What if...? (2021) – recenzja serialu [Disney]. Strażnicy multiwersum
Steve nie został Kapitanem Ameryką, T'Challa ruszył w kosmos z Yondu, Strange stracił miłość swojego życia. Te i inne historie splata postać obserwującego je, boskiego bytu, który jednak nie może im w żaden sposób pomóc. Jednak, czy na pewno?
Dwa miesiące temu zastanawiałem się, czy odpowiedzialni za scenariusz dzisiejszego serialu A. C. Bradley i Matthew Chauncey zamierzają połączyć w jakiś sposób historie przedstawione w kolejnych odcinkach "What if...?". Nie był to wcale pewnik, jako że każdy następny odcinek opowiadał o zupełnie innej grupie postaci, żyjącej w zupełnie innym wymiarze. W zasadzie jedynym, co je łączyło była postać Obserwatora Jeffreya (nie dostał nigdy oficjalnego imienia, ale jakoś nazywać go przecież trzeba, więc równie dobrze można posłużyć się imieniem aktora podkładającego mu głos), który jednakże nie może w żaden sposób interweniować w ich los. Jak się jednak okazuje, wszystko jest jedynie kwestią odpowiedniej perspektywy, tak więc patrząc na całość z punktu widzenia osoby zaznajomionej z całym sezonem, spokojnie mogę potwierdzić, że nie jest to tylko luźna zbieranina zabawnych ćwiczeń na kreatywność, a spójna historia, która równie dobrze mogłaby zostać swoją własną fazą MCU, gdyby nie to, że kolejne jej epizody trwają raptem po trzydzieści minut.
What if...? (2021) – recenzja serialu [Disney]. Seria niefortunnych zdarzeń
Pierwszych siedem odcinków to takie mini wersje standardowych filmów Marvela, po których następuje dłuższy, rozpisany na dwa odcinki finał. Standard, do którego studio przyzwyczaja nas od samego początku istnienia MCU. Nie wszystkie historie są jednakowo ciekawe. Tak jak Kapitan Carter była nawet ciekawą alternatywą pierwszego "Kapitana Ameryki", tak już T'Challa jako Star Lord zaczyna pokazywać słabsze strony całego projektu. Przedstawienie całej jego historii w stylu filmów o napadach było zdecydowanie dobrym pomysłem, który pozwolił autorom pobawić się zgraną już na wszelkie sposoby kliszą. Tym, do czego można się przyczepić - choć narzekać będą pewnie tylko najbardziej obsesyjnie zakochani fani, jak ja - są detale scenariusza, nieścisłości, a w niektórych momentach wręcz jawne błędy w charakteryzacji postaci. Dlaczego T'Challa nazywa siebie "Star Lordem", skoro było to imię, którym mama Petera Quilla nazywała swojego syna, a nie jakiś tam przechodni przydomek? Jakim cudem Thanos stał się tak słaby, że dostaje wciry od ledwie dwóch członków swojego dawnego Czarnego Zakonu, a w innym momencie zostaje obezwładniony przez dosłownie jedną osobę? Serio? Gość, który wziął Hulka na pięści i zamiótł nim podłogę?
Podobnych drobiazgów można wymienić więcej, po kilka na każdy jeden odcinek, lecz nie chcę rzucać spoilerami dalej niż na pierwsze dwie opowieści. Dodatkowo wcale nie każdy odcinek uderza z jednakową mocą. Thriller sensacyjny, w którym ktoś wybija po kolei wszystkich Avengersów, zanim zdążą się zjednoczyć jest niesamowicie wręcz dobry, ale już wychowujący się jako jedyne dziecko Thor, który wyrósł na typowego, amerykańskiego "jocka" - sport, kobiety, ciągłe imprezy i robienie nieziemsko głupich rzeczy, bo to fajne - nie powala. Można niby pośmiać się przez 30 minut z tego jak Asgardczycy i ich przyjaciele bawią się na całego, kiedy rodzice wyjechali z domu, ale nie prowadzi to do żadnych istotnych w skali serialu wydarzeń. Taki tam sobie zapychacz, a przecież całość trwa ledwie cztery i pół godziny.
