Przypadkowy przechodzień (2022) – recenzja filmu [Netflix]. Wszyscy wiedzą, nikt nic nie robi
Na mieście grasuje grafficiarz słynący z włamywania się ludziom do domów i zostawiania swoich prac na ich ścianach. Za cel zawsze obiera konkretne osoby, związane z establiszmentem. Podczas włamania do jednego wpływowego polityka, odkrywa w jego piwnicy sekretne pomieszczenie...
„Przypadkowy przechodzień” to wariacja na temat podgatunku thrillerów home invasion, w których źli ludzie włamują się do czyjegoś domu i trzeba jakoś przeżyć. Tu jednak sytuacja wygląda bardziej jak w „Nie oddychaj” ze Stephenem Langiem, ponieważ to nie domownicy mają przerąbane, bo ktoś wszedł do ich domu, tylko włamywacze mają przerąbane ze względu na to do czyjego domu się władowali. Nie jestem pewien, czy taka odwrotna sytuacja ma swoją własną nazwę. Jeśli takowa istnieje, to poprosiłbym o informację w komentarzu.
Przypadkowy przechodzień (2022) – recenzja filmu [Netflix]. Szybkie włamanie do starszego pana – co mogłoby pójść nie tak
Toby (znany między innymi z „1917” i „Monachium: w obliczu wojny” George MacKay) jest bardzo gniewnym młodzieńcem. Jego ojciec nie żyje, matka (Kelly Macdonald) zajęta jest pracą, zakłamany rząd sprzedający w telewizji kolejne bajki działa na niego jak płachta na byka. Wyrazem jego sprzeciwu jest zostawianie w domach wpływowych ludzi tytułowego (angielski tytuł „I came by”) graffiti. W hobby tym pomaga mu zwykle również kolega, Jay (Percelle Ascott), lecz ostatnio musiał wypaść z obiegu, ponieważ wkrótce zostanie ojcem. Toby postanawia więc samotnie włamać się do domu Hectora Blake'a (Hugh Bonneville), bardzo medialnego polityka o nienagannej reputacji. Jakie trupy może chować w szafie człowiek znany przede wszystkim z tego, jaki jest nieskazitelnie dobry? Raczej mroczne.
Pierwsze pół filmu jest dosyć standardowe, jak na ten gatunek. Toby odkrywa mroczny sekret Blake'a, musi się ukrywać, cudem unikając wykrycia i takie tam. W tej pierwszej połówce rozbawiła mnie również siła jego antysystemowego nastawienia. Rząd jest zły, policja nic nie robi i tak dalej, ale pierwszą rzeczą, którą robi nasz bohater po wpadnięciu na tajemnicę Blake'a jest... zadzwonienie na policję. Piękny komentarz typowego nastoletniego anarchisty. Mniej więcej w połowie filmu następuje ciekawy zwrot, po którym faktycznie poprawiłem się w fotelu i zacząłem z większą uwagą przyglądać się dalszemu rozwojowi wypadków. Szkoda więc, że był to zapewne najjaśniejszy punkt całego filmu i nic już dalej nie zostało z nim zrobione. Po tym jednym, krótkim momencie zapowiadającym coś faktycznie ciekawego, film wraca do bardzo generycznego i ostatecznie nijakiego prowadzenia fabuły. I tak aż do napisów końcowych...
