The Last Remnant: Remastered - recenzja gry. Relikt przeszłości warty zachowania
Oryginalne The Last Remnant wydane 10 lat temu było jRPG-em pełnym nowatorskich i interesujących rozwiązań, ale jak to zwykle bywa z nietuzinkowymi produkcjami sprzedało się kiepsko. Na szczęście tytuł dostał drugą szansę, ale czy jego remaster kojarzony raczej z platformami Microsoftu, na konsoli Sony lepiej sobie radzi?
Konsole Microsoftu wprawdzie mało komu kojarzą się z japońskimi RPG-ami, ale był taki czas (lata 2005 - 2009), kiedy amerykański koncern chciał uszczknąć dla swojego sprzętu nieco tamtejszego rynku i zaczęły się na nim pojawiać, w większej ilości (a przynajmniej tak myślano) gry pod gusta graczy z KKW. Wtedy właśnie, na Xboksa 360 powstała garść całkiem przyzwoitych tytułów jak chociażby Lost Odyssey, Tales of Vesperia, Blue Dragon czy Infinite Undiscovery oraz recenzowany tutaj The Last Remnant (wypuszczony także na PC). Niestety większą karierę, jak wiadomo zrobiły, tylko dwie pierwsze produkcje, o pozostałych mało kto już pamięta. W każdym razie, starania Microsoftu zakończyły się klęską. Dzisiaj jednak w dobie remasteryzacji zaskakująco dużej liczby tytułów, które zdawało się przysypał piach, gra Square dostaje szanse na drugie życie. Co ciekawe „remaster” na chwilę obecną trafia wyłącznie na konsolę PlayStation 4, przy czym jest to debiut gry na platformie Sony. Tak naprawdę pod względem technicznym mamy tutaj do czynienia z ulepszonym portem, o czym później, ale słówko na „R” rzecz jasna jest bardziej chwytliwe.
Kompleks młodszej siostry znów zmienia losy świata
Fabuła chociaż sztampowa sprawdza się całkiem dobrze, oferując wprawdzie oklepaną w schematy, ale interesująco podaną opowieść. W konstrukcji świata gry czuć zresztą rękę Square Enix, który zamieszkują cztery dziwaczne rasy: oprócz podobnych do ludzi Mitra, mamy tutaj czterorękie koty (Sovanni), przypominające małe dinozaury olbrzymów Yama oraz parające się magią jaszczurki (Qsiti). Mamy więc odejście od cukierkowych czy fanserwisowych postaci typowych dla jRPG-ów, co wychodzi tytułowi na plus, bowiem każdemu przyda się mały oddech pod postacią nieco bardziej mocniejszego klimatu. Po wspomnianym, z lekka dark-fantasy świecie, porozrzucane są, przybierające różne formy artefakty zwane Remnantami (szczątkami, reliktami), zawierające potężną moc, które dla własnych celów przejąć chcą istniejące państwa, organizacje czy pojedyncze, ambitne osoby.
Początkowo wcielamy się rolę Rusha Sykesa, typowego dla gier japońskich z tego okresu, nadpobudliwego młodziana, mającego fioła na punkcie swojej siostry – Iriny. Oboje są dziećmi pary słynnych naukowców badających naturę Remnantów, więc Irina szybko zostaje porwana przez tajemnicze stwory, na usługach pewnej ważnej persony. Ścigając porywaczy Rush krzyżuje swoje losy z poczynaniami młodego acz przebiegłego markiza miasta Athlum – Davida oraz jego czterech generałów. Jak to zwykle bywa, markiza niepokoi sytuacja, w której znalazł się główny bohater, więc postanawia mu pomóc. Pytanie tylko na ile z dobroci serca a ile z chęci wykorzystania niecodziennych zdolności chłopaka. To nie wszystko, bowiem na dalszych etapach opowieści pokierujemy pewnym starszym jegomościem nazywającym siebie The Conqueror. W każdym razie bohaterowie dramatu, chociaż typowe dla gatunku klisze, zostali całkiem dobrze napisani i nawet bishonenowy David nie odrzuca od siebie. Wprawdzie nie znajdziemy tutaj postaci zapadających głęboko w pamięć (no może oprócz wrednie wyglądającej Emmy), ale mają one w sobie wystarczająco własnej osobowości, by nie narzekać na ich obsadę. Podsumowując, scenariusz jest mocnym elementem gry, może niezbyt ambitnym, ale zrobionym solidnie. Cieszy fakt, iż pozbawiono go niepotrzebnych zapychaczy, dzięki czemu akcja posuwa się do przodu całkiem szybko.
