Retro: Zabójcze maszyny Pegaza
Witaj, strudzony wędrowcze! Jeśli masz dość zimna gryzącego cię w tyłek, wsłuchaj sie w gawędę starców, biadolących o dawnych, lepszych czasach. O czym będą smęcić dziś? Coś mi mówi, że na tapecie będzie walka na rozpikselowanym lądzie, jednobarwnym morzu i pustawych niebiosach, z wykorzystaniem kanciastych a zabójczych maszyn. Czemu tak? Jesteś gościem, to się nie mądrz, tylko słuchaj.
Witaj, strudzony wędrowcze! Jeśli masz dość zimna gryzącego cię w tyłek, wsłuchaj sie w gawędę starców, biadolących o dawnych, lepszych czasach. O czym będą smęcić dziś? Coś mi mówi, że na tapecie będzie walka na rozpikselowanym lądzie, jednobarwnym morzu i pustawych niebiosach, z wykorzystaniem kanciastych a zabójczych maszyn. Czemu tak? Jesteś gościem, to się nie mądrz, tylko słuchaj.
1942-1943
Powyższa liczba to nie sumaryczny wiek twórców tego kącika, ni okres, w którym prężna niemiecka machina wojenna trzęsła portkami przed dzielną i bitną armią Ekwadoru. Każda z tych dat powinna kojarzyć się fanom pegazowych strzelanin z rajem - ścianą kul, zalewem rykoszetów i pizgających bomb. Witajcie na froncie walki hamburgerojadów z sushipochłaniaczami. Mimo, że za grę odpowiada Capcom, wcale nie latamy aeroplanem wypchanym materiałami wybuchowymi, próbując wylądować z gracją na mostku okrętu Amerykańców. Wręcz przeciwnie - naszym celem jest (zależnie od gry) zbombkowanie Tokio albo rozwalenie admiralskiego statku, koordynującego działania Nihońców pod Midway. Pierwsza część to klasyka tzw. wertykalnego shmupa (shoot'em upa). Palec przybity gwoździem do spustu, cała reszta ciała wykorzystywana do sterowania samolotem niczym w ruchokontrolerach, z wyłączeniem języka, który stosowany jest do ciskania w nadlatujących wrogów kombinacjami najplugawszych słów, jakie kiedykolwiek ułożył człowiek. I nie bez powodu, bo wyspiarze wysyłają na nas istne chmary swoich Mistubishi Zero i tony kanonierek, a nasz sztab wyposażył nas tylko w samolocik z poczwórnym (maksymalnie) strzałem i mogącym "przefiknąć" nad niebezpieczeństwem do trzech razy na etap. Każda plansza składa się z etapu "wysoce podniebnego" (gdzie lecimy wysoko nad oceanem, mijamy małe japońskie ogniopluje i potykamy się z ich flotą powietrzną) i "zejścia", gdzie prujemy lotem koszącym zaraz nad falami, które muskają skrzydła naszego powietrznego rumaka (w tym miejscu autor nadużywa licentia poetica, bo został przekupiony przez retro lobby. Gdyby tak nie było napisałby, że jest więcej tego samego co w poprzednim etapie, tylko walczy się jeszcze ze statkami). 1943 wprowadza już jednak pewne innowacje - jest kilka rodzajów bonusów do strzału, pojawia się też "element erpegie", bo możemy ulepszać kilka statystyk latadła według naszego widzimisię. A i tak Wasze szczątki będą pokrywać ocean grubą warstwą żelastwa, do wtóru żałobnego bluzgania. Spragnieni wiedzy niech będą poinformowani, że było kilka innych części, niektóre tylko na automatach, inne były konwertowane w ramach składanek (automatowe 1941 pojawiło się na Capcom Classics Collecton Remixed na PSP oraz Capcom Classics Collection Vol.2 pod PS2 i XBOX-a). Najlepszym rozwiązaniem jest chyba jednak spróbowanie 1942: Joint Strike, remake'u pierwszej z opisywanych gierek, dostępnego na XLA i PSN.
