno i muszę przyznać, że film dodatkowo na tym zyskał w moich oczach. Obserwujemy zatem historię wspomnianego krawca, Reynoldsa Woodcocka zagranego jak zawsze fantastycznie przez Daniela Day-Lewisa, cieszącego się niezwykłą sławą i estymą wśród elit na całym świecie, wliczając w to również głowy państw. Jest to wybuchowy, apodyktyczny, rozkapryszony neurotyk, który obudował swoją codzienność licznymi rutynami i rytuałami. Jak każdy geniusz, potrzebuje w swoim uporządkowanym życiu nowego natchnienia, nowej muzy i właśnie z tego powodu pod jego dach trafia o wiele młodsza od niego kelnerka Alma. Już na samym początku filmu jako widz jesteśmy poinformowani, że Alma miała przed sobą wiele poprzedniczek i istnieje duże prawdopodobieństwo, że podzieli ich los. W tej całej układance nie można zapomnieć o siostrze Reynoldsa, Cyril w równie wspaniałej kreacji Lesley Manville, która prowadzi rodzinny biznes, niejako sprawuje pieczę nad swoim bratem i jest jedyną osobą, której nasz główny bohater się boi i wolałby z nią nie zadzierać. Jest z resztą świetna scena w filmie, w której podczas śniadania, wzburzony Reynolds naskakuje na swoją siostrę i zostaje zgaszony jednym zdaniem, w którym Cyril jasno informuje, żeby nawet nie próbował konfrontacji, bo inaczej przejedzie się po nim jak walec. Jakby się zastanowić głębiej, to pozycja Reynoldsa w jego idealnym świecie jest bardzo niska. Jest on wręcz uzależniony od kobiet. Od matki, która go namaściła na krawca-artystę i z której stratą nadal sobie nie radzi, od Cyril właśnie, bez której cały jego dom mody nie miałby prawa istnieć, od szwaczek, które wykonują czarną robotę i są w stanie w sytuacjach kryzysowych Reynoldsa zastąpić, czy w końcu od klientek, które nabywają jego suknie.  Anderson z niebywałą precyzją ukazuje niuanse i dynamikę relacji głównych bohaterów. Z wielką przyjemnością obserwuje się próby wzajemnego zdominowania partnera, wpływ bohateów na siebie, w tym również to jak zmiana relacji Almy z Reynoldsem wpływa na jego wenę twórczą. Pozornie, film wydaje się, romantyczną opowieścią w duchu Kopciuszka, czy Pięknej i bestii, ale tak naprawdę ukazuje bardzo brutalną momentami walkę dwójki egoistów, z których każde ma swoje racje i próbuje jak najwięcej ugrać dla siebie. Dzięki tej dynamice relacji ale również dzięki pięknemu ukazaniu lokacji w których rozgrywa się akcja, ponownie totalnie zatopiłem się w ten film. Z dużą satysfakcją obserwowałem jak Alma delikatnie acz sukcesywnie rozpycha się łokciami w życiu Reynoldsa i zagarnia coraz więcej dla siebie. Niezwykłą przyjemność sprawiało mi odczytywanie drobnych niuansów w zachowaniach bohaterów. Chłonąłem atmosferę poszczególnych scen i lokacji. Anderson idealnie buduje napięcie a później je utrzymuje aż do końca, zachowując idealne tempo narracji dla przedstawionej w filmie historii. To film niemal perfekcyjny, Muzyka jest świetna, zdjęcia, gra światłem, ukazywanie detali, scenografia, kostiumy na wybitnym poziomie, gra aktorska z najwyższej półki, fabuła oparta o charaktery postaci i ich wzajemne relacje, bardzo wciagająca. Na tą chwilę ‘Phantom Threads’ jest moim ulubionym filmem tego wybitnego reżysera, wyprzedzając ‘There Will Be Blood’ i ‘Punch-Drunk Men’. Nabrałem jednak dużej ochoty na retrospektywę wszystkich pozostałych filmów mistrza. 9/10

M3gan (2022 r.) - reż. Gerard Johnstone

O filmie było dosyć głośno, i pewnie większość z Was zna fabułę, ale dla pewności nadmienię tylko, że obserwujemy losy niezwykle uzdolnionej Pani inżynierki, Gemmy, która buduje niebywale zaawansowaną lalkę wielkości 10-letniego dziecka, działającą w oparciu o algorytmy AI. Dodatkowo pod jej opiekę trafia młoda siostrzenica Cady, którą nasza bohaterka ewidentnie nie umie i nie chce się zajmować. Nie jest sekretem, że w naszej tytułowej lalce M3gan w procesie uczenia się, zachodzą pewne nieporządane sposoby rozumowania i budzą się pewne bardzo groźne instynkty wynikające z wypaczonego sposobu pojmowania odpowiedzialności za drugą osobę i chronienia jej. Nie można tego filmu porównywać do 'Annabelle' czy jakiegokolwiek filmu z Chuckym, ponieważ podłożem zła w lalce nie są fantastyczne, nadprzyrodzone moce a technologia. W filmie znalazło się miejsce na sporo satyry dotyczącej współczesnych korporacji, rozwoju technologicznego, uzależnienia się od elektroniki czy bezwzględnych metod marketingu. Muszę pryznać, że mimo, iż nie jest to jakaś głęboka analiza, sam fakt, że taka tematyka jest podejmowana, stanowi wartość dodaną i urozmaica seans. Oczywiście należy podkreślić, iż film w swojej konstrukcji nie zaskakuje i raczej stanowi powielenie schematów związanych z maszyną zrywającą się ze smyczy. Jeżeli spodziewacie się straszącego filmu, to zaznaczam wyraźnie, że nie ma tu zbyt wielu momentów, które w znaczący sposób podniosą Wam ciśnienie. Jest sporo jumscare’ów ale raczej są łatwe do przewidzenia. Natomiast, sama M3gan wygląda i porusza się fantastycznie. Nie mamy tu bowiem do czynienia z AI, ale z młodą aktorką w skrupulatnie przygotowanym kostiumie, dzięki czemu uzyskano niezwykle sugestywny efekt doliny niesamowitości, który we mnie powodował pewien niepokój i lekki dyskomfort. Żałuję jednak bardzo, że film trafił do kin z ratingiem PG-13. 'M3gan' stoi na rozdrożu, nie wiedząc do końca w którą stronę ma podążać. Czy ma służyć przeprowadzeniu poważnej analizy współczesnego rodzicielstwa, postępu technologicznego i opowiadać o sposobach radzenia sobie z traumą czy ma uderzać w bardziej komediowe tony. Niestety to niezdecydowanie, mocno udziela się widzowi. Co zatem przede wszystkim wpłynęło na moją wysoką ocenę? Rozrywka. Czysty fun z oglądania. Nie przeszkadzały mi głupotki scenariusza ponieważ, przez większość filmu, twórcy umieli utrzymać mnie w napięciu. Złapałem się w pewnym momencie na tym, że kibicowałem tej psychopatycznej lalce. 6/10

