Gumowe potwory i inni. Najdziwniejsze ekranizacje komiksów DC

Gumowe potwory i inni. Najdziwniejsze ekranizacje komiksów DC

Dawid Ilnicki | 06.03.2021, 13:00

DC długo prowadziło w rywalizacji z Marvelem, jeśli chodzi o filmowe adaptacje swych dzieł. Jak to jednak zwykle bywa, z czasem prawa do ekranizacji zaczęły się dostawać w różne ręce, co poskutkowało realizacją kilku dzieł, o których ich twórcy woleliby jak najszybciej zapomnieć, bo do dziś są one przedmiotem kpin.

Choć w latach 60-tych Marvel powoli przejmował prowadzenie, jeśli chodzi o liczbę sprzedawanych komiksów, DC wciąż miało niebagatelny atut w postaci dwójki najsłynniejszych superbohaterów. Mowa oczywiście o Supermanie i Batmanie, którzy nadal cieszyli się ogromną popularnością. Co istotne DC dużo lepiej wykorzystywało do swoich celów ekranizacje przygód tej dwójki, w których Marvel od lat 80-tych był wyjątkowo słaby. Nieprzypadkowo Reed Tucker cytuje w książce “Mordobicie” opinię współtwórcy postaci Człowieka - Nietoperza, Boba Kane’a, który powiadał: “Batman był czymś naprawdę wielkim w telewizji i w kinie, a wy w Marvelu nie zrobiliście niczego”. 

Dalsza część tekstu pod wideo

Gdy mowa o udanych produkcjach mamy na myśli przede wszystkim serial telewizyjnym z lat 1966-1968 z Adamem Westem w roli głównej, liczne serie animowane, a także oczywiście filmy Tima Burtona na przełomie lat 80-tych i 90-tych poprzedniego stulecia. Superman także miał swoją dobrą serię. Zapoczątkowana w 1978 roku seria filmów cieszyła się swego czasu ogromną popularnością i była na tyle pomysłowa, że widzowie mogli zapomnieć o jej naiwnej konwencji. O ile jednak pierwsze filmy o obu herosach były chwalone i niezwykle popularne wśród fanów, o tyle później obie serie zaliczyły upadki. Dzieło się tak przede wszystkim ze względu na zmianę realizatorów, a także zwyczajne zmęczenie materiału.

Obniżone loty Supermana

Gumowe potwory i inni. Najdziwniejsze ekranizacje komiksów DC

Powrót do dwóch premierowych “Supermanów”, stworzonych na przełomie lat 70-tych i 80-tych, to dziś znakomita rozrywka. Tworzącemu pierwszy film Richardowi Donnerowi udało się znaleźć klucz do realizacji mocno naiwnej, a momentami wręcz rozbrajająco nieporadnej historii o przybyszu z planety Krypton, który staje się najpotężniejszym obrońcą Ziemi. Elementem kluczowym był oczywiście dobry humor, który najmocniej widać rzecz jasna w postaci Lexa Luthora, świetnie odtwarzanego przez Gene’a Hackmana, jego ekipy (kapitalny Ned Beatty!), a także postawie samego głównego bohatera, granego przez Christophera Reeve’a. Aktor, którego moglibyśmy dziś nazwać wyjątkowo drewnianym, dzięki znakomitemu prowadzeniu z wdziękiem odgrywa tę dziwaczną postać, pełną typowo amerykańskiego patosu podanego jednak w takiej formie, że nie sposób się nim denerwować.

Co ciekawe, uznana za niemal równie udany film “Dwójka” doczekała się aż dwóch wersji. Wszystko przez to, że w trakcie realizacji filmu doszło do zmiany reżysera, a dotychczasowego twórcę Richarda Donnera zmienił jego imiennik Lester, który nadał samej historii dużo bardziej rozrywkowy charakter. O różnicach pomiędzy dwoma podejściami możemy mówić dlatego, że w 2006 roku, przy realizacji filmu Bryana Singera, o którym przyjdzie jeszcze powiedzieć, odkryto nieznane wcześniej materiały, które wkrótce złożyły się na drugą wersją nazwaną “Richard Donner Cut”. Seans porównawczy jasno wskazuje, że twórca pierwszego filmu zamyślił tym razem film nieco poważniejszy od swego pierwszego dzieła, a z kolei Lester potraktował tę historię z przymrużeniem oka, co wyszło jej zresztą na dobre. Starcie Supermana z trójką rodaków z planety Krypton, której przewodzi generał Zod, jest z jednej strony efektowniejsza niż fabuła pierwszego obrazu, a z drugiej liczne fragmenty świetnego humoru spuszczają z niej nieco powietrza, a jest to właściwie zabieg niezbędny gdy mówimy o kinie superbohaterskim.