Nec Hercules contra plures
A sama rozgrywka? W sumie niespecjalnie rozbudowana, odwiedzamy wyznaczone na mapie lokacje, robimy to co do nas należy, czyli oglądamy scenki fabularne i walczymy a następnie idziemy dalej. Żeby jednak nie było nudno, twórcy rzucili nam sporą garść zadań pobocznych. Większość z nich jest całkiem długa, zawierając przy okazji jakąś dodatkową historię może i nie zawsze interesującą, ale stanowiącą pewne urozmaicenie dla wątku głównego. Drażni natomiast system tworzenia broni czy innych przedmiotów, bowiem za potrzebnymi materiałami trzeba się ostro nabiegać, poza tym taka usługa do tanich nie należy. Dla mnie bawienie się w crafting był stratą czasu, bowiem zauważyłem, że ekwipunek zbyt mało wpływa na osiągi w starciach, by jakoś specjalnie się nim przejmować. Z drugiej strony wielkoskalowe potyczki to sedno całej zabawy z rzadko spotykanymi w jRPG-ach rozwiązaniami, więc warto poświęcić im więcej uwagi.
Koncepcja jest taka, że w walce nie biorą pojedyncze jednostki tylko całe oddziały, składające się z maksymalnie pięciu takowych, zwane „unionami. Kontrolując kilka unionów dowodzimy więc małą armią, co oczywiście jest plusem, ponieważ zwiększa rozmach bitew, aczkolwiek słowa „kontrola” użyłem tu nieco na wyrost. Prawda jest taka, że możemy wydawać jedynie rozkazy, a walka nasz oddział kontra wrogi, po przechwyceniu odbywa się prawie bez naszego udziału. Prawie, bowiem byśmy z uwagą śledzili przebieg boju pojawiają się scenki QTE wymagające naszej reakcji, co ma przełożenie na skuteczność naszych wojaków. Przy okazji naprawiono ten element rozgrywki w stosunku do wersji X360 i PC, bowiem tam bardzo łatwo było o pomyłkę, teraz wciskanie przycisków jest bardziej intuicyjne, chociaż wciąż wymaga niezłej koordynacji oko-palec. Pewną zmianą którą wnosi edycja PS4, to dodanie trybu Turbo wydatnie przyśpieszającego walki.
Let’s kick some A!
Wracając jednak do dowodzenia i unionów, moim zdaniem był to świetny pomysł, bowiem starcia są bardzo przyjemne i widowiskowe, a przy tym do ogarnięcia dwoma przyciskami. Wbrew pozorom jednak, co pewnie niektórych zawiedzie, nie mamy tu do czynienia z grą strategiczną, bowiem losowość zdarzeń na polu walki jest zbyt duża, by zaplanować sensowną taktykę. Wprawdzie możemy wyznaczać naszym drużynom, kogo i jak mają atakować, ale do końca nigdy nie jesteśmy w stanie przewidzieć jak rozwinie się sytuacja, a przeciwnik bywa całkiem sprytny i ciężko zapędzić go w kozi róg. Paradoksalnie ta nieprzewidywalność wnosi sporo uroku i emocji do rozgrywki, czasem wprawdzie podnosi ciśnienie, ale zmusza do ciągłego trzymania ręki na pulsie, bowiem przegrać z relatywnie słabym wrogiem wcale nie jest trudno.
