Reklama
Mitchellowie kontra maszyny (2021) – recenzja filmu [Netflix]. Zwykli superbohaterowie

Mitchellowie kontra maszyny (2021) – recenzja filmu [Netflix]. Zwykli superbohaterowie

Iza Łęcka | 02.05.2021, 20:00

Pod koniec kwietnia bibliotekę Netflixa zasiliła animacja autorów „Spider-Man Uniwersum”, która okazuje się idealną propozycją na weekendowy seans dla całej rodziny. Przy „Mitchellowie kontra maszyny” bawiłam się znakomicie. Zapraszam do recenzji.

Historia dystrybucji „Mitchellowie kontra maszyny” idealnie wpisuje się w obecne realia. Produkcja stworzona przez Sony Pictures Animation, twórców „LEGO Przygoda” oraz „Spider-Man Uniwersum”, była opracowywana już od 2018 roku. Zamiast do kin, opowieść trafiła na platformę streamingową – na początku 2021 roku prawa do dystrybucji wykupił Netflix za zawrotną kwotę 110 mln dolarów, powracając jednocześnie do pierwotnie ustalonego tytułu. Swego czasu bowiem animacja miała zadebiutować pod nazwą „Connected” czyli „Połączeni”.

Dalsza część tekstu pod wideo

Mitchellowie kontra maszyny (2021) – recenzja filmu [Netflix]. Robotokalipsa

Mitchellowie kontra maszyny (2021) – recenzja filmu [Netflix]. Zwykli superbohaterowie

Katie od zawsze była odludkiem. Przez lata nierozumiana przez rówieśników, opracowała własny sposób na wyrażanie siebie, a stało się nim tworzenie filmów i najrozmaitszych animacji. Jej pasji i zajawki dotyczącej technologii nie podziela jednak ojciec, Rick Mitchell, który chciałby, by rodzina przede wszystkim spędzała wspólnie czas z dala od laptopów, smartfonów czy tabletów. Pomimo najszczerszych chęci tatulek raz za razem doprowadza do sprzeczek z córką – do kolejnej dochodzi dzień przed wyjazdem młodej do college'u. Pragnąc pobyć ostatni raz w czwórkę, zamiast wsadzić latorośl w samolot, urządza rodzinną wycieczkę, dzięki której Mitchellowie spędzą wspólnie czas i przypomną sobie, jak dobrze było im razem. Traf chce, że w trakcie wyjazdu wybucha prawdziwa apokalipsa, którą zgotował twórca sztucznej inteligencji PAL, inspirowanej istniejącą Alexą.

Najnowsza animacja dostępna na Netflixie opowiada historię rodziny jakich wiele. Nastolatka czuje się niezrozumiana przez wszystkich, za nią krok w krok podąża młodszy brat, który ma własne zajawki. Nad zwariowanymi dzieciakami chciałby zapanować ojciec, którego starania najczęściej spalają na panewce, prowadząc do następnych sprzeczek i nieporozumień. Mama natomiast jest dobrym duchem rodziny spajającym wszystkich. Rodzina Mitchellów uważana jest jednak za dziwaków i w sumie nie ma się czemu dziwić: tutaj nic nie jest od linijki, wydaje się być przeciwne obecnie panującym standardom wyciągniętym z idealnego feedu Instagrama, którego chciałaby prowadzić Linda Mitchell. Wisienką na torcie jest przezabawny, zezujący pupil rodziny, mops Monchi. Mimo iż na pierwszy rzut oka główni bohaterowie recenzowanego „Mitchellowie kontra maszyny” są całkiem oklepani, nie sposób od razu ich nie polubić. Dużo uroku dodaje im również bardzo umiejętnie dopasowany dubbing – aktorzy podkładający głos w polskiej wersji językowej spisali się na medal.

W recenzji chciałabym wspomnieć o kilku głównych wątkach, jakie są poruszane w animacji „Mitchellowie kontra maszyny”. Jak możecie się domyślić główną oś fabuły stanowi poszukiwanie nici porozumienia między starszym a młodszym pokoleniem, które jest wzmacniane motywem drogi. Do tego powinniśmy dodać apokalipsę, do której ochoczo przystąpiła sztuczna inteligencja, jaka zdecydowała się sprzeciwić swoim twórcom i ukarać całą ludzkość za brak lojalności, jednak Mike Rianda oraz Jeff Row, twórcy scenariusza, zdecydowali się pochylić nad jeszcze jednym zagadnieniem, jakim jest uzależnienie od technologii. Przyznam szczerze, że oprócz nakreślenia problemu, w żaden sposób nie próbowano go dokładniej przeanalizować, choć rozumiem, czym ów zabieg jest spowodowany – w filmie „Mitchellowie kontra maszyny” miało być przede wszystkim intensywnie, nowocześnie, ze sporą dawką humoru i wzruszająco. I to udało się ekipie Sony Pictures Animation. Skupienie się na więzi Katie i Ricka jest dość uniwersalnym zabiegiem, który dobitnie pokazał, że miłość przezwycięża nawet największe różnice, a rodzic dla dziecka jest w stanie poświęcić naprawdę wiele, nawet własne marzenia.