To co Richard Lester zrobił w trzeciej części trudno określić inaczej jak tylko hazardowym pojęciem “double down”. Od początku seansu “Trójki” mamy bowiem wrażenie obcowania z produkcją w której cały świat przedstawiony traktowany jest ironicznie, co podkreśla już udział gwiazdy kina komediowego tych czasów Richarda Pryora. W końcu mówimy tu o części, w której Superman, za sprawą działania tajemniczej siły (nowej odmiany Kryptonitu), przestaje być bohaterem pozytywnym, widywany jest w barze popijając whiskey, a w końcu stacza pojedynek ze swym - jakbyśmy dziś powiedzieli - prawilnym, alter-ego: Clarkiem Kentem. Całkiem nieźle dobrano aktora grającego mocno pokracznego przeciwnika naszego herosa: Robert Vaughn w roli nieporadnego multimilionera z wielkimi ambicjami, jakby żywcem wyjętego z komediowej wersji filmów o Jamesie Bondzie, sprawdza się tu dość dobrze. To wszystko było jednak  zbyt wielkim szokiem dla widowni, która oceniła ten film dużo niżej niż jego poprzednie odsłony.

O ile trzecią część dało się jeszcze obronić przyjętą konwencją, o tyle czwarta to już prawdziwe kuriozum. Twórcom wydawało się chyba, że wystarczy wpisać w fabułę obrazu wyjątkowo pokracznie ujętą kwestię “pokoju na świecie”, wrócić do starych, sprawdzonych postaci, takich jak choćby Lex Luthor, by odzyskać czar pierwszych dwóch filmów. Niestety zupełnie zapomniano o solidnej fabule, na której można by dobudowywać pojawiające się wcześniej elementy komediowe. W “Superman IV: The Quest for Peace” śmieszy już właściwie wyłącznie nieporadność ich twórców, a niemal wszyscy aktorzy, prócz jak zwykle świetnego Gene’a Hackmana, ze szczególnym wyróżnieniem Margot Kidder, wydają się w swych rolach niesamowicie męczyć. Nic dziwnego, że tę część powszechnie uznano za zdecydowanie najsłabszą i dziś często pojawia się ona w zestawieniach najgorszych sequeli wszech czasów.

Na tle starych filmów dobrze widać wszelkie błędy popełniane przez nowych twórców, już na etapie samej koncepcji obrazu. Wszechmocny, niemal omnipotentny Superman nie może być dziś bowiem bohaterem traktowanym  zupełnie na serio, bo tego typu konwencja jest po prostu niezwykle męcząca. Dotyczy to przede wszystkim filmu Bryana Singera “Superman: Powrót”, zaskakująco dobrze odebranego przez krytyków (właściwie prócz Rogera Eberta, który świetnie punktuje jego liczne mielizny), broniącego się w zasadzie tylko efektami specjalnymi, co nie może dziwić jeśli mówimy o filmie, który kosztował grubo ponad 200 milionów dolarów.

Kiepska fabuła, nieznośna wręcz powaga, a także wszechobecne silenie się na dorównanie pierwszym filmom, co objawia się głównie doborem aktora do głównej roli, który jednak nie ma choćby połowy uroku Christophera Reeve’a. Nie ze swojej winy zresztą, bo trudno to pokazać w filmie, któremu brak choćby cząstki humoru starych produkcji; widać to przede wszystkim w postaci Lexa Luthora, odtwarzanego niemal całkowicie na poważnie. Największą przegraną jest tu odtwarzająca jego henchwoman Parker Posey, mająca być zapewne odpowiedniczką Eve Teschmacher z dwóch poprzednich filmów. Ta miała jednak kilka zabawnych kwestii, tymczasem Kitty Kowalski wypowiada wyłącznie te głupie. Nic dziwnego, że film zarobił nie tak wielkie pieniądze jakich się spodziewano i na szczęście nie był w tej formie kontynuowany. 

Różne losy Batmana i jego rywali

Gumowe potwory i inni. Najdziwniejsze ekranizacje komiksów DC

Choć dziś powszechnie uznaje się dwa filmy Tima Burtona za jedno z największych osiągnięć kina superbohaterskiego wszech czasów, akurat w latach 80-tych, tuż przed realizacją pierwszego “Batmana”, były one odbierane różnie. Wszystko za sprawą plotek, które wkrótce okazały się prawdą, o tym, że ukochanego przez fanów herosa ma zagrać Michael Keaton. Aktor, znany w tym okresie głównie z odtwarzania ról komediowych, zwiastował powrót do komediowych, a wręcz kampowych przygód Człowieka - Nietoperza, znanych głównie z serialu z lat 60-tych. Burton jednak dobrze wiedział co robi, a Keaton jest dziś uważany za jednego z najlepszych Batmanów w historii. Nieźle jak na odtwórcę przeciwko któremu był niemal cały ówczesny fandom, który zalał wytwórnię ponad 50-oma tysiącami listów. 