Dlatego też zarządzanie unionem ma duże znaczenie i wymaga wynajęcia w gildii żołdaków wszystkich czterech ras, odpowiednie ich pogrupowanie mające wpływ na dostępne w starciu umiejętności, a także wybranie formacji bitewnej. Trzeba także rozsądnie dobierać sobie przeciwników, kiedy śmigamy sobie swobodnie po, najczęściej korytarzowej, lokacji. Są oni widoczni, a Rush kreśląc krąg (bądź korzystając z innej zdolności) da radę sprowokować nawet kilku naraz, co nie zawsze jest mądre, ale przynosi większe nagrody. Również system punktów doświadczenia i awansu w tradycyjnym znaczeniu tego słowa został usunięty. Teraz, podobnie jak w serii SaGa, parametry głównego bohatera i innych postaci rosną w zależności od ich postaw i działań w bitwie. Tradycjonaliści będą pewnie kręcić nosem, ale akurat w tej grze takie rozwiązanie sprawdza się znakomicie.
Remaster raczej przez małe „r”
Odnośnie oprawy wizualnej, mimo że mamy według wydawcy do czynienia z remasterem to pierwsze wrażenie do specjalnie zachwycających nie należy. Owszem w stosunku do pierwowzoru podniesiono rozdzielczość grafiki (nawet do 4K na PS4 PRO), przez co tytuł wyładniał, ale jak na dzisiejsze czasy prezentuje się ascetycznie. Niestety nie dostaliśmy tutaj jak w przypadku remastera Star Ocean 4 żadnych dodatkowych opcji poprawiających wizualia, więc pomimo silnika Unreal 4, odnowiony The Last Remnant prezentuje się nierówno. Na pewno wyładniały modele postaci oraz wstawki animowane, podobnie zresztą jak miejskie lokacje, co widać na załączonych obrazkach.
Znacznie gorzej jest z plenerami, jaskiniami, ruinami i tak dalej, ziejącymi pustką, aczkolwiek chodziło pewnie o to, by w oryginalnej wersji zapewnić płynność bitew. Zahaczając o temat płynności, jak wiadomo stary The Last Remnant, zwłaszcza jeśli chodzi o PC cierpiał na stopniowe spadki animacji, aż do poziomu niegrywalności. Swojego czasu testowałem grę na trzech konfiguracjach i zawsze z tym samym efektem - spadki animacji nie pozwalały bawić się komfortowo. Na szczęście na PS4 nie mamy już tego problemu, wszystko działa płynnie i stabilne, a ponadto zlikwidowano inną niedogodność – ładujące się z opóźnieniem tekstury. Inny relikt z przeszłości który może irytować, to częste ekrany ładowania, gdy przechodzimy z lokacji do lokacji, dawniej wprawdzie nic niezwykłego, ale dzisiaj już drażniące rozwiązanie.
Ogólnie rzecz biorąc, jeśli chodzi o wygląd gry SE spisało się poprawnie, lecz nic ponadto i równie dobrze to wersja PC mogła po prostu otrzymać oficjalną łatkę z dodatkowymi opcjami graficznymi. Odnośnie udźwiękowienia stoi ono wciąż na przyzwoitym poziomie, podobnie jak angielski dubbing. Problem występuje, gdy chcemy grać z japońskimi głosami, wtedy niestety musimy w systemie konsoli zmienić język na japoński.
Pomimo dziesięciu lat na karku, The Last Remnant Remastered wciąż pozostaje solidnym kawałkiem jRPG-a z nietuzinkowym systemem walki. Wprawdzie mówienie o remasteryzacji jest trochę na wyrost, jednak nadal warto zapoznać się z tym tytułem, zwłaszcza gdy ktoś nie miał kontaktu z pierwowzorem. Do zakupu zachęca też całkiem rozsądna cena 84 zł, dzięki czemu można się pokusić bez żalu.