Mitchellowie kontra maszyny (2021) – recenzja filmu [Netflix]. Animacja stworzona przez dziwaków

Mitchellowie kontra maszyny (2021) – recenzja filmu [Netflix]. Zwykli superbohaterowie

„Spider-Man Uniwersum” był już ucztą dla oczu – w przypadku recenzowanej animacji autorzy poszli o krok dalej, pracując nad niezwykle kolorową produkcją, atakującą niemal z każdej strony charakterystycznym, bardzo młodzieżowym humorem, a bohaterowie zostali zrealizowani specyficzną kreską (sprawiającą wrażenie namalowanego odręcznie rysunku). Szczególnie efektowne są sceny, kiedy pojawiają się wielobarwne światła – na ekranie OLED-a robi to naprawdę dobre wrażenie. Dla podkreślenia intensywnych emocji narratorki, którą jest Katie Mitchell, nie zapomniano dodać rozmaitych wyskakujących elementów czy popularnych memów. Autorzy nie bali się czerpać z najmniej oczekiwanych obrazów, animując sceny wyciągnięte niemal żywcem ze „Świtu żywych trupów”, „Kill Billa” czy „Mortal Kombat”. Dzięki temu „Mitchellowie kontra maszyny” mogą być całkiem atrakcyjni nie tylko dla najmłodszych widzów, ale również dla nastolatków, a śmiało mogę stwierdzić, że i starsi odbiorcy odnajdą tutaj coś dla siebie. Oczywiście, humor w recenzowanej animacji momentami jest nieco niskich lotów, jednak przy takich produkcjach warto czasami poluźnić gumę w gaciach i czerpać radość z seansu – a to na pewno wyjdzie na dobre.

Animację warto zobaczyć w rodzinnym gronie. Lubię, gdy we współczesnych produkcjach nie brakuje uniwersalnego przekazu – tutaj jest całkiem sporo o miłości, więzach rodzinnych i poszukiwaniu pomysłu na siebie. Zarysowany konflikt pokoleń stanowi bazę dla wielu nieoczekiwanych sytuacji, które powodują nie tylko uśmiech na twarzy, ale również łzy wzruszenia. „Nie warto ukrywać swoich uczuć” powiedziała w pewnej chwili Katie i miała dużo racji. Przez życie trzeba iść z pomysłem na siebie, nie ukrywając swojej prawdziwej natury, co na co dzień z powodzeniem praktykują Mitchellowie.

Mitchellowie kontra maszyny (2021) – recenzja filmu [Netflix]. Szybko, wzruszająco i zabawnie

Muszę przyznać, że seans z recenzowanym „Mitchellowie kontra maszyny” należał do jednych z najlepszych w ostatnim czasie. Pokręcony humor, specyficzna kreska oraz wartka akcja to tylko kilka z atutów produkcji. Mogłabym się doczepić do całkiem banalnego ujęcia tematu czy bohaterów, których cechy charakteru nie są zbyt wyróżniające – w katalogu Disneya czy Netflixa nie brakuje historii łudząco podobnych do przygody Mitchellów, jednak scenarzystom można przybić piątkę, bo stworzyli bardzo dobrą historię. Dawno nie mieliśmy okazji zobaczyć tak przyzwoitej animacji na Netflixie.

Atuty

  • Kolorowa, żywa i bardzo dynamiczna animacja, w której postacie stworzono w stylu przypominającym cel-shading
  • Nie sposób nie polubić głównych bohaterów,...
  • Są momenty pełne śmiechu i wzruszenia
  • Bardzo interesująca historia dla całej rodziny
  • Głębsze przesłanie

Wady

  • Przewidywalna intryga
  • … którzy są nieco stereotypowi

„Mitchellowie kontra maszyny” to znakomita propozycja dla całej rodziny. Barwna animacja, zwariowany humor i uniwersalne przesłanie to atuty produkcji. Na wspólne popołudnie jak znalazł.

8,5
Iza Łęcka Strona autora
Od 2019 roku działa w redakcji, wspomagając dział newsów oraz sekcję recenzji filmowych. Za dnia fanka klimatycznych thrillerów i planszówek zabierających wiele godzin, w nocy zaś entuzjastka gier z mocną, wciągającą fabułą i japońskich horrorów.
cropper