Persona (1966 r.) - reż. Ingman Bergman

“Jedyna możliwa prawda, to milczenie” - Ingmar Bergman

Boję się sięgać po filmy o takim statusie, ponieważ zawsze istnieje ryzyko wielkiego zawodu. Na szczęście, tym razem nie było się czego bać, chociaż film musiałem obejrzeć dwukrotnie i trochę o nim poczytać (o samej fabule jak i kulisach powstania), żeby go w pełni docenić. Wydawałoby się, że jest to bardzo prosta historia o pewnej, docenionej i popularnej aktorce (zawód bohaterki nie jest tutaj bez znaczenia), która w pewnym momencie, z własnego wyboru przestaje mówić. W filmie można się doszukiwać wielu przyczyn tego stanu jak chociażby, trudna relacja z partnerem, brak miłości do własnego dziecka. Bohaterka ewidentnie ma dość własnego życia, które w jej mniemaniu zbudowała na kłamstwie, na zakładaniu masek. Pytanie tylko, czy milczenie głównej bohaterki nie jest kolejną maską jaką zakłada i z łatwością zdejmie, kiedy się nią znudzi? To co uderza najbardziej w filmie, to właśnie uporczywe milczenie głównej bohaterki. W całym filmie wypowiada tylko jedno słowo. Mimo to Bergmanowi udało się wykorzystać milczenie jako sugestywny środek wyrazu. Nie można jednak zapomnieć o drugiej bohaterce, pielęgniarce Almie, która w przeciwieństwie do Elisabet, ma wiele historii do opowiedzenia i czyni to z wielką chęcią. Właśnie gadatliwość Almy doprowadzi do wielkiego napięcia między bohaterkami. W ‘Personie’ znaleźć można wiele elementów biograficznych, związanych ze stanem i kondycją reżysera z okresu bezpośrednio poprzedzającego powstanie filmu. Wypalenie zawodowe, niemoc twórcza, chęć izolacji, odosobnienia aby zebrać myśli, choroba wynikająca z przepracowania, to wszystko wprost wybrzmiewa z jego filmu. Bergman w tamtym okresie podważał również znaczenie artysty, jako komentatora rzeczywistości. Powiedział “Co mogę przekazać moimi magicznymi sztuczkami, kiedy świat płonie”. Nawiązywał w swojej wypowiedzi do trwającej wojny w Wietnamie. W samym filmie z resztą, znaleźć można scenę, w której jedna z dwóch głównych bohaterek, granych przez Liv Ullmann z przerażeniem w oczach ogląda telewizję w której relacjonowany jest słynny incydent z buddyjskim mnichem, który dokonał samospalenia w proteście przeciwko dyktaturze i prześladowaniom buddyzmu w Wietnamie Południowym. W tym co napisałem, jedynie dotknąłem czubka góry lodowej. Można by dalej analizować emocje bohaterek, skupiać się na eksperymentalnych zabiegach jak obraz przepalającej się lampy łukowej w prologu, który sam w sobie jest mini dziełem sztuki czy zerwanie taśmy w środku filmu, które ma swoje uzasadnienie w fabule. Mam wrażenie, że nie umiem go jeszcze w pełni docenić dlatego chętnie kiedyś do niego wrócę, ale już dawno nie miałem takiej ochoty podyskutować o filmie jak właśnie po dwóch seansach ‘Persony’. 8/10

Menu (2022 r.) - reż. Mark Mylod

Przed obejrzeniem tego filmu, słyszałem o nim wiele dobrego. Uprzedzając fakty, powiem, że mi po jego obejrzeniu, bardzo trudno jest jednoznacznie pozytywnie, bądź negatywnie go ocenić. Sam trzon fabuły jest bardzo prosty, bowiem obserwujemy historię dwójki młodych ludzi granych przez bardzo dobrego Nicholasa Houlta i Anye Taylor-Joy, którzy wspólnie wybierają się na odosobnioną wyspę na której znajduje się ekskluzywna restauracja prowadzona przez wybitnego, a może najwybitniejszego szefa kuchni granego przez Ralpha Fiennesa. Wszystko po to, żeby zjeść niezapomniany posiłek. ‘Menu’ należy do tych filmów, które właściwie nie posiadają ekspozycji. Jako widz, od razu jesteśmy wrzuceni w wir wydarzeń, lądując z parą głównych bohaterów na kolacji u prawdziwego kulinarnego artysty. Ten zabieg działa, bo będąc oprowadzanym wraz z bohaterami po wyspie a następnie udając się do restauracji mocno angażujemy się i niejako uczestniczymy w wydarzeniach. Film dobrze buduje napięcie i zaciekawia, dając co rusz nam znać, że za kolacją kryje się coś więcej. Mając powyższe na uwadze stwierdzam, że pierwsza połowa filmu w której twórcy szerzą tajemnice i niedomówienia jest zdecydowanie lepsza. Druga w której wątki są wyjaśniane, jest dużo słabsza. Wynika to m.in. z faktu, że poznając lepiej wszystkich pozostałych uczestników kolacji dostrzegłem, jakimi kliszami i stereotypami posługują się twórcy tworząc bardzo jednowymiarowe postacie w filmie. Nie da się również nie zauważyć bzdur i dziur scenariuszowych. W filmie bowiem zdarzają się sytuacje dość przypadkowe, lub takie w których postać grana przez Ralpha Fiennesa spontanicznie podejmuje decyzje, co kłóci się z głównym założeniem filmu. Nie chcę za wiele zdradzać, ponieważ ‘Menu’ zdecydowanie należy zaliczyć do filmów z twistem i mógłbym komuś popsuć zabawę. Chociaż, nadmienię w tym miejscu, że sam film będzie Wam spoilerował fabułę, stosując notorycznie, od samego początku foreshadowing. Film miał stanowić satyrę na bogaczy, snobów. Dostaje się korporacyjnym szczurom, pretensjonalnym znawcom kuchni, czy lansującej się gwieździe filmowej. Nie wybrzmiewa to jednak wyraźnie, z powodu braku zniuansowania bohaterów o którym pisałem powyżej. Oczywiście, film można również odczytywać jako rozprawkę o zatracaniu się w perfekcjonizmie, który staje się obsesją, o kulturze konsumowania a nie smakowania ale moim zdaniem nie jest to odpowiednio pogłębione. Dodatkowo pozytywny odbiór filmu zakłóca fakt, iż wymaga się od widza bardzo wysokiego zawieszenia niewiary, zarówno co do postawy kucharza-geniusza, klientów restauracji a na obsłudze kończąc. Nie jest to film zły, ale dużo gorszy niż się spodziewałem. Warto ‘Menu’ sprawdzić samemu. Na koniec chciałbym wspomnieć o grze aktorskiej Taylor-Joy. Moim zdaniem jest to aktorka mocno przehypowana. Bardzo cenię sobie role z jej wczesnego etapu kariery (‘Split’, ‘The Witch: A New-England Folktale’). Natomiast od czasu ‘The Queen's Gambit’ Anya gra na autopilocie, stosując ten sam zestaw min, grymasów, spojrzeń i manieryzmów. Nieważne czy weźmiemy pod uwagę wspomnianego Gambita, ‘Menu’, ‘Peaky Blinders’ czy chociażby ‘The Northman’ aktorka ta z uporem odgrywa ciągle tą samą postać. Tym bardziej, nie jestem w stanie zrozumieć jej fenomenu. Film mimo to, moim zdaniem zasługuje na naciągane 6/10.