To jak mógł skończyć Batman przełomu lat 80-tych i 90-tych dobrze widać już w kolejnych obrazach, za które zabrał się Joel Schumacher. Po słabszych niż się spodziewano wynikach z box-office drugiego filmu Tima Burtona, które wiązały się ze zbyt mrocznym charakterem jego obrazów, przedstawiciele Warner Bros. poprosili o jego rezygnację z funkcji reżysera. Twórca wskazał na swego następcę właśnie Schumachera, a sam został jednym z jego producentów. Z uwagi jednak na pracę nad własnym filmem: “Ed Wood”, nie miał zbyt wiele czasu na doglądanie tej produkcji i sam później narzekał, że wiele decyzji, łącznie z tytułem obrazu, którego nie znosił, zostały podjęte za jego plecami. Sam Michael Keaton podobno zrezygnował z 15 milionów dolarów za ponowne zagranie tej roli, bo nie podobał mu się scenariusz.

Z perspektywy czasu trudno odmówić filmowi Schumachera konsekwencji w tworzeniu świata przedstawionego, a także wizji radykalnie odmiennej od tego co w dwóch wcześniejszych filmach zaprezentował Tim Burton. Mamy tu do czynienia z Batmanem zainspirowanym pracami Dicka Spranga i wspomnianym serialem z lat 60-tych i dobrze to widać na ekranie. Idealnie do tak pokracznej roli dobrano Jima Carrey, będącego wtedy na szczycie popularności, który jednak w tym wydaniu jest odtwórcą, którego albo się kocha albo nienawidzi. Nietypowo obsadzono tu z kolei, jako Two-Face, Tommy Lee Jonesa, który ponoć mocno zastanawiał się nad przyjęciem tej roli, do czego ostatecznie przekonał go jego syn. W rezultacie powstał film, który w zasadzie można oceniać wyłącznie skrajnie. Ma on wielu przeciwników, rekrutujących się głównie wśród wielbicieli mrocznej odsłony Batmana, a także fanów wizji Burtona, jak i zdeklarowanych admiratorów. Warto podkreślić, że istnienie wersji “Schumacher Cut” potwierdzili przedstawiciele Warner Bros. Ponoć zawiera ona 50 minut materiału więcej, jest mroczniejsza, mniej kampowa niż ta kinowa, poważniejsza i skupia się m.in. na relacji Wayne’a z doktor Meridian. Być może więc z ostateczną oceną tego filmu należy się jeszcze wstrzymać.

O ile znajdziemy wielu, którzy gotowi byliby bronić wizji Schumachera z pierwszego filmu, o tyle już mniej wielbicieli obrazu “Batman i Robin”, który powszechnie jest uznawany za najgorszy z całej serii. To czego mu brakuje to z pewnością konsekwencja pierwszego dzieła reżysera, bo sequel największą słabość ujawnia właśnie w momentach, w których stara się być poważny, a aktorzy wypowiadają kwestie, w które jak się wydaje kompletnie nie wierzą ich bohaterowie. W dodatku duetowi Freeze-Poison Ivy, granemu przez Arnolda Schwarzeneggera i Umę Thurman daleko od totalnego, kampowego szaleństwa Two Face’a i Riddlera. Przyszły gubernator Kalifornii gra tu po prostu swą zwyczajową komediową rolę, a słynna aktorka wyraźnie się męczy.

Na szczęście dla twórców  “Batman i Robin” nie jest powszechnie uznany za najgorszy film około-batmanowy. Ten tytuł należy niewątpliwie do przedziwnego obrazu Pitofa “Catwoman” z 2004 roku, który pierwotnie miał być spin-offem do drugiego filmu Tima Burtona, z Michelle Pfeiffer. Z wyniku licznych przetasowań ostatecznie z tego zrezygnowano i powstało jedno z największych kuriozów w historii kinematografii. Film z wyjątkowo biednym scenariuszem, przedziwnymi sekwencjami, które jednak potrafią rozśmieszyć do łez, choć zapewne twórcom wcale nie było do śmiechu gdy zobaczyli jego oceny. Przedziwne wicie się Halle Berry przebranej w kuriozalny kostium do taktu randomowego r’n’b to coś co trzeba zobaczyć! Z kolei rola Sharon Stone to idealny przedstawienie formy bez funkcji. Aktorka na dobrą sprawę odtwarza tu bowiem podobną postać jak w “Nagim instynkcie”, ale bez równie dobrej, czy choćby tylko sensownej fabuły, w efekcie daje to efekt swoistego chocholego tańca. Nic dziwnego, że film jest do dziś w czołówkach większości zestawień najgorszych filmów w historii.

