hamburGIER: Władca Pierścieni... i gdzie te gry cRPG?
Tak się jakoś złożyło, że tuż przed rozpoczęciem zabawy z The Elder Scrolls V: Skyrim, w którym dosłownie zakochałem się bez pamięci, w moje ręce wpadła inna, całkiem niezła produkcja osadzona w realiach fantasy. Ba, realiach i to nie byle jakich, bowiem mowa o grze Władca Pierścieni: Wojna na Północy. Jako, że jestem wielkim miłośnikiem wszystkiego co związane ze Śródziemiem, produkcję ekipy Snowblind Studios połknąłem w ciągu dwóch dni, co wprawiło mnie w lekką konsternację. Jednocześnie zacząłem zastanawiać się nad powodami, dla których na rynku nie mamy żadnego solidnego cRPG-a osadzonego w tym wspaniałym uniwersum.Tak się jakoś złożyło, że tuż przed rozpoczęciem zabawy z The Elder Scrolls V: Skyrim, w którym dosłownie zakochałem się bez pamięci, w moje ręce wpadła inna, całkiem niezła produkcja osadzona w realiach fantasy. Ba, realiach i to nie byle jakich, bowiem mowa o grze Władca Pierścieni: Wojna na Północy. Jako, że jestem wielkim miłośnikiem wszystkiego co związane ze Śródziemiem, produkcję ekipy Snowblind Studios połknąłem w ciągu dwóch dni, co wprawiło mnie w lekką konsternację. Jednocześnie zacząłem zastanawiać się nad powodami, dla których na rynku nie mamy żadnego solidnego cRPG-a osadzonego w tym wspaniałym uniwersum.
Teoretycznie bowiem, wszystko jest tutaj na swoim miejscu. John Ronald Reuel Tolkien powołał do życia fantastyczny świat, zamieszkały przez zupełnie obce rasy, które jednak zostały opisane z taką pieczołowitością, że przewracając kolejne karty jego książek mamy wrażenie, jakbyśmy już kiedyś zetknęli się z nimi w prawdziwym życiu. W zasadzie mieszkańcy Śródziemia zaczęli przenikać się z prawdziwymi osobami w takim stopniu, iż wydaje mi się, że gdybyśmy dzisiaj spotkali na ulicy Elfa, niewiele byśmy sobie z tego robili. Ork czy chociażby Goblin, nie wspominając nawet o Trollach czy Mumakilach, to jednak odrobinę co innego... ;).
Do czego dążę? Ano do tego, że Władca Pierścieni ma wszystko, czego potrzeba, by oprzeć na nim grę oferującą setki godzin wspaniałej zabawy. Tolkien wymyślił kilka tysięcy lat historii, opisał stworzenie świata przez Eru i Valarów, stworzył własną wersję wojny bogów, a quenya i inne języki jego autorstwa to dowód na to, że był to człowiek rozdarty pomiędzy dwoma światami – światem wyobraźni i światem prawdziwym, w którym przyszło mu żyć. To właśnie dzięki temu jest to tak wiarygodne uniwersum, które idealnie nadawałoby się do przełożenia na branżę gier wideo. W niniejszym wywodzie zupełnie pominę mające kilkanaście/kilkadziesiąt lat na karku produkcje i zajmę się grami, które ujrzały światło dzienne w trakcie długiego żywota konsol marki Sony. Nie będzie to zadanie trudne, bo nie było ich zbyt wiele. Ot, The Hobbit, którego poziom wykonania pozostawiał naprawdę sporo do życzenia, a gra skierowana była raczej dla młodszych odbiorców; dwie adaptacje filmów wydane na PlayStation 2, których główną zaletą było fenomenalne oddanie scen wyreżyserowanych przez Petera Jacksona w filmowej adaptacji trylogii; strategie czasu rzeczywistego, które niestety nigdy nie pojawiły się na japońskim sprzęcie; LotR: Conquest, dzięki któremu mogliśmy wziąć udział w największych opisanych przez Tolkiena bitwach, jednak tytułowi z pewnością do cRPG-a było naprawdę daleko czy wreszcie Władca Pierścieni: Wyprawa Aragorna obsługujący PS Move, o którym lepiej więcej nie wspominać.
Celowo pominąłem Trzecią Erę, bowiem jest to prawdziwa wisienka na torcie i pierwsza próba przeniesienia wojny o pierścień na RPG-owe łono. Gra oferowała kilkadziesiąt godzin zabawy, w trakcie których mogliśmy odwiedzić takie miejsca jak Moria, Helmowy Jar, Rohan czy wreszcie Minas Tirith, a dodatkowo opowiadała historię zupełnie innych bohaterów, powiązaną z losami drużyny pierścienia. Niestety, system walki żywcem wyjęty z jRPGowych produkcji nie musiał przypaść wszystkim do gustu, a pewne ustępstwa w fabule (człowiek, elf i krasnolud pomagający Gandalfowi w pokonaniu Balroga? WTF?) momentami kuły w oczy.
I w ten oto sposób dochodzimy do White Council, czyli produkcji mającej stanowić prawdziwy przełom. EA obiecywało olbrzymi, otwarty i żyjący świat, zamieszkały przez postaci, mające w zanadrzu masę zadań do wykonania. Brzmi znajomo? Tak, to miała być pierwsza gra cRPG z otwartym światem przywodzącym na myśl gry z serii The Elder Scrolls, rozgrywająca się w realiach Władcy Pierścieni. Niestety, skończyło się na kilku fenomenalnie prezentujących się szkicach koncepcyjnych, bowiem prace nad nią bardzo szybko wstrzymano, a niedługo potem projekt uległ kasacji.
Ostatnią próbą przekonania graczy do tej odrobinę podupadłej (nie ma się co oszukiwać) marki jest Wojna na Północy, która sama nie może zdecydować się, czym tak naprawdę chciałaby być. Grę rozpoczynamy bowiem od wykonania kilku żywcem wyjętych z cRPG-ów zadań (przekonanie krasnoluda do dostarczenia broni wieśniakom z Bree, pomoc zakochanemu mężczyźnie w potrzebie), by po chwili miała już stać się niezobowiązującą sieczką, trwającą niemal bez przerwy do samego końca. I pomyśleć, że przed premierą nazywało się ten koniec końców całkiem niezły tytuł mianem Action RPG-a...
No dobrze, więc jaki jest mój ideał Władcy Pierścieni w konwencji cRPG? Już spieszę z odpowiedzią. Nawet nie przyszłoby mi do głowy proszenie o oddanie w moje ręce całego Śródziemia, jednak z otwartymi rękoma przywitałbym choćby taki Gondor, którego centralnym punktem byłoby wspaniałe Minas Tirith. Albo Rohan, gdzie odwiedziłbym nie tylko Edoras, ale i Helmowy Jar, w którym przecież bez przerwy stacjonowali żołnierze... Ba, szczerze powiedziawszy akcja takiej produkcji mogłaby się rozgrywać na długo przed wydarzeniami opisanymi w trylogii, kiedy to Osgiliath było jeszcze całe, a w lasach Ithilien nie roiło się od Orków przygotowujących się do wojny. Ktoś mógłby się pokusić o opowiedzenie osobnej historii, traktującej o postaci, która niekoniecznie stałaby przed zadaniem uratowania całego świata. Niemniej, jak widać, twórcy jeszcze do tego nie dorośli. Zamiast tego wolą tłuc bezmyślne siekaniny, nie wnoszące nic nowego do naszej branży... A szkoda...