The Meg (2018 r.) - reż Jon Turteltaub

Fabuła filmu: łysy, twardy jak stal i niebywale odważny koleś po przejściach musi się zmierzyć z ogromnym prehistorycznym rekinem. Oczywiście na tym jednym zdaniu można byłoby poprzestać, ale z kronikarskiego obowiązku napiszę, że grupa naukowców, stacjonujących na platformie badawczej, badając oceany, odkrywają, iż dno morskie jest zaledwie warstwą, przez którą można się przebić, a pod nią znajduje się niezbadany dotychczas ekosystem. Oczywiście schodzą pod warstwę i w wszystko się komplikuje. W tym momencie pojawia się wspomniany powyżej łysy, odgrywany oczywiście przez Jasona Stathama, a akcja rusza z kopyta. Mógłbym wymienić przynajmniej dwa czynniki decydujące o moim pozytywnym odbiorze tego dzieła. Przede wszystkim, bardzo cenię sobie samoświadome filmy. W przypadku ‘The Meg’ mamy do czynienia z filmem klasy B typu ‘potwór z głębin’ i twórcy ani na moment nie starają się nas przekonać, że jest inaczej. Ponadto, uważam, że film jest całkiem nieźle wyważony. Jest poważny (są tragedie, bohaterowie umierają) ale nie wpada w patos. Gdy robi się zbyt ciężki, pojawia się samoświadomy żart albo jakieś odniesienie, co powoduje spuszczenie odpowiedniej ilości powietrza z balonu. Przy tym, film nie wpada w koleiny parodii i karykatury. Dzięki temu balansowi właśnie, nie czułem zmęczenia, ani poczucia zażenowania, a wręcz przeciwnie, dostałem dobrą rozrywkę, trzymającą odpowiednie tempo (chociaż film jest moim zdaniem odrobinę za długi). To co rzuca się w oczy, to fakt, że film był kierowany na rynek azjatycki. To właśnie bohaterzy azjatyccy oprócz postaci odgrywanej przez Jasona Stathama, odznaczają się największą heroicznością, mądrością, bagażem emocjonalnym. Bohaterzy amerykańscy wypadają przy nich blado, a niektórzy są wręcz ich przeciwieństwem. Muszę jednak przyznać, że mi to zupełnie nie przeszkadzało, a nawet stanowiło pewną odmianę od innych filmów z amerykańskimi herosami w roli głównej. A co z tym rekinem? Jest i sobie pływa. Nie ma się co spodziewać po tym filmie suspensu i horrorowego napięcia rodem ze 'Szczęk', ale nasz Megalodon jest rzetelnie i widowiskowo ukazywany, więc umie robić dobre wrażenie. To co trzeba podkreślić również to nie kłujące w oczy CGI i całkiem ładne szerokie plany ukazujące wodę. Reasumując, film nie straszy, ale pod względem estetycznym niewiele można mu zarzucić. Nie jest niczym więcej jak akcyjniakiem z Jasonem Stathamem i ogromnym rekinem i to w zupełności wystarczy, żeby dobrze się bawić. Szkoda tylko, że jest to film odrobinę przeciągnięty i brakuje mu kategorii R, która dodałaby filmowi dodatkowego kolorytu. Na koniec ciekawostka. Wiem, że trudno w to uwierzyć, ale faktem jest, że film ten powstał na podstawie pierwowzoru literackiego. Mocne 6/10

Seriale

Sandman - sezon 1 - Allan Heinberg, David S. Goyer, Neil Gaiman - 7/10

Fani kultowego komiksu Neila Gaimana w końcu doczekali się jego ekranizacji i to naprawdę udanej. Ja do 'Sandmana' podszedłem nie znając pierwowzoru, dzięki czemu łatwiej było mi ocenić pierwszy sezon serialu jako autonomiczne dzieło. Jego głównym wyróżnikiem, jest niezwykle barwny i wyrazisty świat, będący bardzo odważnym połączeniem autorskiej wizji wymyślonej przez Gaimana oraz innych mitologii np. chrześcijańskiej, greckiej. Wiem, że eklektyczny, postmodernistyczny świat Gaimana skrywa jeszcze ogrom niespodzianek i tajemnic, które bardzo chce się poznać. Oprócz unikatowego lore, dostajemy również bardzo charakterystycznego, głównego bohatera. Mam jednak z nim lekki problem, ponieważ przez większość czasu przedstawiany jest jako leniwy, niezbyt rozgarnięty ignorant, który bez swoich podwładnych nie ogarnąłby niczego. Widzę jednak tu bardzo duży potencjał na jego rozwój w kolejnych sezonach. Narracyjnie, pierwszy sezon ewidentnie dzieli się na dwie części, przedzielone epizodem ze Śmiercią, który sam w sobie stanowi wyborną etiudę i jest jednym z dwóch moich ulubionych odcinków. Niestety, druga połowa serialu jest o wiele słabsza od pierwszej, dlatego pozytywne wrażenie na koniec sezonu, nieco się rozmywa. Serial traci tempo w ostatnich odcinkach przez co finał sezonu nie rezonuje odpowiednio. Na szczęście, na sam koniec otrzymujemy dwie nowelki 'Sen o tysiącu kotów' i 'Kaliope', które znowu podnoszą poziom. Co do kwestii wizualnych, to trochę się zawiodłem. Widząc niesamowity potencjał jaki drzemie w świecie wykreowanym przez Gaimana spodziewałem się większy wzrokowych wodotrysków. Ekranizacja komiksu jest jednak dość zachowawcza. Mimo to, serial cieszy oko i nawet w momentach gdzie widać kiepskiej jakości CGI, estetyka, scenografia i klimat wylewający się z serialu sprawnie tuszują wszystkie niedoskonałości. Muszę przyznać, że twórcy 'Sandmana' wrzucają widza na głęboką wodę, nie tłumacząc świata i zasad które nim rządzą. Np. Zakres mocy Sandmana jest różny w zależności od tego, czego wymaga sytuacja. Tym samym ja nie wiem jakie tak naprawdę są możliwości poszczególnych postaci np. Lucyfera. Serial też nie uniknął kilku bzdur scenariuszowych przez co motywacje głównego bohatera są czasami niezrozumiałe i pojawiają się wybiórczo, gdy wymaga tego akurat scenariusz. Mimo tego, mam dużą ochotę poznać dlasze losy Morfeusza, licząć na większą, wizualną fantazję twórców. Ode mnie, 7/10 na zachętę. Na koniec, chciałbym poruszyć pewną drażliwą kwestię. Nie chcę nikogo urazić ale uważam, że serial bardzo źle podchodzi do tematu inkluzywności. Wraz z rozwojem fabuły, zorietnowałem się, że 2/3 ważnych bohaterów, jest odgrywane przez aktorów czarnoskórych. Nie miałbym z tym, żadnego problemu gdyby, inne rasy, grupy etniczne również znalazły swoją reprezentację w filmie. Niestety nie uświadczymy azjatów ze środkowej i zachodniej części kontynentu. Mamy jedną mniej istotną postać o wyraźnych rysach dalekowschodnich (tylko jedną w całym sezonie). Nie uświadczymy w 'Sandmanie' również latynosów. Twórcy chcąc być tak bardzo poprawni trochę się zapędzili w jednym kierunku. Ponadto nie do końca podobała mi się prezentacja osób LGBT+ w serialu. Wątki są wrzucone na siłę a część postaci przedstawiona wręcz w złym świetle. Twórcy chyba nieświadomie utrwalają krzywdzące stereotypy. Szkoda.