Airwolf
Pokolenie Pegasusa jest też pokoleniem włoskiego anime spod znaku Polonii 1 i kiczowatych amerykańskich seriali akcji. Być może, w gąszczu "Nieustraszonych" i innych "MacGuyverów" pamiętacie też serial o nowoczesnym (wówczas) śmigłowcu wojskowo-szpiegowskim - rzeczonym Airwolfie właśnie. Ten 80-odcinkowy serial posiadał wszystkie wyznaczniki produkcji tamtych czasów - fajny utwór otwierający i głupią fabułę - i cieszył się sporą popularnością. Acclaim postanowiło wykorzystać chwilową famę serialu i machnęło "szpilę" pod NES-ika pod tym samym tytułem. Oczywiście, jak to z większością licencjonowanych gier na tą platformę bywało, wykorzystano wyłącznie tytuł i pomniejsze elementy (np. odprawy przed misją serwuje nam nasz chodzący w "jednookich okularach" szef z CIA, Archanioł), cała reszta to już inwencja Acclaim. Na początku gra częstuje nas "widokiem taktycznym" (czyt. mapą), następnie budzimy się już w powietrzu, obserwując akcję z kokpitu. Wszelkie nadzieje, że gra będzie symulatorem śmigłowca pierzchną, gdy tylko bierzemy się za sterowanie naszym "latającym wilkiem w owczej skórze" (Airwolf, wyglądając jak helikopter cywilny, był de facto maszyną wojskową, stąd jego nazwa/tytuł). My stoimy w miejscu, za to poszczególne cele do nas "przyskakują", sunąc po jadowicie zielonym, jednolitym podłożu niewiadomego pochodzenia. Środkami ofensywnej obrony, względnie defensywnej (i prewencyjnej, rzecz jasna) napaści są dwie sprzężone ze sobą wyrzutnie rojów pszczół (w instrukcji zwane karabinem maszynowym - sekretne technologie wojskowe trzeba chronić, "wicie rozumicie"), wyjątkowo skuteczne na teleportujące się, tuż przed naszym stacjonarnym kokpitem, chmary wrogich myśliwców. Mamy też pęczek rakiet relacji powietrze-cokolwiek podleci najbliżej, które, podobnie jak paliwo, możemy uzupełniać w naszej bazie (która, ze względu na swoją niepozorność oraz ogólny brak znaczenia strategicznego, jest całkowicie ignorowana przez setki latających wrogów). Kilkadziesiąt misji realizowanych jest według schematu - przyciągnij do siebie lotnisko wroga, zniszcz je, ograniczając obecność przeciwnika w powietrzu do marnych kilkudziesięciu maszyn, użyj Mocy ponownie, by zbliżyć do siebie główną bazę, na której racz wylądować i pobrać zakładników, przyholuj własne HQ, finito. Polecamy sentymentalnym masochistom chcącym zobaczyć jak to jest, kiedy "Moc jest w tobie tak silna", że jesteś w stanie obracać kulę ziemską podług własnej woli.
Mach Rider
Teraz weźmiemy na warsztat przykład udanej i popularnej w swoim czasie gry, która pomimo tego wszystkiego została porzucona przez własnych twórców, Nintendo. Zacznijmy jednak od początku - nastał Rok Pański 2112, Ziemię najechali źli... ktosie, zwani Quadrunners. Ludzkość rzucona na kolana, jej ostatnią nadzieją jest zmotoryzowany (dosłownie) heros o wyglądzie futbolisty amerykańskiego, Mach Rider. Rusza na swą misję pragnąc ratować wszystkich, którzy przetrwali apokalipsę z kosmosu i kopać zady tych, którzy ludziom zgotowali ten los. By tego dokonać należy dojechać do mety, wiodącej wśród pustynno-zrujnowanych terenów poprzetykanych gdzieniegdzie zarysem zdewastowanego budynku w tle, nie dając się przy okazji zabić. W zrealizowaniu tego celu przeszkadzają nam poruszający się w pojazdach o wyglądzie buggy przeciwnicy, spychające na pobocze plamy wody i oleju oraz tylko czekające by nas rozerwać na strzępy beczki poustawiane w kluczowych miejscach na poboczach. Z drugiej strony, pan Rider też ułomek nie jest, poza nabitą fizjonomią ma na motorku działko i magiczną/mutancką zdolność autoregeneracji po tym jak wybuch rzeczonego motocykla rozerwie go na pikselostrzępy. A składać do kupy musi się dość często, gdyż giniemy za każdym razem kiedy od tyłu "stuknie" nas przeciwnik czy gdy zawadzimy o beczkę, co dzieje się niezwykle często. Dlatego autorzy, widząc że uratować ludzkość łatwo nie jest, postanowili dać graczowi możliwość określenia rozmiarów swego kozactwa poprzez oddanie mu do dyspozycji trzech różnych trybów rozgrywki. W pierwszym, zwanym Fighting Course, chodzi o to, żeby dowlec się do mety nie tracąc całego paska życia, co można uczynić we własnym tempie. Endurance Course to jego przeciwieństwo, nie mamy limitowanego życia, za to goni nas czas. Dla pacyfistów/mięczaków jest jeszcze Solo Course, czyli wyścig z czasem, bez przeciwników. Pochwalić warto dużą dostępną liczbę tras - każdy poziom możemy rozgrywać w różniących się od siebie wariantach A i B (wybiera gracz), po ukończeniu dziesiątego etapu cart wypluwa na nas kolejne 10 plansz. Do tego dochodzi jeszcze edytor poziomów, ale, jak zawsze - bez Disk System nie zapiszemy naszych tworów.