What if...? (2021) – recenzja serialu [Disney]. Piękne tła i dziwne twarze
Tak jak wspominałem przy okazji recenzji pierwszego odcinka, cały serial wykonano metodą cell shadingu, dzięki czemu obraz wygląda płasko, dając złudzenie obcowania z klasyczną animacją 2D. Na papierze wygląda to całkiem nieźle, ale już w ruchu ultra płynność ruchów i specyficzne, płynnie sunące po modelach postaci cienie sprawiają bardzo nienaturalne wrażenie. Jakość samej animacji to oczywiście pierwsza klasa, więc tła, kolory, ruchy postaci i efekty w stylu eksplozji robią bardzo dobre wrażenie. Gorzej sprawa się ma z samymi postaciami, które z jednej strony nawiązują (i to zazwyczaj całkiem wiernie) do filmowych oryginałów, z drugiej w sposobie cieniowania i ogólnej płaskości modeli jest coś, co sprawia, że w większości twarze bohaterów wyglądają raczej karykaturalnie. Nie przyzwyczaiłem się do tych ich permanentnych worów pod oczami do samego końca serialu.
Muzycznie to w zasadzie standard Marvela, tak więc ścieżka dźwiękowa nigdy nie przebija się na pierwszy plan, komplementując jedynie wydarzenia na ekranie i to w nienachalny sposób. W rolach znanych i lubianych bohaterów bardzo często usłyszymy tych samych aktorów, którzy wcześniej ożywiali ich przed obiektywem kamery, lecz wcale nie zawsze. Thor to wciąż Chris Hemsworth i całe szczęście, bo nie wiem, czy ktoś dałby radę podrobić jego rubaszny humor, połączony z potężnym, głębokim głosem. Zwłaszcza kiedy słucham jak nieudaną kopią Roberta Downeya Juniora jest Mick Wingert. Facet jest głosem Iron Mana w serialach animowanych już od dłuższego czasu i wychodzi mu to generalnie dobrze, lecz tutaj musiał w pierwszej kolejności udawać styl innego aktora, co rzadko kiedy jest dobrym pomysłem. Tak samo brakuje mi bardzo Jamesa Spadera i w mniejszym stopniu Toma Hollanda. Na szczęście są to raczej pojedyncze wyjątki i większość postaci brzmi (i czasem nawet wygląda) tak jak powinna.
"What if...?" to generalnie bardzo przyjemny serial, który kuleje jednak z powodu samej swojej natury. W świecie nieskończonych możliwości niektóre decyzje scenariuszowe jego twórców potrafią dziwić, lub wręcz wywoływać gniew. Potencjalna skala przedsięwzięcia była tak niezmierzenie olbrzymia, że chyba po prostu nie dało się tego zrobić w sposób satysfakcjonujący całkowicie i bezapelacyjnie. Marvel dostał kolejny warty uwagi fragment większej układanki, który może w interesujący sposób łączyć się z przyszłymi produkcjami studia, lecz zdecydowanie dało się zrobić z nim więcej, niż to, co ostatecznie nam zaserwowano. Niemniej, fani wciąż powinni być zadowoleni.
Atuty
- Każdy odcinek to inny gatunek filmowy;
- Dopracowana, szybka animacja;
- Skarbnica pomysłów, na które w głównej linii czasu pewnie by się nie odważono;
- Prawie wszyscy znani z filmów aktorzy powracają.
Wady
- Ludzkie twarze w cell shadingu wyglądają dziwacznie;
- Większe i mniejsze błędy i niezgodność z kanonem;
- Pozbawiony ikry (biorąc pod uwagę możliwości) finał.
"What if...?" to z pozoru szereg niepowiązanych ze sobą historyjek, które ostatecznie mogą dać początek czemuś większemu i bardzo ciekawemu. Czas pokaże, co Kevin Feige zrobi z tym tematem dalej.
Przeczytaj również
Komentarze (26)
SORTUJ OD: Najnowszych / Najstarszych / Popularnych