The Bear - sezon 1 -  Christopher Storer

Pomysł na serial, przed jego obejrzeniem wydawał mi się intrygujący, ale nie jakiś nadzwyczaj ciekawy, bo oto wybitnie uzdolniony kucharz, pracujący w przeszłości w najlepszych restauracjach na świecie, dziedziczy po zmarłym bracie podrzędną knajpę i wracając na stare śmieci, stara się przystosować do nowej sytuacji i zmienić swoje życie, próbując poradzić sobie ze swoimi lękami i przepracować traumę, po stracie brata. Nigdy bym się nie spodziewał, że tak kameralna historia, jest w stanie tak mocno oddziaływać na moje emocje. Jako widz, jesteśmy wrzuceni w niezwykle skondensowany i kipiący od emocji mikrokosmos, jakim jest przedmiotowa knajpa. Jesteśmy z bohaterami tu i teraz. Towarzyszymy im między stanowiskami pracy w kuchni, właściwie zaglądając im do patelni czy garnka, a ogromne napięcie jakie im towarzyszy bardzo się widzowi udziela. Oglądając ‘The Bear’ musimy zdać sobie sprawę, ile w przedstawionym świecie zależy od timingu, powtarzalności, pewnej specyficznej dynamiki opartej o zaufanie do swoich współpracowników i kooperację. Jeśli to do nas dotrze, to zrozumiemy, dlaczego wszelkie, nawet najmniejsze komplikacje wybuchają z mocą bomby atomowej, a jeśli dodamy do tego problemy poszczególnych bohaterów i ich wzajemne relacje, to zdamy sobie sprawę, że niektóre sytuacje są nie do opanowania. Serial trzyma widza w napięciu nie tylko poprzez narrację ale też zabiegi formalne: np. jeden z epizodów nakręcony został w całości w jednym ujęciu, dostajemy bardzo duże zbliżenia na dłonie bohaterów wykonujących swoje czynności, wydarzeniom w kuchni towarzyszy ciągła muzyka, wydaje się, że część z ujęć nagrane jest na lekkim przyspieszeniu, a wszystko to jest okraszone dynamicznym montażem i często nieostrymi ujęciami. ‘The Bear’ w mistrzowski sposób uchwycił intensywność tego kuchennego chaosu. Kluczowe postacie, zostały świetnie nakreślone. Znamy dokładnie ich motywacje, problemy, oczekiwania i plany. Jesteśmy w stanie wytłumaczyć sobie każde ich zachowanie i zrozumieć ich postępowanie. Mało jest seriali, które z taką empatią podchodzą do bohaterów. Opowiadając o tym wybitnym serialu, nie sposób poświęcić trochę czasu głównemu bohaterowi. Carmy (którego w niebywały sposób odgrywa Jeremy Allen White)  jest człowiekiem złamanym, naznaczonym traumą wynikającą ze śmierci brata, z którą nie może się pogodzić i nie umie jej zrozumieć. Został zniszczony przez ekstremalnie stresującą pracę w topowych restauracjach, nabywając się problemów ze snem, ataków paniki i licznych fobii. Dodatkowo przytłoczony przez niedokończone sprawy i administracyjny burdel jaki zostawił po sobie zmarły brat, Carmy nie stanowi ideału szefa, z którym łatwo jest dojść do porozumienia. Oglądając pierwszy sezon ‘The Bear’ z całego serca kibicowałem bohaterom, żeby wszystkie problemy umieli rozwiązać i dogadać się ze sobą. Poczułem się częścią tej ekipy do tego stopnia, że w trakcie finału sezonu uroniłem niejedną łzę. 10/10

His Dark Materials - sezon 3 - Jack Thorne

Niestety, spotkał mnie spory zawód, związany z finałowym sezonem ‘His Dark Materials’, serialu będącego ekranizacją słynnej serii powieści Philipa Pullmana. Po niezwykle intrygującym sezonie pierwszym i trochę gorszym, ale również ciekawym i angażującym sezonie 2, dostałem finałową, rozwleczoną, pozbawioną wszlekiej dynamiki, ale nie pozbawioną głupot serię w której wszystko jest pretekstowe i nie czuć w niej jakiejkolwiek stawki. Najciekawszymi wątkami tego serialu był wątek na wpół militarnej, na wpół religijnej organizacji Magisterium, chcącej za wszelką cenę utrzymać status quo w wielowymiarowym świecie, stopując rozwój i izolując wszelkie byty od gwiezdnego pyłu, materii będącej pewną manifestacją boga. Drugim natomiast był wątek, globalnej, międzywymiarowej wojny jaką wypowiedzieć miał Lord Asriel (ojciec głównej bohaterki) samemu bogu w imię wolnej woli i zniesienia niebiańskiego protektoratu. Oba te wątki w ostatnim sezonie zostały całkowicie położone. Magisterium w mojej opinii okazało się bandą nic nie znaczących nieudaczników a wielka wojna to totalna pomyłka. Po co Lord Asriel zbiera przez cały sezon armię, skoro ostatecznie w ogóle z niej nie korzysta? Konieczność zadawania takich pytań w trakcie oglądania, świadczy o totalnie skopanej konstrukcji ostatniego sezonu. Ehh nie chcę więcej spojlerować ale tutaj się nic kupy nie trzyma. Postacie (często nowe) znikają na większość sezonu, żeby pokazać się nagle na samym końcu dosłownie na jedną krótką scenę, pewna ważna, wręcz kluczowa postać nagle dowiaduje się że ma supermoc i rozpiernicza setki potężnych istot, choć nic na to wcześniej nie wskazywało. W tym samym czasie wcześniej wspomniana armia praktycznie jest po nic. Dosłownie nie ma żadnego znaczenia i nie uczestniczy w potyczce. Do tego wszystkiego, podróż dwójki głównych bohaterów jest tak bardzo nieangażująca, że zupełnie miałem gdzieś, jak potoczą się ich losy. Oczywiście, wizualnie film umie zachwycić kreacją poszczególnych wymiarów. Ruth Wilson (której talentu jestem orędownikiem) dwoi się i troi i finalnie odgrywa najciekawszą i najbardziej zniuansowaną postać w serialu. James McAvoy też daje radę, ale co z tego skoro lista plusów jak dla mnie w tym momencie się kończy. Jest mi bardzo przykro, że moja przygoda z tym serialem zakończyła się w tak niesatysfakcjonujący sposób. Cały serial oceniam zatem na 5/10, ale ostatni sezon zasłużył sobie według mnie maksymalnie na 3/10.

