Dragon Ball Super: Super Hero (2022) - recenzja filmu [UIP]. Nostalgiczna wędrówka
"Dragon Ball Super" może i nie jest ulubieńcem wszelkich fanów klasycznej animacji we wszechświecie, ale opinie o kontynuacji kultowego już anime są w większości pozytywne. Ot, udało się przywrócić atmosferę szalonej nawalanki, bohaterowie byli w większości skonstruowani według niezmienionej formuły, a sama intryga wpuszczała nieco świeżości do świata. Filmów pełnometrażowych na podstawie serialu nie widziałem, ale jako ogromny fan świata Goku oraz jego pobratymców, nie mogłem przeoczyć faktu, że (uwaga, aż trudno w to uwierzyć!) „Dragon Ball Super: Super Hero” trafił na ekrany polskich kin. W końcu! Pełny metraż na wielkim ekranie! I to jeszcze polskim. Wyciągam z szafy koszulkę treningową z ryjem Goku n piersi i wzywamy z kumplami ubero-chmurkę...
Niestety - patrząc na frekwencję kinową, można spokojnie generować już żarty, a jeden z nich odnosi się do tego, w jaki sposób przeciwnicy walczyli ze sobą w świecie anime. Otóż bohaterowie zawsze próbowali zaciągnąć przeciwnika... gdzieś w puste miejsce, bez ludzi, aby postronni nie odnieśli szkód. I w jednym z memów widzimy właśnie polską, kinową salę jako wspomniany pustostan. Szkoda, bowiem animacja ta prezentuje całkiem wysoki poziom nie tylko dla fanów „Dragon Ball”, ale anime w ogóle. Można przede wszystkim sprawdzić, jak wygląda mariaż komputerowych efektów i klasycznej, rysowanej ręcznie krechy. W przypadku tego anime akurat im ładniej, bardziej kolorowo, tym dynamiczniej. Dobrze wiedzieć, że na wielkim ekranie postacie prezentują się świetnie, a minie dużo czasu, zanim ktokolwiek rzuci się na przemodelowanie świata Smoczych Kul.
Fabuła odnosi się do wielu wydarzeń z przeszłości (łącznie, a może nawet przede wszystkim, z pierwszą serią), które przypominane są widzowi w bardzo klimatycznym i mocno nostalgicznym wstępie. Prezentuje on nie tylko skomplikowane zależności między bohaterami, ale również ich miejsce w kanonie, sposób, w jaki ich uniwersum się zmieniało. Co ciekawe nowi przeciwnicy pociesznej paczki (bez Goku, ale o tym później), czyli Gamma 1 i Gamma 2, prezentują design, który odnosi się właśnie do początków mangi oraz anime. Ten retro styl bardzo cieszy oko po tych wszystkich wydarzeniach, które miały miejsce w późniejszych seriach. Również intryga osnuta wokół Armii Czerwonej Wstęgi, która była jedną z pierwszych złych sił napotkanych na drodze Goku, przywołuje złote czasy tego świata. Oczywiście, że seria zatytułowana „Dragon Ball Z” jest najchętniej cytowana w popkulturze, ale biorąc pod uwagę, ile filmów kinowych "Dragon Ball" kontynuowało lub redefiniowało jego fabułę, miło widzieć swoisty blast from the past.
Najlepszy element tej animacji opiera się na redukcji ulubionych bohaterów. I tak oto Goku oraz Vegetta trenują ciężko u bóstw, kiedy cała ta przygoda dotyczy trójki bohaterów powiązanych ciekawą historią. Mowa tutaj o Piccolo, Gohanie i Bulmie, a także pośrednio Pan, czyli córeczce Gohana. To oni są w centrum zainteresowań scenarzystów, którzy chcą skutecznie przypomnieć widzom, co te postacie tak naprawdę łączy. I z tego powodu Piccolo ma najbardziej poświęcony jego postaci odcinek być może nawet od czasów Z-etki, a Pan robi duży krok w kierunku rozwoju do wojowniczki. Piccolo jest tu jednak na pierwszym planie. Znowu widzimy go jako cwanego, mającego silne przekonania, rozwijającego się mędrca, który nie zgadza się, aby jego dawny wychowanek Gohan zaprzestał treningów i skupiał się wyłącznie na nauce. Oczywiście jest to wątek istniejący w tych fabułach od dawna, ale obecność Pan dołożyła tutaj dodatkową motywację w postaci porwanej córeczki. To znaczy tak jakby porwanej, bo rozkrzyczany słodziak jest zbyt potężny, aby dać się nabrać.
Wszystko tutaj więc gra i buczy, a chociaż animacja nigdy nie osiąga wyżyn gatunkowych, bezwstydnie pozwala sobie na bycie infantylną oraz rozkrzyczaną, czemu takie stare byki jak ja i moi koledzy daliśmy się kupić . Jeśli nad tym wszystkim unosił się będzie ten feel bezpretensjonalności, fani będą wypatrywać kolejnego pełnego metrażu. Szkoda tylko, biorąc pod uwagę frekwencję w kinach widać, że jest ich już w Polsce coraz mniej.