Silkworm
Jeśli ktoś jest tak dużym cwaniakiem, że wie czemu gra, w której plujące tonami ołowiu jeep i helikopter ścigają się z prącym wciąż w lewo ekranem, nazywa się "Jedwabnik", to może klepnąć się w plecy i powrócić do czytania "Encyklopedii szwów krzyżakowych". Całą resztę populacji uspokajamy - ta wiedza nie jest potrzebna do tego, żeby dobrze się bawić. A ta gra zapewnia tony radochy, to wyjaśnijmy sobie od razu. Ściągnijcie kumpla/długonogą koleżankę w spodniach (żeby was nie rozpraszała, bo nie ma nic gorszego niż blamaż w postaci przegrania z ukochaną na punkty w dwuwymiarowej strzelaninie na konsolę trzeciej generacji - nie wierzycie? Zapytajcie rodziców!), oceńcie które z Was bardziej posysa, wręczcie mu/jej jeepa, a samemu siadajcie za sterami helikoptera. No i podstawa, przytwierdźcie powieki wykałaczkami do płata czołowego, żeby nie tracić cennych mikrosekund na mruganie. Nie puszczajcie spustu aż do śmierci, a będzie dobrze, pod warunkiem, że dłoń odpowiedzialna za poruszanie pojazdu będzie w stanie reagować na sytuację bez jakiegokolwiek opóźnienia, bo próbując wyminąć lecącą na Ciebie transzę 400 grubaśnych rakiet powietrze-ogół życia w galaktyce raczej nie będzie czasu na rozmasowywanie paluszków. I na wszelkie świętości, wiemy, że Wasze łapy będą mokre jak dłonie Aquamana czy innego Fish-persona, ale nie upuszczajcie pada jeśli Wam życie i los całego myślącego świata miły. No chyba, że zostaliście ocenieni jako mniej uzdolniona osoba w parze i wpakowano Was na siłę do jeepa - wtedy będzie dobrze, nie dajcie się zabić przed zdobyciem dopałek do strzału i pójdzie z górki. Grajcie lewą stopą robota skonstruowanego w garażu z wiórków kokosowych i nie niszczcie oczu ślęcząc w ekran, podziwiajcie raczej jak pot cudownie perli się na skroniach przyjaciela/dziewczęcia, jak jego/jej twarz wygina się agonii, a strój w który jest odziany(a) z tajemniczych przyczyn staje się mokry jak po ulewie. Zaprawdę, twórcy wykonali kawał dobrej roboty ukrywając poziomy trudności pod postaciami pojazdów, które można prowadzić. Co więcej, heli i jeep ładnie się uzupełniają, pierwszy wehikuł skutecznie może oczyszczać większość planszy przed sobą, ale nie ma możliwości walki z pojawiającym się za plecami złomem, no i co 0.000000002 sekundy musi zmieniać wysokość lotu, jeśli nie chce skończyć jako płonąca kula szybko opadającego ku ziemi metalu (ale to nic takiego, prawda?). Z kolei jeep może łupać w dowolny obiekt (ma ruchomą wieżyczkę z działkiem), ale kąt strzału jest mniejszy, więc kryjąc tył eksponujemy przód (metafora ludzkiej egzystencji!), no i czasem musi z gracją przeskoczyć nad czołgiem czy czymś takim. Generalnie, świetny coop, świetna strzelanka i świetny sposób by się zrelaksować (jeep) lub wykąpać we własnym pocie i umrzeć z odwodnienia/spazmów/uduszenia poprzez gwałtowny i wściekły skurcz swoich mięśni (heli).