Mniej znani bohaterowie DC

Gumowe potwory i inni. Najdziwniejsze ekranizacje komiksów DC

W 1982 roku obraz na podstawie komiksu zrealizował słynny Wes Craven, który był już po kilku przełomowych dla siebie filmach, takich jak choćby “Ostatni dom po lewej” czy “Wzgórza mają oczy”. Wybór padł jednak nie na bardziej znanego herosa ze świata DC, a na Swamp Thing, bagiennego potwora, będącego przedmiotem sporu pomiędzy największymi firmami, które prawdopodobnie ukradły pomysł na niego od jeszcze mniejszego wydawnictwa. Craven był bardzo zadowolony ze swej pracy na konkretnym budżecie i zakończenia jej dokładnie na czas, a sam film zyskał niezłe oceny, które następnie przyczyniły się do realizacji sequela, stworzonego siedem lat później, już nie przez Cravena. Sam projekt idealnie podsumował jednak jeden z krytyków PopMatters: “O ile ten film potrafi być (i często po prostu jest), zabawny, o tyle rzeczą, którą często przeocza się w jego przypadku jest to, że w gruncie rzeczy “Potwór z bagien” jest typowym filmem o gumowym potworze”.

Równie kuriozalną produkcją był z pewnością “Stalowy rycerz” z 1997 roku, będący luźną ekranizacją komiksów DC pod tym samym tytułem. Pomysłodawcami projektu byli znany muzyk Quincy Jones i jego przyjaciel David Salzmann, wielcy fani opowieści graficznych. Zamarzyło im się stworzenie produkcji o modelowym bohaterze, który mógłby być przykładem dla młodzieży i w tym sensie z pewnością im się to udało. W tę niezwykle naiwną konwencję idealnie wpasował się Shaquille O'Neal, dominujący w latach 90-tych na pozycji centra koszykarz, dla którego nie był to pierwszy występ w tego typu dziwacznej produkcji (“Kazaam” z 1996 roku). Shaq był zawsze niezwykłą osobowością medialną, do dziś powszechnie lubianą przez wszystkich (choć taki Javale McGee mógłby mieć na ten temat inne zdanie) i w tym filmie usilnie stara się odgrywać rolę poczciwego Henry Ironsa, wynalazcę broni, która dostała się w niepowołane ręce. Od pierwszych minut widać, że nie mamy tu do czynienia z zawodowym aktorem, a więc nic dziwnego, że ten element filmowego rzemiosła był najmocniej krytykowany. Film okazał się ogromną klapą finansową: przy 16 milionach kosztów zarobił ledwie 10% tej kwoty.

Inną wielką finansową porażkę zaliczył “Jonah Hex” z 2010 roku, ekranizacja znanego komiksu łączącego fantasy z westernem, w gwiazdorskiej obsadzie, która ewidentnie zmarnowała ogromny potencjał tego uniwersum i postaci. Gdyby jednak przymknąć oczy na wyjątkowo bałaganiarski scenariusz, który zwyczajnie stara się w ciągu niespełna półtorej godziny upchnąć zbyt wiele, co odbija się przede wszystkim na wyjątkowo marnej charakterystyce dwóch przeciwników, produkcję w reżyserii Jimmy Haywarda oglądałoby się całkiem nieźle. Mamy tu bowiem zarówno ciekawe postacie, interesujące miejsce akcji, jak i dobrze dobranych aktorów. Niestety w tym wypadku ktoś ewidentnie zapomniał o połączeniu kropek, ale nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. Jonah Hex ma wrócić w ciągu kilku lat, w którejś z kolejnej odsłon DC Universe. Szkoda tylko, że już pewnie bez Josha Brolina w roli głównej…

O swej roli w innym filmie superbohaterskim, tym razem od DC, z pewnością chciałby zapomnieć Ryan Reynolds. Znany zresztą z autoironii odtwórca złośliwie wypowiadał się na jego temat na twitterze. Mowa rzecz jasna o “Green Lantern” z 2011 roku, które ledwie zwróciło koszty realizacji, co należy uznać za spory sukces, bo to co najgorsze w tym obrazie straszyło już na plakatach promujących. Mowa o charakteryzacji postaci, która wyszła przekomicznie, zwłaszcza w przypadku granego przez Marka Stronga Sinestro, ale również samego protagonisty. Choć więc produkcja w kilku momentach całkiem nieźle odnosi się do wielu kuriozalnych elementów kina superbohaterskiego (choćby biednej charakteryzacji mającej ukryć tożsamość bohatera) i pełno w niej niezłego humoru, ostatecznie poległa, głównie z uwagi na chęć upchnięcia w tym filmie zbyt wielu elementów, nijakiego głównego bohatera i jego relacje z innymi, a także wspomniane już kostiumy. W 2019 roku po raz ostatni słyszeliśmy o możliwości rebootu, który jednak może się okazać bardzo trudny. 

Źródło: własne
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper