Code Vein – recenzja gry. Krwista perełka o wampirach
Przed premierą o mrocznym Code Vein często mówiono jako o „ Dark Souls w klimatach anime”. Na reklamę pieniędzy nie pożałowano i często chwytano się w niej tego motywu. A może jednak postapokaliptyczną opowieść o futurystycznych wampirach należy rozpatrywać w całkiem innych kategoriach?
Wbrew temu, co można sądzić po porównaniach, Code Vein dla Bandai Namco nie stworzyło From Software odpowiedzialne za Soulsy i Bloodborne, ale studio, które pracowało nad niedawno wydanym i całkiem znośnym God Eater 3. Zresztą w samej grze, na każdym kroku czuć drobne, lecz wyraźne wpływy wspomnianej przeze mnie produkcji. Przed samą premierą dostępne były otwarte beta-testy oraz demo tytułu. Trzeba przyznać, że reakcje przyszłych nabywców były mieszane i chociaż jednych to ucieszy a innych nie pełna wersja Code Vein nie spowoduje już zmiany wyrobionych przez poszczególnych graczy opinii.
Pogoń za zanikającym człowieczeństwem
Fabularnie opowieść stoi na dobrym poziomie, historia jest przemyślana, posiada zwroty akcji tam, gdzie powinny oraz posiada interesujących bohaterów, aczkolwiek nie znajdziemy tu nic nowego czy zaskakującego. Akcja toczy się w świecie po apokalipsie, kiedy z ziemi wyrosły tajemnicze gigantyczne kolce, dodatkowo miejsce, gdzie rozgrywa się scenariusz zostało odizolowane od reszty kontynentu przez tajemniczą czerwoną mgłę. Ludzkość prawie wyginęła, zastąpiona przez niemal nieśmiertelnych Revenantów (coś pomiędzy zombie a wampirem), przemierzających porzucone ruiny miast, szukając Złóż Krwi (Bloodbeads), by nie zamienić się w potwory zwane Lost, tracąc przy tym resztki człowieczeństwa. Te jednak już wysychają, co prowadzi do różnych patologii, nawet na tle pełnego zła uniwersum. Wcielamy się w rolę Revenanta z amnezją, do którego pomocną dłoń, jak zwykle, wyciąga cycata laska. Nie na wiele się to zdaje, bowiem jak w przypadku GE3 lądujemy w norze, jako przymusowy wyrobnik jednej z grup polujących na Bloodbeads. Jednak wraz z rozwojem sytuacji wyrywamy się stamtąd, dołączając do Louisa, by pomagać mu w szukaniu źródeł Krwi, a także odzyskiwaniu wspomnień z poprzednich żyć: własnych oraz nowo poznanych przyjaciół . Wspomnienia rozgrywające się w umyśle protagonisty wbrew pozorom nie zostały wrzucone na odczepnego, oferują nam masę interesujących wydarzeń z przeszłości naszych kompanów i torują drogę do nowych umiejętności, które możemy od nich przejąć. Nie obeszło się rzecz jasna bez kilku ślicznych panienek z wielkimi walorami, ale męska obsada również jest dość charyzmatyczna jak na klisze gatunku jRPG. Dialogi pomiędzy postaciami brzmią naturalnie, wprawdzie bez większych przemyśleń, ale przynajmniej z polotem. Spodobała mnie się także opcja dawania im prezentów, w celu zwiększenia zażyłości pomiędzy nimi a protagonistą, dzięki czemu dostajemy przydatne przedmioty czy nawet nowe profesje.
Rozgrywka w grze do skomplikowanych nie należy, przemierzamy dostępne lokacje szukając tego czy owego, bądź musimy dotrzeć do wyznaczonego punktu, obowiązkowo okrężną drogą. Zresztą nic nie maskuje tego, iż wyznaczone nam cele stanowią jedynie pretekst do walk z potworami, a od czasu do czasu z wielkimi bossami. Sednem zabawy jest odpowiednie zarządzanie profesjami zwanymi tutaj BloodCodes wraz z przypisanymi im umiejętnościami, co bardzo przypomina chociażby niektóre tytuły z serii Final Fantasy. Zmieniamy je w dowolnej chwili, ale należy pamiętać, że to może wymagać również zmiany ekwipunku. Koncepcja niby prosta, lecz daje sporo radości, ponieważ pozwala to dostosować styl walki do własnych upodobań. Szybkie ataki, ciężka broń, karabin-bayonet, magia, wszystkiego po trochu? Do wyboru, do koloru. Wszystkich profesji jest 25, więc każdy znajdzie sobie coś dla siebie. Na szczęście zostały tak zaprojektowane, byśmy z chęcią je zmieniali, ale nie zaważyłem, aby trzymanie się kurczowo jednej niosło jakieś minusy.
Im więcej potu tym mniej krwi w boju
W sumie walka kojarzy się tutaj bardziej z grami akcji z gatunku musou niż soulsami, czyli dwa przyciski odpowiadające za ataki: szybkie bądź silne oraz jeden trigger za obronę drugi za zdolności bojowe zużywające tzw. ichor. Mamy wprawdzie tutaj pewien wpływ soulsów, bowiem podobnie jak tam każdą bronią walczy się wyczuwalnie inaczej, jednakże bezmyślne klepanie w przyciski to bardzo szybka droga do zgonu, więc trzeba je mądrze zadawać, co wychodzi na jaw w przypadku bossów (chyba że tak się podpakowaliśmy, że nie zwracamy już uwagi na nic). Z drugiej strony poziom trudności pojedynków, chociaż wymagających, do wyśrubowanych na miarę wspomnianej serii nie należy, ponadto starcia nie wymagają też stosowania jakiś wymyślnych technik. Powiem bez ogródek, dla typowego wielbiciela jRPG-ów jak ja walki były całkiem wciągające i satysfakcjonujące, a w każdym razie znużenia nimi nie czułem, lecz niestety, jeśli ktoś liczył na epickie pojedynki oferowane w produkcjach From Software to się zawiedzie.
Podobnie jest z innymi rozwiązaniami zapożyczonymi z Dark Souls czy Bloodborne. Dla zwykłych fanów japońszczyzny stanowią one świetne, a przy tym dość świeże urozmaicenie, lecz, co jest złą wiadomością dla graczy tego oczekujących, nie zamieniają Code Vein w klona w/w tytułów. Weźmy chociażby tzw. „haze” otrzymywany za pokonanych przeciwników, będący hybrydą punktów doświadczenia i miejscowej waluty. Za jego pomocą to wykupujemy kolejne awanse naszego bohatera, nowe umiejętności jak również przedmioty w sklepie. Świetna sprawa dająca nam masę wolności w rozgrywce: wolimy kierować wysokopoziomową postacią kosztem umiejętności czy wyposażenia nasza sprawa, ktoś inny będzie wolał inwestować w mocniejszy ekwipunek, bądź w liczne umiejętności, nic nie stoi mu na przeszkodzie. Zgromadzony haze tracimy w razie porażki w walce, aczkolwiek da radę go odzyskać, jeśli dobrniemy cali do miejsca „zgonu”. Irytujące? Wcale nie, bowiem akurat w Code Vein łatwo stratę odrobić, ponieważ przeciwnicy dają go całkiem sporo, więc nie ma się, po co szarpać na siłę, by odzyskać „zgubę”. Zresztą w razie śmierci odradzamy niespecjalnie daleko od miejsca, gdzie polegliśmy. Cieszy także opcja dokooptowania sobie towarzysza spośród naszych kompanów, o ile nasze wspólne relacje są na odpowiednim poziomie. O dziwo sztuczna inteligencja pomocnika działa całkiem sprawnie i czyni z niego nieocenioną pomoc. Nie unika walki i ze wszystkich sił stara się ściągnąć na siebie uwagę wroga. Tyle tylko, iż wróg też głupi nie jest i dobrze wie kogo ma bić najpierw, ot tak lekka niekonsekwencja w działaniu gry. Zamiast wirtualnego przydupasa da radę do rozgrywki zaprosić realnego przyjaciela, ale potrafię napisać jak działają opcje sieciowe, bowiem w chwili pisania recenzji, albo serwery nie działały, albo grałem w godzinach, kiedy nie było chętnych do wspólnej zabawy. W każdym razie wbrew moim wcześniejszym obawom rozgrywka w grze stoi na bardzo dobrym poziomie i wpasowała się w mój gust.
Wampirza apokalipsa w klimatach anime
Przyszedł czas na skomentowanie oprawy audiowizualnej. W tym elemencie też nie mam większych zastrzeżeń. Tytuł wykorzystuje lekko poprawiony silnik znany z GE3, dzięki czemu grafika chociaż nie powala detalami wygląda całkiem zjadliwie. Przeważa wprawdzie atmosfera futurystycznej urban-postapokalipsy zombie, ale co ciekawe trafiają się też wstawki barokowe i neogotyckie, chociażby nasza baza główna. Ogólnie klimat średniej klasy anime został zachowany, aczkolwiek pojawiają się narzekania odnośnie powtarzalności wystrojów odwiedzanych miejscówek podobnie jak ich korytarzowy układ. Cóż, ciężko zaprzeczyć, lecz z drugiej strony, w wielu innych jRPG-ów stosuje się podobne sztuczki, więc nie widzę tutaj żadnej wady. Niedogodnością estetyczną natomiast są sporadyczne widoczne szarpnięcia animacji, kiedy w tle doczytuje lokacja, w singlu nie sprawia to większych kłopotów, ale przypuszczam, iż może to być problem w rozgrywce online. Pozytywne, ale zarazem dziwne wrażenie sprawia potężnie rozbudowany kreator postaci. Opcji jest naprawdę multum, decydujemy o każdym szczególe wyglądu naszego awatara, mała lolitka, czy starszawy umięśniony pan? Żaden problem. Wprawdzie od przybytku głowa nie boli, ale zachodzi pytanie, po co aż tyle? Sama gra też lekko pachnie seksizmem, co mnie osobiście cieszy, bowiem widoków półnagich cycatych panienek czy nawet roznegliżowanych żeńskich bossów nam nie zabraknie. W dobie cenzurowania każdego kawałka kobiecego ciała to duży plus. Pochwalić należy także zmysłową, podniosłą muzykę znakomicie podkreślającą akcję dziejącą się na ekranie TV oraz dobrej jakości angielski dubbing.
Code Vein to solidnie stworzona gra action-jRPG, która jakimś dziwnym trafem odbiegła od zaplanowanych założeń. Miał powstać klon Soulsów a wyszło coś innego, chociaż wciąż naprawdę bardzo dobrego. I jak to bywa w takich przypadkach jedni oszaleją z zachwytu, drudzy zmieszają ten tytuł z błotem. Dostaliśmy przypadkiem produkcję z gatunku „kochaj albo rzuć”, ja osobiście mocno go polubiłem, więc nie mam problemu z wystawieniem mu wysokiej oceny, lecz niestety tym razem każdy z czytających sam musi sobie odpowiedzieć na pytanie co jest ważniejsze: rozbudzone oczekiwania czy świetny końcowy rezultat?