Przypadkowy przechodzień (2022) – recenzja filmu [Netflix]. Kilka ciekawych pomysłów i okropnie głupi scenariusz
Trzeba przyznać reżyserowi, Babakowi Anvariemu, że stworzył całkiem strasznego antagonistę. Bonneville znany jest z raczej spokojniejszych ról w produkcjach takich jak „Downtown Abby”, czy „Paddington”. Tu również gra człowieka o nienagannych manierach, ale okazuje się, że to jedynie przykrywka, maska pokazywana tłumom, chroniąca jego i jego hobby przed wścibskimi oczami. Scenariusz nie jest przesadnie subtelny, więc ciężko byłoby nadać Blake'owi głębi, ale jego skoncentrowany wzrok i rzeczowe podejście do tematu pozbywania się dowodów i rozmawiania o tym sprawiają, że widz może poczuć się przy nim nieswojo. Oczywiście tylko jeśli pogodzi się z tym, że cały film jest jedną wielką kliszą, miejscami zakrawającą wręcz na parodię, że wspomnę jedynie o scenie, w której Toby wparowuje z młotkiem do tajnego pomieszczenia. Doskonale zrozumiesz o co mi chodzi, kiedy ją zobaczysz. Film zdaje się sam nie wiedzieć, czym chce być - poważnym thrillerem, czarną komedią, komentarzem społecznym - w rezultacie rozmieniając się na drobne i nie będąc niczym konkretnym.
Choć twórcy próbują (czasami nawet skutecznie) budować klimat grozy i niepewności, a to ciekawym, pełnym cieni oświetleniem, a to długim prowadzeniem kamery, a to tanimi okresami ciszy, przerwanymi nagle głupotkami w stylu spadającej z biurka lampy, ostatecznie za każdym razem spuszczają z balonika powietrze zanim nastąpi eksplozja, że posłużę się taką metaforą. Nigdy nie widzimy aktów przemocy samych w sobie, więc – przynajmniej przez pierwszą godzinę – można czuć się trochę zagubionym. Czy dana postać zginęła, czy została jedynie porwana? Finalnie otrzymamy odpowiedź na wszystkie dręczące nas pytania, jednak przez fakt, że nigdy nie widzimy samego czynu, ciężko było mi wczuć się w powagę sytuacji.
Największą bolączką filmu jest dla mnie jednak sposób, w jaki scenariusz podchodzi do hobby Blake'a i tego jak ludzie się o nim dowiadują. Daję scenarzystom (prócz reżysera również niejaki Namsi Khan) kredyt zaufania i biorąc pod uwagę to jak podkreślili antyrządowy charakter Toby'ego, stwierdzam, że było to celowe zagranie z ich strony, lecz nie zmienia to faktu, że w kontekście prowadzenia narracji w filmie z gatunku thriller, zupełnie się ono nie sprawdza. Otóż praktycznie wszyscy zainteresowani wiedzą, że w piwnicy pana polityka dzieją się złe rzeczy, ale nie mają albo jaj, albo mózgu aby coś z tym faktem zrobić. Kompletnym żartem i bodajże pierwszym momentem, który wypił mnie zupełnie z klimatu była scena w której policja po raz pierwszy przychodzi przeszukać dom, wokół którego toczy się cała fabuła. Postawiony pod ścianą Blake zaczyna dawać mundurowym do zrozumienia, że narobi im kłopotów u przełożonego – jego osobistego przyjaciela – bo „marnują czas na wyraźnie niepoważne wygłupy jakichś dzieciaków”. Przecież w głowie każdego przynajmniej odrobinę myślącego człowieka powinna w tym momencie zapalić się gigantyczna czerwona lampka, a chałupę należałoby przeszukać deska, po desce. Z takich głupich decyzji bohaterów składa się niestety z grubsza cały scenariusz, przez co widz nie ma jak wczuć się w klimat.
„Przypadkowy przechodzień” to niezbyt oryginalny thriller o niebezpiecznym facecie i jego kolejnych ofiarach, pociągnięty lekko komentarzem na temat bezkarności władzy i problemów imigrantów. Miał zadatki na poprawny, nawet jeśli oklepany dreszczowiec w sam raz na jakiś nudny wieczór, lecz kiepsko przemyślany, pełen trudnych do zrozumienia decyzji scenariusz oraz bojąca się postawić kropkę nad i reżyseria sprawiają, że w moich oczach jest to produkcja niewarta uwagi. To już lepiej po raz kolejny obejrzeć wspomniane „Nie oddychaj”, albo również dostępnego na Netflixie „Hush” z 2016 roku.