The Wire - sezon 1 - David Simon

W końcu udało mi się ruszyć ten kultowy serial. To co uderzyło mnie od samego początku to surowość i naturalność świata przedstawionego. Świata bezwzględnego, pełnego brudu i przestępczości. Ta naturalność uderza do tego stopnia, że momentami serial ogląda się jak dokument o zorganizowanej przestępczości, handlu narkotykami i pracy policji. Właśnie przedstawienie mozolnych czynności operacyjnych policjantów, wyzbycie się wszelkich elementów rodem z filmów sensacyjnych, ukazanie ciągłego zmagania się policjantów z systemem (przełożeni, hierarchia w policji, prokuratura, sędziowie, politycy) stanowi idealny przykład odmitologizowania podejścia do serialu kryminalnego. Widziałem wiele seriali tego typu ale żaden, nie przedstawił powyższych aspektów tak dosadnie i prawdziwie. Dialogi i gra aktorska są niebywale autentyczne (nie brakuje tu odpowiedniego gangsterskiego slangu i żargonu policyjnego). Oczywiście efekt ten uzyskano również dzięki fantastycznej obsadzie: Dominic West, Idris Elba, Lance Reddick, Sonja Sohn, Wendell Pierce, Michael Kenneth Williams, John Doman, Deidre Lovejoy...można wymienić całą. Postacie są świetnie zarysowane. Scenariusz nie jest wygładzany (serial bywa też rozrywającą brutalny), a akcja pozbawiona jest wszelkich fajerwerków. W ‘The Wire’ jest miejsce wyłącznie na żmudną walkę z przestępczością. Jak już przy niej jesteśmy, to trzeba przyznać, że w sezonie pierwszym bardzo dużo czasu przeznaczono na ukazanie perspektywy tej drugiej strony. Charaktery gangsterów są odpowiednio pogłębione. Serial stara się myślę, że z sukcesem przybliżyć zasady jakimi rządzi się ich świat. Są w nim zamknięci niczym w niekończącym się limbo z którego nie ma wyjścia. Bohaterowie nie mają innych perspektyw, a życie jakie prowadzą jest jedynym jakie znają. Poniekąd policjanci również znajdują się w tym limbo, w którym muszą prowadzić niekończącą się walkę z przestępczością. Jest jeszcze jeden niezwykle istotny bohater tego serialu - amerykańskie miasto (w tym przypadku Baltimore) ze swoją plątaniną ulic, ludzkich losów i instytucjonalnych zależności. Myślę, że ‘The Wire’ opowiada właśnie o ciągłych próbach znalezienia swojego miejsca w strukturach instytucji do których dana jednostka należy. Nieistotne czy to będzie policja, gang handlujący narkotykami czy prokuratura. 8/10

Guillermo del Toro's Cabinet of Curiosities - sezon 1 - Guillermo del Toro

Uważam, że mamy do czynienia z naprawdę udaną horrorową antologią nad którą pieczę sprawował sam Guillermo del Toro. To 8 odcinków, każdy kręcony przez innego reżysera, będących ekranizacją opowiadań m.in. samego del Toro czy Lovecrafta. Jak to w przypadku antologii bywa, epizody są bardzo różnorodne a ich poziom zróżnicowany. Dostajemy więc horror gotycki, body horror, mystery czy horror Sci-Fi i sporą dawkę okultyzmu. Oczywiście nie wszystko się udało, ale i tak dostajemy w pierwszym sezonie naprawdę dużo dobra. Jest jeden epizod, “Outsiderka”, który mimo, że czerpie zarówno z Cronenberga jak i z braci Coen, ostatecznie do mnie nie trafił. Jest zbyt zachowawczy. Liczylem na rasowy body horror a dostałem banalny w wymowie, asekuracyjny do bólu, miałki, zdecydowanie za bardzo rozciągnięty epizod. Kilka odcinków oceniam bardzo przeciętnie. Są to: “Szczury cmentarne” i mocno okultystyczny “Skrytka 36”. Pozostałe pięć jednak, ocenia przynajmniej dobrze, jak nie bardzo dobrze a dwa z nich skradły moje serce. Są to “Autopsja” ze świetnym F. Murrayem Abrahamem w roli podstarzałego patologa i “The Viewing”, z paletą niezwykle barwnych postaci, wliczając w to ekscentrycznego miliardera granego przez Petera Wellera, znanego chociażby z roli Robocopa. Są fantastyczne pod każdym względem: narracyjnym, aktorskim (w ogóle aktorsko, cała antologia stoi na bardzo wysokim poziomie - w tym miescu chciałbym jeszcze wyróżnić Andrew Lincolna, Bena Barnesa, Essie Davis) czy wizualnym. Muszę jednak wyróżnić jeszcze wybornie gotycki, oparty o opowiadanie Lovecrafta odcinek “Dzieło Pickmana i wieńczący całą antologię “The Murmuring” będący bardzo intymną historią o przepracowaniu straty i próbach ratowania małżeństwa. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo potrzebowałem takiego serialu. Czekam z niecierpliwością na kolejny sezon. 7/10

Książki/komiksy

Inkub - Artur Urbanowicz

Książka przenosi czytelnika na Suwalszczyznę, a większość akcji rozgrywa się w samych Suwałkach oraz pobliskich im wioskach, a przede wszystkim w przeklętych Jodoziorach. Głównym bohaterem jest Vitek, litewskiego pochodzenia polski policjant, który przypadkowo, wraz ze swoim służbowym partnerem angażuje się w dziwną, trudną do wyjaśnienia sprawę w Jodoziorach właśnie. Wraz z dalszym drążeniem tematu, trafia na plotki dotyczące klątwy jaka ciąży na przedmiotowej wsi i uzyskuje informacje, że podobne, niewyjaśnione wydarzenia miały miejsce w latach 70-tych. Więcej nie powiem, żeby nie psuć zabawy. Według mnie, najmocniejszym elementem powieści jest jej ciężka, wiejska atmosfera, która działa na wyobraźnię. Urbanowicz rozpościera atmosferę niesamowitości: rozproszone na odludziu domy, oklające, przepastne pola, kryjące nieokreśloną grozę miejsca, tajemnicze światła, nieuchronny rozpad i ogarniające ludzi szaleństwo. Dodatkowo fabułę i klimat ubarwiają zabobonne, kojarzące się właśnie z wiejskimi mądrościami i przesądami elementy. Plusem jest szeroki kontekst i barwne tło powieści, a autorowi nie można odmówić sprawnego języka więc mimo ponad 700 stron, czyta się szybko i przyjemnie. Urbanowicz bardzo konsekwentnie rozwija wątki, wprowadza nowych bohaterów i rzuca światło na wydarzenia. W szczególności bardzo podobał mi się zabieg, polegający na naprzemiennym prowadzeniu dwóch narracyjnych linii czasowych. Ja jednak zdecydowanie wolałem tą, rozgrywającą się w latach 70-tych. Najgorszym elementem książki jest główny bohater Vitek. Niestety, bardzo często wyrzucał mnie z immersji, tok rozumowania poszczególnych bohaterów, a przede wszystkim monologi wewnętrzne głównego bohatera, który rozumuje i postrzega świat jak nastolatek. Jest to dorosły, 30-letni, inteligentny policjant, który w swoich wewnętrznych przemyśleniach bardzo często wykazuje się ogromną głupotą, naiwnością i niedojrzałością, a to później przekłada się na nienajlepsze decyzje jakich dokonuje. Oczywiście autor próbuje zbudować jego postać w taki sposób, żeby czytelnik mógł przyjąć i zaakceptować niedojrzałość głównego bohatera, ale jak dla mnie to po prostu nie działa. Jego rozterki sercowe i inteligencja emocjonalna na poziomie nastolatka, są po prostu żałosne. Na koniec zadajmy sobie pytanie czy Inkub straszy? Umiarkowanie. Nie znajdziecie tu akcji, która w znaczny sposób podniesie Wam prędkość bicia serca, ale są długie sekwencje, które sprawnie trzymały mnie w napięciu, a przez pokaźną część książki, Urbanowiczowi udało się wywołać u mnie wrażenie niepokoju. 7/10

