Kler – recenzja filmu. Diabeł tkwi w szczegółach
Ten film to cała prawda o tej patologicznej instytucji! To antypolski atak na święty kościół, zdrada! Takie stwierdzenia dało się słyszeć z obu stron (niestety w zasadzie tylko tyle dziś ich mamy) polskiego sporu o wszystko. Co ciekawe, mało kto z wypowiadających te opinie widział Kler w reżyserii Wojciecha Smarzowskiego. Powstaje pytanie, czy jego najnowsze dzieło jest w stanie wywołać jakąkolwiek sensowną dyskusję.
Trzech księży, Kukułę, Trybusa i Lisowskiego poznajemy podczas imprezy celebrującej fakt, że przed laty wspólnie wyszli cało z pożaru kościoła. Później będziemy już śledzić ich samodzielne losy. Pierwszy żyje w niewielkim mieście i musi sobie radzić z oskarżeniem o pedofilię. Drugi egzystuje na wsi, gdzie żyje w związku ze swoją gospodynią. Trzeci zaś to jeden z najważniejszych podwładnych arcybiskupa Mordowicza, który blokuje mu wyjazd do Rzymu.
To, co jest bez wątpienia największą siłą Kleru to fakt, że Smarzowskiemu – wbrew temu, czego można było spodziewać się po trailerze – pokazał trzech bardzo niejednoznacznych bohaterów. Nie jest bowiem tak, że Kukuła, Trybus i Lisowski to skończone kanalie, chociaż temu ostatniemu niewiele do tego brakuje. Najbardziej ludzki z nich jest bez wątpienia Trybus, targany wątpliwościami, potrafiący zachować się zaskakująco przyzwoicie, wręcz heroicznie. Kukuła jest dość łasy na pieniądze, ale i on nie zatracił w sobie człowieczeństwa. Lisowski z kolei to bardzo uzdolniony intrygant, po cichu załatwiający zarówno sprawy kurii, jak i prywatne interesy. To człowiek niepozorny i chyba właśnie przez to szalenie niebezpieczny. Tym bardziej, że od pewnego momentu dobrze wie, iż włos mu z głowy nie może spaść. Wszyscy oni są zresztą doskonale grani, ale największe wrażenie robi chyba bardzo skupiony i konsekwentny Jacek Braciak jako Lisowski. To kreacja, która rzeczywiście elektryzuje i przyciąga uwagę. Świetny jest też – co żadnym zaskoczeniem nie jest – Janusz Gajos jako arcybiskup Mordowicz, chociaż to akurat jest już dość karykaturalna postać, bez jednej normalnej, ludzkiej cechy, co chwila rzucająca przekleństwami na prawo i lewo. Tym niemniej Gajos jak zwykle jest wspaniały.
I wszystko byłoby pięknie, gdyby Smarzowski rzeczywiście miał coś więcej do powiedzenia. Nie chodzi nawet o to, że Kler jest mocno jednostronny. Bo nawet ja, który jestem ateistą i kościoła szczerze nie lubię byłbym w stanie bez trudu wskazać co najmniej kilku znakomitych, mądrych księży. Należy pamiętać, że tak samo jak Drogówka nie pokazywała całej prawdy o policji, tak i Kler nie mówi wszystkiego o kościele. W tym sensie (ale tylko w tym! Cała reszta jest nieporównywalna) Smarzowskiemu niebezpiecznie blisko do Patryka Vegi, który też potrafi wybrać kilkanaście historyjek i przedstawić je jako reprezentatywne dla absolutnie całego środowiska, którym się zajmuje. Dość jednak o tym. Największe pretensje mam do Smarzowskiego za to, że poprzestaje na krytykowaniu rzecz powierzchownych. A mógłby przecież wpisać te trzy historie w wypowiedź na temat całego systemu. Tego, jak skrajnie zhierarchizowana instytucja tworzy de facto państwo w państwie i kolejne patologie. Jakie znaczenie ma celibat. Jak młodzi ludzie, którzy często nie są tak naprawdę przygotowani do stojących przed nimi wyzwań pozostawieni są sami sobie i znikąd nie dostają pomocy, bo nie mają się nawet do kogo odezwać. Jak przenika się sfera kościelna z państwową i co z tego wynika także dla demokracji. W jak totalnie różnych światach żyją księża w metropoliach i na wsi. Jeszcze wiele podobnie poważnych kwestii mogłoby się tu pojawić i porządnie wybrzmieć, a co najwyżej są ledwie sygnalizowane gdzieś na marginesie. W związku z tym wydaje mi się, że Kler nie ma szansy wywołać rzeczywiście sensownej dyskusji. Ludzi zapatrzonych w kościół do niczego nie przekona, tych, którzy go nie lubią niczego nowego nie powie. Film miał dla mnie zatem emocjonalnie temperaturę co najwyżej letnią, bo nic mnie tu ani nie zaszokowało, ani nie zmusiło specjalnie do myślenia.
Można doceniać, jak to wszystko zostało nakręcone: scenografia, kostiumy, charakteryzacja stoją na bardzo wysokim poziomie (podobnie zresztą jak zdjęcia i dźwięk). Całość jest też oczywiście bardzo sprawnie wyreżyserowana, ma odpowiednie tempo, które gubi się jedynie pod koniec, który wydaje się odrobinę przeciągnięty. Do tego Kler kończy się sceną będącą bardzo tanim chwytem, stanowiącym w zasadzie cytat mówiący „Usłyszcie mój krzyk” (w domyśle: zwróćcie uwagę na grzechy kościoła i zróbcie coś z tym). Krzyk ten pewnie jeszcze przez jakiś czas – przynajmniej w Polsce – nie wpłynie na rzeczywistość. I obawiam się, że Kler niewiele pomoże, by to zmienić.