Złe dni (2021) - recenzja filmu (Netflix). Zabij mnie, nim ona to zrobi

Złe dni (2021) - recenzja filmu (Netflix). Zabij mnie, nim ona to zrobi

Dawid Ilnicki | 24.10.2021, 16:00

Tommy Wirkola powraca! Po kilku obrazach z międzynarodową obsadą twórca osławionego “Dead Snow” („Zombie SS”) ponownie stanął za kamerą, realizując rodzimą produkcję, w której zagrała również dobrze znana Noomi Rapace. Rezultatem jest kolejna krwawa, czarna komedia, tym razem biorąca na celownik kryzys pewnego małżeństwa.

Jeśli wziąć za dobrą monetę choćby to co prezentują osławione “Sceny z życia małżeńskiego”, wyprodukowany przez HBO miniserial, będący remakiem dzieła Ingmara Bergmana, związek pomiędzy dwojgiem ludzi przypomina współcześnie coraz niebezpieczniejsze pole minowe. Życie w wiecznym niedoczasie i zmęczeniu, wynikającym z przepracowania, powoduje poczucie narastającej irytacji codziennością. Gorzkie słowa wypowiadane przez partnera prowadzą do mikro-tarć, które w końcu skutkują mniej lub bardziej poważnymi kłótniami. Nierozwiązane konflikty przeradzają się w obojętność, a następnie wręcz oziębłość, która często w ostateczności skutkuje rozstaniem. Blisko takiej decyzji jest zapewne para głównych bohaterów najnowszego hitu Netflixa “Złe dni”, która jednak postanawia wyjść z impasu w zupełnie inny sposób.

Dalsza część tekstu pod wideo

Złe dni (2021) - recenzja filmu (Netflix). W makabrycznym tonie

On jest reżyserem, wyraźnie nie spełniającym się w zawodzie, bo realizującym koszmarne, telewizyjne twory, finansujące spokojną egzystencję norweskiej pary z klasy średniej. Z troski z jaką spogląda się tu na cenę zakupionego wina, można jednak wnioskować, że galopująca inflacja i brak podwyżki odbijają się również na życiu mieszkańców tego zamożnego, skandynawskiego kraju. Ona z kolei jest aktorką, znaną głównie ze specyficznych reklam telewizyjnych, co będzie zresztą okazją do pewnego, dość niewybrednego żartu. Ewidentnie widać, że w związku tym nie dzieje się dobrze. Oboje postanawiają więc wyjechać do domku na przedmieściach, co ma być okazją do pobycia razem i szczerej rozmowy, mającej na celu załagodzenie nabrzmiałych konfliktów. Jak się okaże partnerzy planują zupełnie inne rozwiązanie, sytuację co rusz komplikuje jednak przybycie kolejnych, niespodziewanych gości; przede wszystkim trójki przestępców, którzy właśnie uciekli z więzienia. 

Złe dni (2021) - recenzja filmu (Netflix). Zabij mnie, nim ona to zrobi

Znakiem rozpoznawczym wielu skandynawskich twórców, w tym także Tommy’ego Wirkoli jest łączenie absolutnej powagi z ostrą makabrą, jakiej doświadczamy również podczas seansu “Złych dni”. Ma to niewątpliwie swojej atuty, bo daje asumpt do tworzenia wielu niezwykle zabawnych sekwencji, opartych zazwyczaj na starciu bezwzględnych morderców z opanowanymi i flegmatycznymi Skandynawami, którzy wobec śmiertelnego zagrożenia muszą nagle zdjąć swe maski i dać upust tłumionym od dłuższego czasu emocjom. Najnowsza produkcja dość zręcznie wykorzystuje przy tym motyw kryzysu małżeńskiego, będący szkieletem fabularnym pierwszej części filmu i schodzący zdecydowanie na drugi plan w części drugiej, w której obserwujemy już niemal wyłącznie, momentami niezwykle zabawną, orgię przemocy.