Rok 1984 - George Orwell

Dystopia, w przeciwieństwie do utopii ukazuje wizję społeczeństwa w katastrofalnym upadku. Nie można podważyć, że ‘Rok 1984’ stanowi jedną z kilku najbardziej rozpoznawalnych powieści dystopijnych, przestrzegającej przed despotycznymi rządami, opartych na inwigilacji i cenzurze, służących do podtrzymania opresyjnej władzy. Po wielu latach wróciłem do tej książki i muszę powiedzieć, że obraz totalitarnej przyszłości w której scentralizowany aparat państwowy kontroluje praktycznie wszystkie sfery życia, nadal robi na czytelniku ogromne wrażenie. Aparat ten, działa w niezwykle skuteczny, przemyślany sposób, wykorzystując politykę strachu, kreując zewnętrznych wrogów i jak już wspomniałem, używając inwigilacji jako głównego narzędzia kontroli społeczeństwa, które musi żyć w przeświadczeniu i pewnym przyzwyczajeniu, że każdy wydany dźwięk jest podsłuchiwany a każdy ruch podglądany przez wszędobylskie teleekrany. Dodatkowo sami ludzie stanowili narzędzie inwigilacji, obserwując wszystkich i mając świadomość obserwowania przez innych. Tym samym obywatele w świecie Orwella, żyją w permanentnej psychozie i paranoi bojąc się wykonać jakikolwiek gest, który mógłby być zinterpretowany jako myślozbrodnia. Kolejną wstrząsającą praktyką aparatu władzy jest wymazywanie i nadpisywanie historii, po to, żeby współczesne społeczeństwo nie miało żadnego przeszłego punktu odniesienia w porównaniu z którym obywatele mogliby porównać w jakich czasach żyło się lepiej. W tym pełnym beznadziej świecie, nie może być informacji historycznej, która podważa panujący porządek. Nie ma religii ani kultury. Jest natomiast wygłaszana z każdego środka przekazu propaganda. Nie można też wspomnieć o Nowomowie, czyli kolejnym narzędziu mającym na celu kształtowanie społeczeństwa pod potrzeby aparatu władzy. Jej słownictwo pozwalało przekazać to co członek partii ma do powiedzenia, uniemożliwiając jednocześnie wykorzystania języka do formułowania myśli uznanych za niewłaściwe. Tym samym permanentnie tworzono nowe słowa, upraszczano język, usuwano wyrazy niepożądane. Stosowanie nowomowy miało na celu wyłącznie zawężenie zakresu myślenia osób, które się nią posługiwały. Wróciłem do tej książki po bardzo wielu latach i muszę przyznać, że wizja świata w niej przedstawiona jest na tyle sugestywna, że ponownie zrobiła na mnie bardzo duże wrażenie, Książka miejscami jest nadal bardzo aktualna i usiana świetnymi pomysłami światotwórczymi. Gorąco zachęcam do przeczytania tych którzy do tej pory z powieścią Orwella nie obcowali, a co więcej, zachęcam do powrotu do tej lektury. W moim przypadku był on bardzo satysfakcjonujący. 8/10

Gry

Salt and Sanctuary (2016 r.) - Ska Studios

Mimo, że nie jestem zwolennikiem soulslików, nie ukrywam, że bardzo lubiłem oglądać gameplaye z pierwszych Dark Soulsów czy Elden Ringa. Mam ciągle jednak takie odczucie, że nie są to gry dla mnie. O 'Salt and Sanctuary' właściwie wiedziałem od dawna i zdawałem sobie sprawę z tego, że jest to przełożenie mechaniki w/w tytułów na grę 2D. Stwierdziłem, że zmierzenie się z nią może stanowić dobre przetarcie przed innymi grami tego typu. Nie spodziewałem się, że produkcja Ska Studios tak bardzo mnie wciągnie. Jak zapewne często bywa w takich grach, początki były trudne. Ginie się tu bowiem dość łatwo i często, co wielokrotnie wyprowadzało mnie z równowagi. Musiałem nauczyć się respektu nawet do najsłabszych przeciwników jacy stawali mi na drodze, bo jedna chwila nieuwagi sprawiała, że tracąc całe zasoby soli będącej odpowiednikiem dusz z 'Dark Souls', odradzałem się w jednym z sanktuariów. Bardzo ciekawą mechaniką w grze jest możliwość przywołania w każdym z nich do 4 osób np. kowali, przewodników, alchemików, kleryków i innych sprzymierzeńców. Żeby to jednak móc wykonać, musimy znaleźć odpowiednie statuetki rozsiane po całkiem pokaźnej mapie. Świat gry składa się z kilkunastu dużych lokacji, różniących się od siebie, klimatem, panteonem wrogów oraz innymi elementami wyróżniającymi. Muszę przyznać, że większość z nich jest bardzo sugestywna i pozytywnie wpływała na immersję. Również design wrogów i bossów potęguje proces zatapiania się w świat gry. Jak już jesteśmy przy wrogach, to muszę wspomnieć, że walka w grze jest bardzo satysfakcjonująca, chociaż zdarzają się irytujące momenty, gdy robiąc rolkę zatrzymujemy się na wrogu z niewiadomych przyczyn. Po wielu godzinach gry, na pewnym etapie rozwoju swojej postaci, okazało się jednak, że większym zagrożeniem były dla mnie liczne sekwencje platformowe wynikające z pionowego charakteru lokacji niż potyczki z bossami. Jednak mając przed sobą tego ostatniego, okazało się, że moje szanse na jego pokonanie są tak mizerne, że musiałem jeszcze się trochę po świecie pokręcić i dobić sporo poziomów doświadczenia. Mimo tego niezbalansowania progresu, bawiłem się w 'Salt and Sanctuary' bardzo dobrze, ucząc się nowych umiejętności, odkrywając i odblokowując nowe przejścia (element tak doskonale znany fanom wszelkich metroidvanii) oraz levelując własną postać. 8/10

