Transformers: Ostatni rycerz – recenzja filmu. Traumatyczne przeżycie
Kolejny odcinek serii eksplozji, głośnych dźwięków i efektów specjalnych, które jako że zostały zarejestrowane kamerą, technicznie rzecz biorąc kwalifikują się do tego, by nazywać je filmem (tekst zaczerpnięty oczywiście z Honest Trailers). Jeśli ktoś lubi produkcje Michaela Baya, to nic, co tu napiszę nie zniechęci go od pójścia do kina.
Dla mnie jednak seans Transformers: Ostatni rycerz był doświadczeniem traumatycznym, recenzja będzie zatem skrajnie subiektywna, ale – jako się rzekło – spokojnie można mieć ją w nosie. Fabuły nie jestem w stanie dokładnie streścić, bo raz, że po wyjściu z kina starałem się jak najszybciej o tym zapomnieć, a dwa zwyczajnie jej nie ma. To znaczy niby jest tu jakiś artefakt datujący swoją obecność na Ziemi od V wieku n.e., który może pozwolić na odbudowę świata Transformersów, więc niejaka Quintessa przejmuje kontrolę nad Optimusem Prime’em i wysyła go na jego poszukiwania. Uczestniczy w tym też Megatron, a we wszystko zaplątany jest znany z poprzedniej części Cade Yeager.
O co dokładnie jednak chodzi, nie mam zielonego pojęcia, bo absolutnie nic tu nie ma sensu. Twórcy już nawet nie próbują udawać, że taki sens można by znaleźć. Krótkie wstawki z udziałem rozmawiających ze sobą aktorów służą tu tylko temu, by zaprowadzić widza do kolejnej gigantycznej rozpierduchy stworzonej w komputerze. Nie ma to żadnej logiki narracyjnej, kolejne wydarzenia po prostu się dzieją, dialogów jest tyle, że naprawdę zdziwiłbym się, gdyby scenariusz do tego filmu zajmował więcej niż pięć stron (tym bardziej fascynujące jest, że musiały nad nim pracować aż trzy osoby). Jeśli chodzi o ten ostatni element, czyli dialogi, to może i dobrze, że nie ma ich za dużo, bo najczęściej są tak żenujące, że uszy bolą. Jest tu kilka momentów, które przypominają chociażby koszmar monologu na temat piasku wygłoszony przez Anakina Skywalkera w Ataku Klonów. I jeszcze to wszystko ma być niby zabawne i lekkie, a jest tak toporne, że człowieka szybko zaczyna boleć głowa od walenia nią w ścianę z frustracji. Nie wspominając już o tym, że i tak duża część kwestii mówionych jest tu tylko po to, by wytłumaczyć, co się dzieje i co postacie muszą teraz zrobić. Ale nie, na tym nie kończą się dramaty, bo Bay wplata w to wszystko legendy arturiańskie i wtedy już naprawdę chce się płakać z bezsilnej złości, że coś takiego jest w ogóle możliwe w kinie.
Bohaterowie? Jacy bohaterowie? Mark Wahlberg znów biega to tu, to tam z jedną miną, która nie wyraża niczego poza ewentualną modlitwą, by jak najszybciej się to wszystko skończyło. Poznajemy też kilka nowych osób. Pierwszą jest Vivian Wembley, pani profesor, która oprowadza wycieczki szkolne po muzeum, a w wolnych chwilach jest ostatnią żyjącą potomkinią Merlina. Nie ma co się oszukiwać, jej wykształcenie jest tylko listkiem figowym, który ma ukryć to jak obrzydliwie seksistowskie jest przedstawienie tej postaci, która tak naprawdę marzy tylko o tym, by zobaczyć jakiś kaloryfer na brzuchu faceta. I tak, jest tu wątek romantyczny! Po raz drugi muszę jednak odwołać się do Nowej Trylogii Star Wars, bo jedynym gorzej poprowadzonym romansem w historii kina była relacja Anakina i Amidali. Po ekranie snuje się też Anthony Hopkins w roli sir Edmunda Burtona i jest to cholernie przykre, bo aktor to wielki, a wyraźnie nie wie, co się dookoła dzieje i jak to się stało, że się tu znalazł. Jeśli chodzi o Autoboty i Deceptikony, to nie mam pojęcia, kto jest kim i czym się niby różni od wszystkich innych robotów. No, ewentualnie kojarzę Optimusa i Bumblebee. Tylko co z tego?
I jasne, jest to wszystko nawet całkiem spektakularne, do efektów specjalnych nie można się przyczepić, bo rzeczywiście robią spore wrażenie. Ale oglądanie ich przez prawie dwie i pół godziny jest naprawdę męczące i zwyczajnie nudne. Zwłaszcza, że jest to tak chaotycznie przedstawione, że momentami nie byłem w stanie powiedzieć, kto bije się z kim i dlaczego. I co w ogóle się dzieje (wspomniane dialogi nieco pomagały ogarnąć sytuację). Twórcy próbują też usilnie wywołać jakieś emocje poprzez to pompatyczną, to znów rzewną muzykę (przyznaję, raz się z tego całkiem udanie naśmiewają). Ich wysiłki pozostawiły mnie jednak całkowicie zobojętniałym, a niekiedy zażenowanym.
Podczas oglądania Transformers: Ostatni rycerz cały czas myślałem o tym, czy to w ogóle jest film dla mnie. Bo może nie. Może po prostu jestem przyzwyczajony do czegoś innego i nie mam szans nadążyć za taką historią? Absolutnie nie przeszkadza mi, że ktoś może się na takim filmopodobnym tworze dobrze bawić i uważać go za dobrą rozrywkę. Boję się tylko trochę, że taka może być przyszłość kina i większość dzieł będzie przypominać dokonania Michaela Baya. Z drugiej strony informacje z box office’u są dla mnie pocieszające, bo wygląda na to, że Ostatni rycerz może nie zarobi tyle kasy, ile się można było spodziewać. Może część widzów skwituje tę produkcję tak jak w pewnym momencie jeden z jej bohaterów, który waląc pięściami w biurko krzyczy: „to najgłupszy pomysł, na jaki mogliście wpaść”. Trudno się z nim nie zgodzić.