Złe dni (2021) - recenzja filmu (Netflix). Kryzys małżeński 

Całkiem nieźle w głównych rolach wypadają Aksel Hennie i Noomi Rapace. Obojgu, po kilku znaczących rolach w rodzimych produkcjach, udało się zaistnieć również w Stanach Zjednoczonych, w ostatnich latach wracają jednak do gry w filmach europejskich. Sprawnie odtwarzają oni role ludzi pogrążonych w marazmie, którego jednak wcale nie topią - jak pewni dobrze znani Duńczycy - w alkoholu, decydując się na radykalny ruch, mający odmienić ich dotychczasową egzystencję. Pochwalić należy również precyzję scenariusza, w którym każdy element w ostateczności znajdzie zastosowanie. Rolę tradycyjnej strzelby Czechowa pełni tu pewien bohater, snujący fantazje o dawnych czasach, który ostatecznie również dostanie szansę na zaistnienie, stające się okazją do zainscenizowania kilku zabawnych scenek.

Jeśli na coś można tu narzekać, w taki sposób jednak by nie uderzać w serce tej mocno specyficznej konwencji, należy wskazać przede wszystkim na wolną pierwszą część produkcji. Niestety fakt, iż dość łatwo w tym czasie na moment usnąć lub pójść do kuchni, by zrobić sobie kanapkę, prowadzi do wniosku, że twórcom nie bardzo udaje się budowanie postaci, o ile nie sprowadzają się one do kilku stereotypowych cech lub bycia wkładem do mięsnej pulpy. Dość słabo zarysowane jest tu podłoże konfliktu małżonków, kiepsko wypadają zwłaszcza dialogi, co mimo wszystko wydaje się dość istotną wadą, nawet jeśli sprowadzimy ów film wyłącznie do krwawej jatki. Niewiele dla siebie znajdą również ci, którzy nie lubią być prowadzeni za rączkę od początku do końca. Scenariusz bowiem krok po kroku wyjaśnia jak zbudowano całkiem solidną konstrukcję fabularną obrazu, nie pozostawiając jednak miejsca na żadne domysły, nie wspominając już o niedopowiedzeniach.

Tommy Wirkola nie jest rzecz jasna pierwszym twórcą, który postanowił pokazać, że kryzys małżeński najlepiej rozwiązuje się przy ćwiartowaniu ciał oprawców; w tym kontekście warto wymienić przede wszystkim Takashiego Miike (“Visitor Q”), jednak brak oryginalności nie jest tu żadnym problemem. Norweg sprawnie bowiem realizuje krwawe widowiska, co pokazywał już w przeszłości. Na uwagę zasługuje również całkiem udany, smoliście czarny humor, a także typowa dla tego twórcy szpileczka wbita amerykańskiemu przemysłowi filmowemu, która powinna wywołać entuzjazm u większości widzów w Polsce.

Ostatecznie mamy tu do czynienia z filmem bardzo nierównym: oglądając jego pierwszą część łatwo się zniechęcić i porzucić seans, ale druga potrafi wynagrodzić wcześniejsze słabości. Być może zatem rzeczywiście “Złe dni” powinny być pokazywane na terapiach małżeńskich, jako przykład tego, że nawet z największych tarapatów można wyjść obronną ręką, jeśli tylko zaczniemy się nawzajem słuchać. Tylko i wyłącznie jednak pod warunkiem, że norweską produkcję opatrzy się zdecydowanym komunikatem: nie próbujcie tego w domu!

Atuty

  • Interesujący pomysł
  • Solidne aktorstwo
  • Bardzo dobry, czarny humor
  • Precyzyjny scenariusz...

Wady

  • od początku do końca prowadzący jednak widza za rączkę
  • Słabsza pierwsza część filmu
  • Ostatecznie brakuje tu jakiegokolwiek elementu zaskoczenia

„Złe dni” to nierówny, ale jednocześnie całkiem pomysłowy i zabawny film, który można zarekomendować wszystkim amatorom krwawego, czarnego humoru.

6,0
Dawid Ilnicki Strona autora
Z uwagi na zainteresowanie kinem i jego historią nie ma wiele czasu na grę, a mimo to szuka okazji, by kolejny raz przejść trylogię Mass Effect czy też kilka kolejnych tur w Disciples II. Filmowo-serialowo fan produkcji HBO, science fiction, thrillerów i horrorów.
cropper