Dead By Daylight (2016 r.) - Behaviour Interactive Inc

DBD to oprócz 'Rocket League', o którym pisałem w listopadzie, mój największy, growy zjadacz czasu. Dziś, co prawda nie gram już tak nałogowo jak rok temu, ale nadal od czasu do czasu organizuje sobie wieczorne posiadówki z tą według mnie, wyjątkową produkcją. Koncept na tą grę, według mnie jest genialny, bo czy dla fana horrorów może być coś lepszego niż asymetryczny multiplayer w którym jeden gracz wciela się w mordercę, a reszta graczy w ocalałych, którzy unikając go, muszą wydostać się z areny? Założenia są banalnie proste, ocaleńcy muszą (w większości przypadków) uruchomić 4 generatory w prostej minigierce, co pozwoli otworzyć bramy, przez które można się z ewakuować. Morderca natomiast ma za zadanie ich wytropić i powiesić na hakach, oddając ich tym samym w ofierze transcendentalnemu bytowi. Oczywiście zarówno survy jak i killer mają swoje perki i przedmioty, a z uwagi na fakt gry 1 na 4, killer dodatkowo porusza się szybciej (nie licząc krótkotrwałych boostów jakich mogą użyć ocaleni). Zatem wszyscy gracze, bez względu na stronę, są w stanie składać sobie najbardziej im pasujące buildy z maks. 4 perków a do tego dochodzą jeszcze modyfikatory (bonusy) które można odpalić w danej rozgrywce jak np. więcej skrzyń z przedmiotami, mniej haków, rozpoczęcie gry z dala od killera itp. Najprościej więc mówiąc, DBD to gra w chowanego/ganianego z pewnymi urozmaiceniami. Jednak jest to jedna z niewielu gier, która swoją atrakcyjność buduje na permanentnym poczuciu stresu. Ograniczona widoczność, konieczność kontrolowania wielu kierunków aby nie dać się zaskoczyć w momencie naprawy generatora czy innych czynności które trwają odpowiednią, wymaganą ilość czasu, mechanika terroru (narastającego odgłosu np. bicia serca wraz ze zmniejszaniem dystansu między nami a killerem), do tego klimatyczne areny wpływają na poczucie niepewności. Przede wszystkim jednak, sama świadomość, że gdzieś niedaleko jest potężna postać, której zadaniem jest zrobić nam krzywdę i przed którą nie bardzo możemy się obronić, a jedynie ją spowolnić (czy to za pomocą latarki czy zrzucając pod nogi paletę) mocno działa na wyobraźnię. To wszystko powoduje, że wcale nie trudno o podjęcie złych decyzji czy pomyłkę w trakcie minigierki związanej z odpalaniem generatorów. Najgorsze są więc te momenty, kiedy nie wiemy gdzie jest killer i nie możemy go kontrolować (mówię to z perspektywy osoby, która wyłącznie gra survem). Nie będę się rozwodzić nad sezonami, drzewkami rozwoju, ilością buildów, elementami kosmetycznymi itd. Te wszystkie elementy są dla mnie mniej istotne. Fenomenem i największą silą tej gry, jest to, że jak mało która, daje nam możliwość stania się uczestnikiem horroru, oferując przy tym rozbudowany, głęboki gameplay. Mimo ponad 200h na koncie, nadal zdarza mi się wyskoczyć z kapci ze strachu, rzucając przy okazji niecenzuralne słowa pod nosem w momencie, gdy dam się zaskoczyć killerowi. Co więcej, emocje te udzielają się również oglądającym. Moja partnerka bardzo lubi patrzeć jak gram w DBD, a w trakcie posiadówek przy piwie, zdarzało nam się odpalać DBD, grać na zmianę, wzajemnie sobie kibicować i przeżywać wydarzenia na telewizorze. Ciągle kocham tą grę 9/10.

Muzyka

LP/kompilacje

µ-Ziq ‘Aberystwyth Marine’ (2016 r.)

O Mike'u Paradinasie wspominałem juz w przeglądzie listopada odnosząc się do jego ostatniego albumu 'Magic Pony Ride'. Zdążyliście się już zatem zorientować, że jest to dla mnie muzyk bardzo ważny. Ciekawa jest historia wydania 'Aberystwyth Marine'. Nie była to bowiem prawilnie nagrana płyta. Paradinas wygrzebał materiał, który się na niej znalazł szukając utworów na kompilację z okazji 20-lecia działalności swojej wytwórni Planet Mu. Mimo, że kompozycje które ostatecznie stworzyły 'Aberystwyth Marine' można uznać za zapomniane odrzuty, to całość prezentuje naprawdę wysoki poziom i jest całkiem spójna. Paradinas ma po prostu dar zabierania słuchacza w długie, dziwaczne podróże z mnóstwem zwrotów akcji. Są tu momenty nadzwyczaj spokojne (ze wspaniałym 'Die Tomorrow' na czele), a są i takie, które wykręcają glitchowymi dziwactwami głośniki na drugą stronę. Znajdziecie tu zarówno melancholijny IDM, mocniejsze drill'n'bassowe utwory, a nawet natraficie w niektórych z nich na inspiracje klasycznym D'n'B (co nie jest dziwne, ponieważ Paradinas doliczył się, że utwory z 'Aberystwyth Marine' musiały powstać w latach 97-99). Z pewnością znajdziecie coś dla siebie.

ASC ‘Imagine The Future’ (2015 r.)

James Clements to jeden z tych muzyków, który przeszedł bardzo dziwną muzyczną drogę. W pierwszej dekadzie lat 2000 zasłynął fantastycznymi wydawnictwami D'n'B. Po wyeksploatowaniu gęstych, połamanych rytmów, ku zdziwieniu wielu, zaczął eksplorować ogromne przestrzenie muzyki Ambient, również z wielkim powodzeniem. Mi jednak trochę brakowało rytmu w jego nowej muzyce. 'Imagine The Future' to jego punkt zwrotny, niesamowicie futurystyczna płyta na której Clements umiał połączyć ambientową atmosferę z bassowym napięciem. Można tu usłyszeć inspiracje half-stepową motoryką spod znaku wytwórni Exit Records. Clemensowi udało się ostatecznie uzyskać niezwykle ciekawy i piorunujący efekt. Jako odbiorca mamy wrażenie jakbyśmy słuchali Ambientu w tempie 170-180 BPM, tak charakterystycznym dla Drum'n'Bassu właśnie. Z tym, że niektóre perkusyjne figury, musimy wybić sobie sami, w głowie. Dla mnie, to jedna z najlepszych płyt jakie słyszałem. Będę do niej wielokrotnie wracał.

Ikonika ‘Aerotropolis’ (2013 r.)

Uwielbiam twórczość Sary Abdel-Hamid, kocham jej zamiłowanie do lat 80-tych, które przemyca w brzmieniach syntezatorów i zdehumanizowaną do granic możliwości perkusję pełną clapów i cowbellów. Artystka uwielbia się ocierać w swoich kompozycjach o komputerowe, chiptune'owe brzmienie. Z tego co napisałem, jeżeli ktoś nie słyszał Ikoniki, mógłby pomyśleć, że tworzy muzykę bardzo zimną, robotyczną. Nic bardziej mylnego. Paradoksalnie jej kompozycje są często bardzo ciepłe i emocjonalne, a to dzięki inspirowaniu się muzyką House i Funk. 'Aerotropolis' jest zatem płytą wielu inspiracji i kontastów, które mimo to rewelacyjnie ze sobą współgrają. Znajdziecie tu bowiem utwory monumentalne (mój ukochany 'Mega Church') jak i utwory bardziej oszczędne, nagrania zarażające swoim optymizmem ale również bardzo mroczne. Mimo to, ciężko będzie mi przypomnieć sobie płytę tak spójną. Dosłownie pochłania się ją na jednym wdechu i natychmiastowo, chce się ją odpalić ponownie. Bardzo gorąco polecam. 

Krenz ‘Reborn' (2021 r.)

'Reborn' Krenza, to zdecydowanie jedna z najlepszych, polskich, bassowych płyt. Ten cholernie uzdolniony muzyk, wziął wszystkie najlepsze brzmienia z londyńskich ulic, wymieszał i stworzył naprawdę piorunujący mix, w którym odnajdziecie dużo klasycznego Dubstepu i Breakbeatu, pojawia się Jungle, UK Bass, Grime czy Hip-Hop. Możecie pomyśleć, że 'Reborn' to dzieło bardzo odtwórcze, ale Krenz uniknął tej pułapki, doprawiając całość ogromną ilością psychodelii, dzięki czemu całość uzyskuje głębszy, bardzo mroczny i tajemniczy wymiar. Jest to zatem jeden z tych albumów, które uwodzą słuchacza atmosferą, hipnotyzują, umiejscawiają się gdzieś w jego podświadomości i stopniowo uzależniają. Dokładnie tak 'Reborn' oddziałuje na mnie. Kiedy pierwszy raz na nią trafiłem, a było to ponad pół roku temu, nie mogłem się od niej uwolnić. Poszczególne nagrania mnie łapały i nie chciały puścić, przez co zdarzało się, ze jeden utwór zapętlałem wielokrotnie. Do dzisiaj regularnie do niej wracam, a jak już skuszę się na jeden utwór, zaraz mam ochotę przesłuchać 'Reborn' od początku do końca. 

Shlohmo ‘Bad Vibes’ (2011 r.)

Henry Laufer aka Shlohmo, to muzyk, który przewija się w moim życiu właściwie od zawsze. Przyznać jednak muszę, że jego drugiego krążka 'Bad Vibes', wydanego w 2011 r. wcześniej nie słuchałem. Cieszę się, że udało mi się na niego trafić, bo czas z nim spędzony był bardzo satysfakcjonujący. Jest to album kojący, ciepły niczym koc w zimowe wieczory i niebywale piękny. Atakuje świetnymi melodiami i delikatną chillwave'ową estetyką poplamioną ambientowymi farbami, ale równocześnie jest jakby lekko postrzępiony, zglitchowany co dodaje mu sporo charakteru. Dzięki czemu, wyłamuje się on easy listeningowym klasyfikacjom. Dużo jest na 'Bad Vibes' melancholii, pełnej trzasków i szumów co w połączeniu ze świetnymi beatami wprowadza słuchacza w bardzo przyjemny vibe. Posłuchajcie, a nie pożałujecie.

Public Memory ‘Wuthering Drum’ (2016 r.)

Public Memory poznałem dzięki mojej partnerce, która wyciągnęła mnie w 2022 r. na koncert do Warszawy. Przesłuchałem zatem m.in. 'Wuthering Drum' tuż przed koncertem, który odbył się jakieś pół roku temu, a płyta Public Memory nadal mi towarzysz. Przy okazji nadmienię tylko, ze koncert był świetny i jak będziecie kiedyś mieli okazję, śmiało kupujcie bilety. Jaka jest zatem muzyka na przedmiotowej płycie? To mroczny, klaustrofobiczny, elektroniczny Darkwave. Jednak dzięki bardzo eleganckiemu minimalizmowi nie przytłacza swoim ciężarem. Płyta jest bardzo skondensowana, kompozycje zwarte i konkretne. Tym samym ‘Wuthering Drum’ dostarcza to co obiecuje od pierwszych nut nie nudząc słuchacza. Utwory tworzą razem płaski, jednostajny krajobraz, utkany z hipnotyzujących, pulsujących rytmów, umiarkowego tempa i wielu ciekawych smaczków które czasami trudno wyłowić, ponieważ te dźwięki pojawiają się i znikają z piosenek tak szybko i cicho, że czasami ledwo mozna je zarejestrować. Warto zatem poświęcić płycie trochę więcej czasu bo po wielokrotnym jej odsłuchaniu subtelne wartstwy jest łatwiej zauważyć i docenić. 

Orbital ‘The Middle Of Nowhere’ (1999 r.)

W związku z 30-leciem duetu Orbital (o specjalnym wydawnictwie pisałem w listopadzie) wróciłem sobie do płyty, która rozpoczęła moją przygodę z muzyką braci Hartnoll. 'The Middle Of Nowhere' to była trzecia płyta jaką sobie kupiłem. Otworzyła mi oczy na ambitną, muzykę elektroniczą i towarzyszy mi przez całe życie. Orbital, to jeden z tych projektów, który wytworzył swój własny, unikatowy styl, który jest właściwie nie do podrobienia i mimo, że od tak wielu lat Panowie nagrywają kolejne iteracje, wariacje tego samego brzmienia, niezmiennie cieszą się uznaniem zarówno krytyków jak i publiczności. Można zatem powiedzieć, że 'The Middle Of Nowhere' jest typową płytą Orbital, dodającą nieco nowych elementów i na tym zakończyć, a to samo w sobie powinno stanowić rekomendację do jej posłuchania. Dodam jednak, że jest to płyta wręcz napompowana pomysłami, brzmieniami, dźwiękami do granic możliwości. Nie ma na tym albumie oddechu, a mimo to wcale nie przytłacza. Chce się chłonąć każdy sampel, każde załamanie, zmianę rytmu i tempa jak również każde uderzenie basu. 

Brian Eno ‘Ambient 1: Music for Airports’ (1979 r.)

Brian Eno, tą plytą nazwał i zdefiniował nowy gatunek, chociaż czego dowiedziałem się niedawno, początków Ambientu można doszukiwać się już w musique d’ameublement Erika Satie, kompozytora tworzącego na przełomie XIX i XX wieku. Nie zmienia to faktu, że przedmiotowa płyta była początkiem Ambientu jaki znały przyszłe pokolenia czyli muzyką otoczenia, muzyką z poziomy noża i widelca. Elementnem naszej przestrzeni mogącym być nieangażującym tłem, ale również takim, któremu możemy poświęcić całą swoją uwagę. Podobno, za genezą powstania płyty stoi wielka niechęć Eno do latania i atmosfery na lotniskach, dlatego postanowił skomponować utwory, które mogłyby być puszczane z głośników w celu poprawy samopoczucia podróżujących. Na tym albumie można znaleźć raptem cztery, repetytywne, subtelne i bardzo długie kompozycje. Niektóre z nich opierają się o akustyczne brzmienia, a niektóre na syntezatorach. ‘Ambient 1: Music for Airports’ to świetnie wyprodukowany materiał, który spełnia swoje założenia i nadal się broni. 

Na tym kończę i zapraszam za miesiąc.

 

Oceń bloga:
21

Komentarze (14)

SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych

cropper